recenzje / ESEJE

Roz-połów się… Gawęda o debiutach

Karol Maliszewski

Recenzja Karola Maliszewskiego, towarzysząca premierze książki Połów. Poetyckie i prozatorskie debiuty 2022, wydanej w Biurze Literackim 14 sierpnia 2023 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

1

Kie­dyś to wie­dzia­łem, cze­go się trzy­mać. Sfor­mu­ło­wa­nie „poetyc­kie debiu­ty” okre­śla­ło zna­ny mi wyci­nek rze­czy­wi­sto­ści. A teraz co widzę? Poetyc­kie i pro­za­tor­skie debiu­ty 2022. Lęk i nie­pew­ność towa­rzy­szą moim kro­kom, pod­kła­da­ją się cie­niem pod pió­ro. Bo cóż ja wiem o współ­cze­snej pro­zie? Podob­no mało w niej rze­czy­wi­sto­ści, a już fre­kwen­cja sło­wa „kom­pu­ter” zupeł­nie zni­ko­ma.

I tak sobie roz­my­śla­jąc o tym, ile w dzie­le musi być „rze­czy­wi­sto­ści”, żeby mogło być zali­czo­ne naj­pierw w ogó­le do lite­ra­tu­ry, a potem do tej współ­cze­snej, zagłę­bia­łem się w lek­tu­rze. Oj, dużo tu rze­czy­wi­sto­ści i to w bar­dzo róż­nych posta­ciach. Ale cóż, pora się przy­znać – w coraz więk­szym stop­niu to już jed­nak nie moja rze­czy­wi­stość. Więc o czym tu pisać? Każ­dy powi­nien pisać o tym, co w mia­rę czu­je (roz­po­zna­je jako wła­sne), taka zawsze przy­świe­ca­ła mi dewi­za. No tak, ale są jesz­cze wzglę­dy śro­do­wi­sko­we i towa­rzy­skie; Artur bar­dzo pro­sił, żebym napi­sał, a dane sło­wo ma to do sie­bie, że doma­ga się jakiejś for­my urze­czy­wist­nie­nia.

Wra­cam do lek­tu­ry. W alma­na­chu sple­cio­no tek­sty pro­za­tor­skie i poetyc­kie tak zręcz­nie, że czy­tel­ni­cza pew­ność rodza­jo­wa i gatun­ko­wa roz­jeż­dża się bar­dzo szyb­ko. Dużo pro­zy w poezji i na odwrót: dużo poezji w pro­zie. Karie­rę liry­ku pro­zą czy pro­zy poetyc­kiej trze­ba uznać za wzno­wio­ną i roz­kwi­ta­ją­cą. Czyż­by pod wpły­wem prak­ty­ki twór­czej Jaku­ba Korn­hau­se­ra? Pew­nie tro­chę tak, ale wska­zy­wał­bym tak­że na to, co zwie się duchem cza­su. Speł­nie­nie w jed­no­rod­nej i zwy­cza­jo­wej sub­stan­cji gatun­ko­wej (nie mylić ze speł­nie­niem koja­rzo­nym z ryn­ko­wym suk­ce­sem) sta­je się coraz rzad­sze. Mło­dym bli­żej do form roz­bież­nych, „zła­ma­nych”, hybry­dycz­nych.

Cho­dzi mi jesz­cze o coś. Na przy­kład w zesta­wie autor­stwa Aga­ty Dycz­ko zaraz po cier­pli­wie dzier­ga­nych rząd­kach (à la „rów­no z lewej, poszar­pa­ne z pra­wej”) wybu­cha nagle line­ar­na pro­za. Zaczą­łem się zasta­na­wiać, w któ­rym „poło­wie” zaist­nia­ła autor­ka, pro­za­tor­skim czy poetyc­kim. A może poza moją wie­dzą powstał już trze­ci połów, spe­cja­li­zu­ją­cy się w hybry­dach? Ale nie, wszyst­ko w porząd­ku. Po posło­wiach ich pozna­cie! Zer­k­ną­łem do posło­wia umiesz­czo­ne­go pod zesta­wem i nie było tam Jaku­ba Skur­ty­sa, za to wid­nia­ło nazwi­sko Alek­san­dry Grzem­skiej. Aha, jed­nak pro­za. À pro­pos tych komen­ta­rzy opie­ku­nów danej gru­py wyło­wio­nych – sta­ra­łem się ich nie czy­tać, cho­ciaż wyglą­da­ły ape­tycz­nie i zachę­ca­ją­co, nęci­ły znaw­stwem, któ­re natych­miast udzie­li­ło­by się takim nie­dziel­nym czy­tel­ni­kom (czy­tel­nicz­kom), jak ja. Wola­łem, że tak powiem, okiem nie­uprze­dzo­nym wej­rzeć w te utwo­ry. Posło­wia zosta­wiam sobie na potem. A już szcze­gól­nie wte­dy, gdy cze­goś nie zro­zu­miem, bo praw­dą jest, że na wal­ce naj­młod­szych poetek i poetów z tymi cho­ler­ny­mi apa­ra­ta­mi semio­ka­pi­ta­li­zmu znam się sła­bo. Na szczę­ście pozo­sta­ją mi inne wal­ki, tutaj wypa­dam nie­co lepiej. I może wła­śnie w tym kie­run­ku pój­dę.

2

Haj­lów­ka to nie Haj­nów­ka, już w nazwie rze­ko­mo wła­snej uka­za­no cały „prze­kręt” tej cha­rak­ter­nej pro­zy. Mówię o tym, co pisze Mar­cin Czer­niaw­ski, ude­rza­jąc w ser­decz­ny splot pol­skie­go pro­win­cjo­na­li­zmu, kle­ry­ka­li­zmu i nacjo­na­li­zmu. Lepiej, z więk­szym wigo­rem, chy­ba nie dało­by się tego opo­wie­dzieć. O, to zna­ny mi wyci­nek rze­czy­wi­sto­ści. Było się mini­stran­tem, było, ale pie­nię­dzy z tacy się nie pod­kra­da­ło. Owszem, pew­ne­go razu całej naszej eki­pie wino mszal­ne ude­rzy­ło do gło­wy i w przy­stę­pie odwa­gi wbi­ło się kil­ka dodat­ko­wych pie­czą­tek do ksią­żecz­ki mini­stran­ta, win­du­jąc w górę pulę zbie­ra­nych punk­tów. Wszyst­ko to odda­ne tu bły­sko­tli­wie i pre­cy­zyj­nie. A żeby mogło być tak odda­ne, trze­ba było rzu­cić się wir języ­ka jak w dzi­ką rze­kę. Czer­niaw­ski sko­czył z wyso­kiej ska­ły w tę kipiel pol­sz­czy­zny. I nie uto­nął. Widzę go już na brze­gu, jesz­cze nie­jed­no poka­że, „juwe­nil­ny trans ponie­sie go w świe­tla­ną przy­szłość kolej­nych prób”.

Wspo­mnia­na już wcze­śniej Aga­ta Dycz­ko jest autor­ką dru­gie­go w kolej­no­ści tek­stu. I znów muszę powtó­rzyć: o, to jest zna­na mi, „doty­kal­na” rze­czy­wi­stość – histo­ria zago­spo­da­ro­wy­wa­nia ziem naby­tych, zamie­nia­nia See Suc­kow w Żuko­wo. Ale za to wszyst­ko, co podob­no za dar­mo naby­te, trze­ba zapła­cić. Przy­cho­dzi więc cho­ro­ba, dopa­da i wynisz­cza kobie­ty. Począ­tek jest poetyc­ki, lecz potem robi się coraz bar­dziej epic­ko, to zna­czy wcho­dzi się w sen­su­al­ny, kon­kret­ny świat ura­sta­ją­cy z każ­dym zda­niem do roz­mia­rów uni­wer­sal­nych, para­bo­licz­nych. Histo­ria o zago­spo­da­ro­wa­niu zie­mi i zaczy­na­niu na niej od nowa zamie­nia się szyb­ko, spraw­nie i, prze­pra­szam za sło­wo, magicz­nie w kaf­kow­ską, wiją­cą się mean­drycz­nie nar­ra­cję o mie­sza­niu się tego, co ludz­kie z tym, co poza­ludz­kie. Oto jeste­śmy w rze­czy­wi­sto­ści, któ­rej byt wyzna­cza­ją czte­ry myszy i ich decy­du­ją­ce o wszyst­kim ruchy. Czło­wiek wta­pia się w zwie­rzę­ce i roślin­ne cia­ła, zaczy­na ist­nieć jak­by „poza-antro­po­cen­trycz­nie”. Co praw­da, to jego opo­wieść, jego ramy per­cep­cyj­ne i nar­ra­cyj­ne, ale Dycz­ko potra­fi tak zro­bić, tak zacza­ro­wać, że ludz­ka omni­po­ten­cja „mysie­je”, gaśnie i zani­ka. Rzad­ka umie­jęt­ność.

Pierw­szy wiersz z zesta­wu autor­stwa Miło­sza Fle­sza­ra przy­po­mniał coś z kli­ma­tów za szyb­ko zapo­mnia­nej poezji Kami­la Bre­wiń­skie­go, tyle że „club­bing” z pier­wo­wzo­ru ura­sta do roz­mia­rów pie­kiel­nych, bo tu mamy „infer­no club­bing”. „Cza­sem wznie­ca się ope­ret­ko­wy nie­mal­że pożar, by zatu­szo­wać ple­bej­skie mor­der­stwo (języ­ka)” – może nie aż tak, ale coś w tym sty­lu (według słów Mar­ty Pod­gór­nik doty­czą­cych debiu­tu Ber­wiń­skie­go). Na tym podo­bień­stwa może się koń­czą, sam nie wiem, a może tyl­ko płyn­nie prze­cho­dzą w inne pokre­wień­stwa. Gdy czy­tam „ran jest wie­le, ale w domu naj­wię­cej”, to zaraz tęt­nią  w gło­wie inne pio­sen­ki. Na przy­kład te z Sosnow­skie­go, z jego Domu ran. Czyż­by debiu­tant prze­czy­tał wszyst­ko, zanim przy­stą­pił do pisa­nia, do fina­li­zo­wa­nia pro­jek­tu wysła­ne­go na „Połów”? Chwa­li mu się to, a że pew­ne fra­zy (i ogól­nie skłon­no­ści) odbi­ja­ją się czkaw­ką, to inna spra­wa. Być może to, o czym mówię, pogłę­bia wra­że­nie sztucz­no­ści. Od razu dopre­cy­zuj­my – nie jest to mimo­wol­na, debiu­tanc­ka sztucz­ność, to sztucz­ność wyra­cho­wa­na, bar­dzo świa­do­mie pro­wa­dzo­na. Jed­no z jej imion to „odrze­czy­wist­nie­nie”. Fle­szar zaczy­na z bar­dzo wyso­ka, trak­tu­jąc pro­blem repre­zen­ta­cji jako daw­no już prze­ro­bio­ny przez wspo­mnia­nych poprzed­ni­ków, a tak­że na przy­kład przez Toma­sza Puł­kę. Sko­ro jest się we „wnę­trzu srebr­nej kuli”, to moż­na pozo­stać w niej na zawsze, gene­ru­jąc coraz bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne, „wewnętrz­ne” i „kuli­ste”, komu­ni­ka­ty. A do cze­goś takie­go to, co ota­cza kulę (poda­wa­ne do wie­rze­nia jako rze­czy­wi­stość), potrzeb­ne jest w małym stop­niu. W tym kon­tek­ście sku­pia­ją uwa­gę szcze­gó­ły ist­nie­nia wspól­ne­go, bo jest jakaś „ona”, a chwi­la­mi nawet „my”. Czy to gru­pa rówie­śni­ków, któ­rzy jakimś cudem zmie­ści­li się w kuli? Tak, to oni i one, „dobre chło­pa­ki i dziew­czy­ny”, któ­rzy i któ­re „pię­trzą babel 2.0”. Tak wyglą­da dzi­siej­sza „rzecz czar­no­le­ska”, „syn­te­za mowy”. Kar­po­wicz wca­le by się nie zdzi­wił. Ale dość gry­ma­sów: zaska­ku­ją­co dobry debiut w zadzi­wia­ją­cy spo­sób natu­ra­li­zu­ją­cy „poSo­snow­skie” zaszło­ści.

Przy jak­by „gno­micz­nych”, syn­te­ty­zu­ją­cych wier­szach Fle­sza­ra tek­sty Jaku­ba Gra­bia­ka wyda­ją się łobu­zer­sko pusz­czo­ne, wręcz eks­ta­tycz­ne, a wykrzyk­ni­ki falu­ją na wie­trze niczym u Šala­mu­na, i nawet w podob­nych momen­tach zawie­sza­nia oczy­wi­sto­ści, redu­ko­wa­nia napo­ru rze­czy­wi­sto­ści. Oj, zno­wu „rze­czy­wi­stość”, pęta się tu, bied­na, jak kula u nogi. Pierw­sze sko­ja­rze­nie z pisa­niem Jul­ka Rosiń­skie­go oka­za­ło się chy­bio­ne wła­śnie w tym miej­scu, przy oka­zji szu­ka­nia pro­bie­rza real­no­ści. Wspo­mnia­ny Rosiń­ski, owszem, od cza­su do cza­su spusz­cza wyobraź­nię ze smy­czy, nato­miast Gra­biak w ogó­le już smy­czy nie uży­wa, pisząc eufo­rycz­nie i jak­by na haju. I to jest nawet do jakie­goś cza­su pory­wa­ją­ce, potem zaczy­na się nudzić. Pod­kre­ślam, mnie się zaczy­na nudzić, nato­miast sio­strom i bra­ciom z poko­le­nia auto­ra na pew­no nie.

Nato­miast wier­sze Jaku­ba Gut­kow­skie­go, wyczu­wa­ny w nich rytm i pusz­cza­ny na okrą­gło stre­aming z życia zosta­ją w pamię­ci na dłu­żej, o czym być może decy­du­je wyraź­nie sta­wia­na pie­częć rze­czy­wi­sto­ści. Nie ma co od niej ucie­kać, trze­ba ją ura­biać – taką tu sły­szę dewi­zę postę­po­wa­nia poetyc­kie­go. Cze­go efek­tem są tek­sty będą­ce kon­den­sa­cją „syn­te­tycz­no­ści” à la Sosnow­ski i hip­no­tycz­nych „zawie­szeń” spod zna­ku Šala­mu­na. Te dwie matry­ce lirycz­ne zosta­ły prze­ro­bio­ne i wchło­nię­te. Dla­te­go na tle tek­stów Fle­sza­ra i Gra­bia­ka wier­sze Gut­kow­skie­go wyda­ją się doj­rzal­sze, trwa­ją­ce dłu­żej, mniej jed­no­ra­zo­we. Po pro­stu wię­cej się w nich splo­tło – i we fra­zie, i w bystrej, iro­nicz­nej obser­wa­cji póź­no­ka­pi­ta­li­stycz­ne­go świa­ta.

Zaraz po wier­szach Gut­kow­skie­go napo­tka­łem na coś, co zaczę­ło sta­wiać geno­lo­gicz­ny opór jesz­cze więk­szy niż przy lek­tu­rze dzie­ła Aga­ty Dycz­ko. Pod­da­łem się po kil­ku­na­stu linij­kach i pobie­głem po ratu­nek do posło­wia. A tu kon­ster­na­cja, bo nie zna­la­złem ani Grzem­skiej, ani też Skur­ty­sa. Zoba­czy­łem nazwi­sko Ada­ma Kacza­now­skie­go i zro­zu­mia­łem, że w tym ukła­dzie sta­ło się ono sym­bo­lem dezyn­wol­tu­ry, a więc ja jako czy­tel­nik mogę sobie czy­tać Love song Karo­li­ny Kra­sny jak Pie­śni Mal­do­ro­ra Lau­tre­mon­ta, i nikt nie będzie z tre­ści prze­py­ty­wać. Mogę sobie odpły­nąć wraz z autor­ką, zosta­wia­jąc kwe­stie póź­ne­go kapi­ta­li­zmu dale­ko za sobą. On, jak wia­do­mo, nie zosta­wia nas samych ani na moment, czuj­nie patrząc w nasze oczy nawet w toa­le­cie. Ale co tam, na razie mamy pie­śni i mamy wol­ną miłość, tyle nasze­go, co napro­du­ku­je roz­sza­la­ła wyobraź­nia. Czy­ta­jąc dzie­ło Karo­li­ny Kra­sny, zapo­mnij­cie o „uwol­nio­nej wyobraź­ni”. To coś, ten żywioł obra­zo­wo-słow­ny nigdy nie był uwię­zio­ny, zatem bez­ce­lo­wym aktem jest jego uwal­nia­nie; bo to coś odwiecz­ne­go, nur­tu­ją­ce­go, pra­cu­ją­ce­go bez prze­rwy, tyl­ko powin­no­ści spod zna­ku „rze­czy­wi­sto­ści” prze­sła­nia­ją, spy­cha­ją coraz bar­dziej w głąb. Teraz nastał czas wydo­by­wa­nia tej „gli­ny” z poukry­wa­nych doł­ków. Szko­da, że Hen­ryk Bere­za nie dożył, dopie­ro by się roz­tkli­wił przy tej pro­po­zy­cji. Widzę w pro­zo­po­ezji Karo­li­ny Kra­sny speł­nie­nie nie­któ­rych z jego marzeń.

A potem spo­tka­łem utwo­ry Joan­ny Łępic­kiej, i to rze­czy­wi­ście było spo­tka­nie; cho­ciaż na począt­ku myśla­łem, że sur­re­ali­stycz­ne odbar­wie­nie rze­czy­wi­sto­ści w sty­lu „mał­piej, źró­dla­nej róż­ni­cy” sta­je się nużą­cą manie­rą, ale to była tyl­ko pod­pu­cha; to, co mia­łem za ciąg dal­szy fajer­wer­ków wyobraź­nio­wych Karo­li­ny Kra­sny, oka­za­ło się jed­nak czym innym. Z roz­pły­wa­ją­cej się w ustach pro­zy poetyc­kiej zaczę­ło się coś desty­lo­wać. Zaraz napa­to­czy­ła się myśl, że oto rośnie gwiaz­da poetyc­ka pierw­szej wiel­ko­ści, że to styl w sam raz pod nomi­na­cje i nagro­dy. Uwol­nio­ny od owej paskud­nej myśli, zaczą­łem się pła­wić. Czy­sta roz­kosz. Świet­na jest ta nowa poezja, albo­wiem bez­kar­nie pozwa­la się pła­wić. Wróć­my do desty­la­tów: pięk­ne są, tre­ści­we, dyna­micz­ne i nagłe (w sen­sie zaska­ki­wa­nia następ­stwem brzmień i scen). Inte­rak­tyw­ne są, bo ocze­ku­ją od czy­tel­ni­ka jakie­goś opo­wie­dze­nia się albo coś w tym rodza­ju. Widzę ruch, magię, rze­czy­wi­ste dzia­ła­nie sło­wa, ukie­run­ko­wa­ny akty­wizm. Tak się dzie­je u naj­lep­szych, u Rim­bau­da na przy­kład. Może to wła­śnie podob­ny talent? I pomy­śleć, że to na razie tyl­ko skrom­ny „zeszyt ćwi­czeń”, ech.

Przy pro­zie Ewy Ton­dys-Koh­mann zda­łem sobie spra­wę z poznaw­cze­go błę­du. Dany nam do czy­ta­nia kawa­łek pro­zy, trak­to­wa­ny w pierw­szej chwi­li jako samo­dziel­ne opo­wia­da­nie, jest w isto­cie frag­men­tem powie­ści, czę­ścią więk­szej, trud­nej do wyobra­że­nia, cało­ści. Moje impre­sje mają się zatem jak pięść do oka; dopie­ro będąc efek­tem lek­tu­ry cało­ści, mia­ły­by jakiś sens. W takim razie zosta­ję przy tym frag­men­cie i dzie­lę się pierw­szym wra­że­niem. A jest ono takie: opo­wieść ini­cja­cyj­na, gru­pa chło­pa­ków pene­tru­je i zdo­by­wa dostęp­ny im teren, wycią­ga­jąc z tych doświad­czeń, co się da. Mnó­stwo już było takich, podwór­ko­wych i chło­pac­kich, opo­wie­ści, ale muszę przy­znać, że mnie wciąż poru­sza­ją, od razu wrzu­ca­jąc w głąb dzie­ciń­stwa. Tu język jest tak dostęp­ny i otwar­ty, tak pojem­ny, że dopusz­cza do sie­bie nawet śred­nio zain­te­re­so­wa­nych pro­zą tego typu. Swa­da, wigor, dyna­mi­ka nar­ra­cji od razu ude­rza­ją i przy­cią­ga­ją. Kawał krwi­stej pro­zy bez szcze­gól­ne­go uga­nia­nia się za rze­czy­wi­sto­ścią. Jeże­li umiesz opo­wia­dać, ona sama przy­cho­dzi bez łaski.

Ina­czej w pro­zie Łuka­sza Woj­ty­ski. Co chcę powie­dzieć przez to „ina­czej”? Mniej mito­lo­gii, zanu­rze­nia w cza­sie, mniej nostal­gii i przy­wo­ły­wa­nia, mniej tego cze­goś kla­sycz­ne­go, a raczej odwrot­nie: wybu­cha przed czy­tel­nicz­ką i czy­tel­ni­kiem jakieś wiel­kie „tu i teraz”. Ja wiem, czy takie wiel­kie… W każ­dym razie esen­cja teraź­niej­szo­ści, a że ona bywa miał­ka i mała, to inna spra­wa. Jej ana­li­zą zaj­mu­je się Woj­ty­sko. Robi to jako arty­sta, a nie socjo­log czy repor­ter. Wrzu­ca nas w sam śro­dek dzia­nia się rela­cji, postaw, zatrud­nień i zajęć, poka­zu­je ich powierz­chow­ność i byle­ja­kość odbi­te w szyb­ko kar­le­ją­cym języ­ku. Nicze­go i niko­go nie oszczę­dza, dla­te­go chwi­la­mi tro­chę mdli przy lek­tu­rze. Tak ma być.

Myśla­łem o Nata­lii Malek, czy­ta­jąc wier­sze Ame­lii Żyw­czak. Wiem, głu­pie sko­ja­rze­nie, nie tędy dro­ga; w ogó­le muszę się otrzą­snąć, wziąć w garść, nie myśleć o tym, że poet­ka ma kota o imie­niu Poe (tego nie robi się Poe’mu?), i on wcho­dzi jej pod koł­drę – bo wca­le tak nie jest (co udo­wad­nia Jakub Skur­tys w posło­wiu, twier­dząc, że Poe to pająk). No to w koń­cu jak jest? – pyta się czy­tel­nicz­ka (i ja też) przy każ­dym wier­szu. Zdro­wy i świe­ży fer­ment onto­lo­gicz­ny – co i jak jest? – to rzecz nor­mal­na i nie tyl­ko w awan­gar­do­wej poezji wystę­pu­ją­ca. Co poet­ka ma, jaki poka­zu­je język i co się do nie­go raz po raz, przy dłuż­szym lub krót­szym strza­le, przy­kle­ja? I co, tak zle­pio­ne, zło­żo­ne usi­łu­je zna­czyć? A może nie usi­łu­je? Może sobie tyl­ko tak lek­ce pół-zna­czy? Taka czy­tel­nicz­ka sta­rej daty, jak ja, to by tyl­ko o zna­cze­nie pyta­ła, a nie­raz trze­ba odpu­ścić, zado­wa­la­jąc się brzmie­niem gło­sek i sło­wa­mi tak cudow­nie na wol­no­ści. Więc odpusz­czam i natych­miast robi się mniej zobo­wią­zu­ją­co.

3

Tyle tych pierw­szych wra­żeń, impre­sji śli­zga­ją­cych się po inte­re­su­ją­cych powierzch­niach. Może czy­tel­nik poczu­je się zapro­szo­ny, a może ten spo­sób refe­ro­wa­nia odrzu­ci go i posta­no­wi nie się­gać po oma­wia­ny alma­nach. Niech tego ostat­nie­go nie robi. bowiem stra­ci szan­sę na wej­rze­nie w to, co jest po dru­giej stro­nie lustra – lite­rac­kie­go, spo­łecz­ne­go, poko­le­nio­we­go. Zmia­na zacho­dzi coraz szyb­ciej. Trud­no za nią nadą­żyć. Czy napraw­dę muszę?

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mini­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Naro­do­we­go pocho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry – pań­stwo­we­go fun­du­szu celo­we­go.

 

O autorze

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania