
Jestem, Język, Poems
nagrania / wydarzenia Różni autorzyZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Krystyny Miłobędzkiej, Andrzeja Sosnowskiego i Julii Szychowiak podczas festiwalu Port Wrocław 2010.
WięcejAutorski komentarz Andrzeja Sosnowskiego do książki Sylwetki i cienie, która ukazała się w Biurze Literackim 6 grudnia 2012 roku, a w wersji elektronicznej 24 października 2018 roku. Książka ukazuje się w ramach akcji „Poezja z nagrodami”.
Agnieszce
Jakaś nisza we mnie odzywa się echem. Wystarczy parę dzwonków czelesty i spadam przez dawne sny bezwirowo z harfą, klarnetem i fletem w błahy rym i bim-bam-bom słonecznej Wielkanocy twojej pierwszej komunii: huczące dzwony, glockenspiel. Zawroty głowy, zwichrzone kałuże pod kościołem, szkwały wodnych rozbłysków, rozdmuchane i rozpędzone w powierzchnie słonych jezior i mórz – wszystko tu rwie się w oczach i strzępi, gdy przeklęta wiocha nareszcie stanęła w ogniu lub przynajmniej w tych złudnych łunach, Izabelo. Czy tam w środku była Clara Venus, czy Prznjśwtsz Dziewica, siostrzyczko? Może to wszystko jedno, braciszku? To tak jak szpinak i szpinet.
Pora na contemplostate (popołudniowy onanizm). (Inna nazwa „rębnia” albo „polewka z imbirem”). Mirra i bimber w jednym spały domu: „to prawda w sensie dosłownym, jak i w każdym innym”. Stopy podszyte wiatrem, jak siedmiomilowe buty – kiedy nosi nas wszędzie, kto będzie zdolny nadążyć? Samogłoski, które porywa wiatr, litery rozsypane na wietrze, jak kolorowe klocki z litego drewna ciśnięte za okno w śnieg, zgłoski rzucone na wiatr, niepowrotne. Siedemdziesiąt dwie litery imienia, któż je schwyta? Siedemdziesiąt pięknych twarzy, kto w tym życiu splugawi? Siedemdziesiąt wytraconych znaczeń, kto w swoim czasie zrozumie?
Diabelskie skaranie, plaga z tym językiem. A tu trzeba nową erę pisać w biednym eremie poetów, ostatnią już, po wsze dni. Dnie wszy? Jak jakiś chiński rok? Audition colorée cieszy się pokątnym mirem, ale co to ten mir, nie wiadomo. A tu wielkie oswobodzenie trzeba pisać, torsje i wytchnienie po nich. En avant! Rataplan! Do demolatorium. I do suspiriorium, lakrymatorium, tenebrarium, gdzie wzniesiemy dziś buńczuczny toast. To play at hide and seek – Higgledy-piggledy! Chce ci się śpiewać w tym pubie? Jak człowiek, któremu pomyliło się wszystko ze wszystkim, dziecinny globus z kulą ziemską, mapa nieba z żeńską obsadą seraju,
baladynie: dymiąca gambierka w konstelacji Wielkiej D***, z leżakowaniem na wydmach gwiezdnych pośladków illuné, w blaskach pustynnych bleuisons aurorales, to były twoje ideały (słuszne), lecz boska rozwiązłość, bajeczne lenistwo – ach, nie są to jedyne projekty naszej zderanżowanej konstytucji? Praca! „Szukałem pracy we wszystkich portach Morza Czerwonego”. Uprowadzony przez „inność” i zesłany w „obcość”? Samozesłanie, samouwiedzenie to było, jak zawsze. Jezioro łez na pustyni, majstersztyk Sinobrodego (Rudolf, Turkana) – Staś i Nel też tam byli, niemal w tym samym czasie. Nad Assal (Karum) chodziłeś? Został nam boży palec, pozostały mapy;
pojedźmy kawałek dalej, niech one całkiem oślepną. Aż po eksterminację liter i terminów, zachód słońca nad marami głosek i miejsc. Aden, Harar (Gey, Hārer, Harer), Tağ ūrrah, Szoa (Shewa, Shoa), Herer, Berbera, Goro, Oborra, Obok, Danakil, Harar, Degadallalah, Ballaoua, Arrouina, Doudouhassa, Dadap, Warambot, Zeila, Aden. Tekst raczej czytelny, a nikt chyba nie miał za tobą nigdy trafić. „Wyruszę do Zanzibaru, skąd przedsięwziąć można długie podróże po Afryce”. „Kiedy zbiorę kilkaset franków, wyjadę do Zanzibaru, gdzie ponoć jest co robić”. „Prawdopodobnie pojadę do Zanzibaru, gdzie podobno jest co robić”. „Wzywają mnie do Zanzibaru,
gdzie nadarzy się wiele okazji”. Tymczasem Marseille. Roche, Voncq i znowu Marseille (przez Amagne i Parmerde). Voncq, Voncq, ostatnia jazda kolejką. Tak zwany ostatni dzwonek, pasażerze. „Dziękuję za depozyty w Szoa!” (twoje orrie w końcu nie w bankach Parmerde). Jak ty to ostatecznie ująłeś? Rinçures? Szczyny i cienkusz, cienkusz i szczyny; pomyje. Abrakadabradantesque. Abracadoo. Odkojarzyć i rozmajaczyć… Odmajaczyć i rozkojarzyć… Zanzibar… biali schodzą na ląd, siostrzyczko… Le canon! Gdzie nasze wielbłądy, paradnie przybrane muły… Cztery kanonierki! Cztery kanonierki… زنجبار زنجبار زنجبار زنجبار
Niemal jak zawsze, zagęszczenia i przemieszczenia, projekcja nazw, brzmień słów i znaczeń, która mogłaby wyświetlić jakiś cień pojęcia – w kubistycznej czy abstrakcyjno-ekspresjonistycznej ewokacji – o jednym imieniu własnym sprzed lat. Świećmy razem nad jego biedną duszą, Panie.
Synopsis
Krótki tekst „REM” zaistniał po wszystkim, czyli na samym końcu; tom Sylwetki i cienie otwierać miał wiersz „Dominoes (Domino)”. Może sprawdza się wskazówka, że tak zwany wstęp należy pisać po zamknięciu całości (choć dotyczy to ponoć głównie prac naukowych lub pseudonaukowych – tak mi powiedziano, kiedy zabierałem się do pracy magisterskiej). Tymczasem o losie „REM” zadecydował przypadek, czyli okoliczność, że kiedy Sylwetki miały iść do druku, ten późniejszy, nieprzewidziany tekst zaczął zdradzać oznaki czegoś gotowego. (Dzisiaj dość mi się nawet podoba sposób, w jaki on wszystko rozpoczyna i bez większych turbulencji przechodzi w „kanon zaćmień” z Dominiką, oraz w rejony różnych disasters, które będą się dalej spokojnie, swoim trybem, toczyć).
Lecz ad „REM”. REM (Rapid Eye Movement) oczywiście oznacza powszechnie znany „sen paradoksalny”, „fazę snu, w której występują szybkie ruchy gałek ocznych: etap ten cechuje wysoka aktywność mózgu, oddech jest nieregularny, wzrasta częstotliwość skurczów serca, pojawiają się marzenia senne”. Nie wiem, w jakim stopniu tekst wykonuje czynności, do których nakłania go tytuł; myślę, że można z miejsca wykluczyć „wysoką aktywność mózgu” autora, choć ze względu na temat utworu nie negowałbym zbyt porywczo większej „częstotliwości skurczów serca”. Nie mogę też wiedzieć, w jakim momencie, w której fazie tekstu wspomniany „temat” staje się czytelny. Zapewne nie w fazie tytułowej „REM”, choć już w niej występuje w postaci pierwszej zgłoski.
Może wtedy, kiedy zjawia się Izabela, nieco dalej nazwana „siostrzyczką”? Clara Venus to już niemal pewny drogowskaz, bo ona jest w słynnym sonecie, w którym po raz pierwszy w poezji opiewa się urodę dermopanniculosis deformans, czyli cellulitu (La graisse sous la peau paraît en feuilles plates). Czelesta, harfa, klarnet i flet mogą na razie wydawać się mylące, jako fałszywy trop; one jednak wybiegają w przód, w stronę jeziora łez Sinobrodego. Ale wielkanocne dzwony z ich dziecinnym „bim-bam-bom” grają przez chwilę za sprawą piosenki „Easter” (Patti Smith), która opowiada o pierwszej komunii mojego bohatera. Jest nim… ależ chyba nie… jednak chyba tak,
REM-baud. Rimbaud. Który pobrzmiewa też i wybrzmiewa w różnych mirrach, bimbrach, eremach, imbirach etc. W spółgłoskach i samogłoskach. Niektórzy badacze przypuszczają, że barwne Voyelles zawdzięczamy zestawowi czworograniastych klocków drewnianych z literami alfabetu. Od początku XIX wieku takie klocki dla dzieci były różnokolorowe. Ale w alfabecie francuskim nie mamy siedemdziesięciu dwóch liter. Litery w imieniu mogą się jednak powtarzać. Lecz skąd te siedemdziesiątki? To są ryczące siedemdziesiątki, oceaniczna tajemnica dziwna i straszna, w sumie niebywała kabała, w którą Rimbaud często popadał zarówno w życiu, jak w literaturze.
Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny (1992), Fundacji Kultury (1994 i 1999), Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2008) oraz Nagrody Literackiej Gdynia – specjalne wyróżnienie (2011). Mieszka w Warszawie.