1
Kiedyś to wiedziałem, czego się trzymać. Sformułowanie „poetyckie debiuty” określało znany mi wycinek rzeczywistości. A teraz co widzę? Poetyckie i prozatorskie debiuty 2022. Lęk i niepewność towarzyszą moim krokom, podkładają się cieniem pod pióro. Bo cóż ja wiem o współczesnej prozie? Podobno mało w niej rzeczywistości, a już frekwencja słowa „komputer” zupełnie znikoma.
I tak sobie rozmyślając o tym, ile w dziele musi być „rzeczywistości”, żeby mogło być zaliczone najpierw w ogóle do literatury, a potem do tej współczesnej, zagłębiałem się w lekturze. Oj, dużo tu rzeczywistości i to w bardzo różnych postaciach. Ale cóż, pora się przyznać – w coraz większym stopniu to już jednak nie moja rzeczywistość. Więc o czym tu pisać? Każdy powinien pisać o tym, co w miarę czuje (rozpoznaje jako własne), taka zawsze przyświecała mi dewiza. No tak, ale są jeszcze względy środowiskowe i towarzyskie; Artur bardzo prosił, żebym napisał, a dane słowo ma to do siebie, że domaga się jakiejś formy urzeczywistnienia.
Wracam do lektury. W almanachu spleciono teksty prozatorskie i poetyckie tak zręcznie, że czytelnicza pewność rodzajowa i gatunkowa rozjeżdża się bardzo szybko. Dużo prozy w poezji i na odwrót: dużo poezji w prozie. Karierę liryku prozą czy prozy poetyckiej trzeba uznać za wznowioną i rozkwitającą. Czyżby pod wpływem praktyki twórczej Jakuba Kornhausera? Pewnie trochę tak, ale wskazywałbym także na to, co zwie się duchem czasu. Spełnienie w jednorodnej i zwyczajowej substancji gatunkowej (nie mylić ze spełnieniem kojarzonym z rynkowym sukcesem) staje się coraz rzadsze. Młodym bliżej do form rozbieżnych, „złamanych”, hybrydycznych.
Chodzi mi jeszcze o coś. Na przykład w zestawie autorstwa Agaty Dyczko zaraz po cierpliwie dzierganych rządkach (à la „równo z lewej, poszarpane z prawej”) wybucha nagle linearna proza. Zacząłem się zastanawiać, w którym „połowie” zaistniała autorka, prozatorskim czy poetyckim. A może poza moją wiedzą powstał już trzeci połów, specjalizujący się w hybrydach? Ale nie, wszystko w porządku. Po posłowiach ich poznacie! Zerknąłem do posłowia umieszczonego pod zestawem i nie było tam Jakuba Skurtysa, za to widniało nazwisko Aleksandry Grzemskiej. Aha, jednak proza. À propos tych komentarzy opiekunów danej grupy wyłowionych – starałem się ich nie czytać, chociaż wyglądały apetycznie i zachęcająco, nęciły znawstwem, które natychmiast udzieliłoby się takim niedzielnym czytelnikom (czytelniczkom), jak ja. Wolałem, że tak powiem, okiem nieuprzedzonym wejrzeć w te utwory. Posłowia zostawiam sobie na potem. A już szczególnie wtedy, gdy czegoś nie zrozumiem, bo prawdą jest, że na walce najmłodszych poetek i poetów z tymi cholernymi aparatami semiokapitalizmu znam się słabo. Na szczęście pozostają mi inne walki, tutaj wypadam nieco lepiej. I może właśnie w tym kierunku pójdę.
2
Hajlówka to nie Hajnówka, już w nazwie rzekomo własnej ukazano cały „przekręt” tej charakternej prozy. Mówię o tym, co pisze Marcin Czerniawski, uderzając w serdeczny splot polskiego prowincjonalizmu, klerykalizmu i nacjonalizmu. Lepiej, z większym wigorem, chyba nie dałoby się tego opowiedzieć. O, to znany mi wycinek rzeczywistości. Było się ministrantem, było, ale pieniędzy z tacy się nie podkradało. Owszem, pewnego razu całej naszej ekipie wino mszalne uderzyło do głowy i w przystępie odwagi wbiło się kilka dodatkowych pieczątek do książeczki ministranta, windując w górę pulę zbieranych punktów. Wszystko to oddane tu błyskotliwie i precyzyjnie. A żeby mogło być tak oddane, trzeba było rzucić się wir języka jak w dziką rzekę. Czerniawski skoczył z wysokiej skały w tę kipiel polszczyzny. I nie utonął. Widzę go już na brzegu, jeszcze niejedno pokaże, „juwenilny trans poniesie go w świetlaną przyszłość kolejnych prób”.
Wspomniana już wcześniej Agata Dyczko jest autorką drugiego w kolejności tekstu. I znów muszę powtórzyć: o, to jest znana mi, „dotykalna” rzeczywistość – historia zagospodarowywania ziem nabytych, zamieniania See Suckow w Żukowo. Ale za to wszystko, co podobno za darmo nabyte, trzeba zapłacić. Przychodzi więc choroba, dopada i wyniszcza kobiety. Początek jest poetycki, lecz potem robi się coraz bardziej epicko, to znaczy wchodzi się w sensualny, konkretny świat urastający z każdym zdaniem do rozmiarów uniwersalnych, parabolicznych. Historia o zagospodarowaniu ziemi i zaczynaniu na niej od nowa zamienia się szybko, sprawnie i, przepraszam za słowo, magicznie w kafkowską, wijącą się meandrycznie narrację o mieszaniu się tego, co ludzkie z tym, co pozaludzkie. Oto jesteśmy w rzeczywistości, której byt wyznaczają cztery myszy i ich decydujące o wszystkim ruchy. Człowiek wtapia się w zwierzęce i roślinne ciała, zaczyna istnieć jakby „poza-antropocentrycznie”. Co prawda, to jego opowieść, jego ramy percepcyjne i narracyjne, ale Dyczko potrafi tak zrobić, tak zaczarować, że ludzka omnipotencja „mysieje”, gaśnie i zanika. Rzadka umiejętność.
Pierwszy wiersz z zestawu autorstwa Miłosza Fleszara przypomniał coś z klimatów za szybko zapomnianej poezji Kamila Brewińskiego, tyle że „clubbing” z pierwowzoru urasta do rozmiarów piekielnych, bo tu mamy „inferno clubbing”. „Czasem wznieca się operetkowy niemalże pożar, by zatuszować plebejskie morderstwo (języka)” – może nie aż tak, ale coś w tym stylu (według słów Marty Podgórnik dotyczących debiutu Berwińskiego). Na tym podobieństwa może się kończą, sam nie wiem, a może tylko płynnie przechodzą w inne pokrewieństwa. Gdy czytam „ran jest wiele, ale w domu najwięcej”, to zaraz tętnią w głowie inne piosenki. Na przykład te z Sosnowskiego, z jego Domu ran. Czyżby debiutant przeczytał wszystko, zanim przystąpił do pisania, do finalizowania projektu wysłanego na „Połów”? Chwali mu się to, a że pewne frazy (i ogólnie skłonności) odbijają się czkawką, to inna sprawa. Być może to, o czym mówię, pogłębia wrażenie sztuczności. Od razu doprecyzujmy – nie jest to mimowolna, debiutancka sztuczność, to sztuczność wyrachowana, bardzo świadomie prowadzona. Jedno z jej imion to „odrzeczywistnienie”. Fleszar zaczyna z bardzo wysoka, traktując problem reprezentacji jako dawno już przerobiony przez wspomnianych poprzedników, a także na przykład przez Tomasza Pułkę. Skoro jest się we „wnętrzu srebrnej kuli”, to można pozostać w niej na zawsze, generując coraz bardziej skomplikowane, „wewnętrzne” i „kuliste”, komunikaty. A do czegoś takiego to, co otacza kulę (podawane do wierzenia jako rzeczywistość), potrzebne jest w małym stopniu. W tym kontekście skupiają uwagę szczegóły istnienia wspólnego, bo jest jakaś „ona”, a chwilami nawet „my”. Czy to grupa rówieśników, którzy jakimś cudem zmieścili się w kuli? Tak, to oni i one, „dobre chłopaki i dziewczyny”, którzy i które „piętrzą babel 2.0”. Tak wygląda dzisiejsza „rzecz czarnoleska”, „synteza mowy”. Karpowicz wcale by się nie zdziwił. Ale dość grymasów: zaskakująco dobry debiut w zadziwiający sposób naturalizujący „poSosnowskie” zaszłości.
Przy jakby „gnomicznych”, syntetyzujących wierszach Fleszara teksty Jakuba Grabiaka wydają się łobuzersko puszczone, wręcz ekstatyczne, a wykrzykniki falują na wietrze niczym u Šalamuna, i nawet w podobnych momentach zawieszania oczywistości, redukowania naporu rzeczywistości. Oj, znowu „rzeczywistość”, pęta się tu, biedna, jak kula u nogi. Pierwsze skojarzenie z pisaniem Julka Rosińskiego okazało się chybione właśnie w tym miejscu, przy okazji szukania probierza realności. Wspomniany Rosiński, owszem, od czasu do czasu spuszcza wyobraźnię ze smyczy, natomiast Grabiak w ogóle już smyczy nie używa, pisząc euforycznie i jakby na haju. I to jest nawet do jakiegoś czasu porywające, potem zaczyna się nudzić. Podkreślam, mnie się zaczyna nudzić, natomiast siostrom i braciom z pokolenia autora na pewno nie.
Natomiast wiersze Jakuba Gutkowskiego, wyczuwany w nich rytm i puszczany na okrągło streaming z życia zostają w pamięci na dłużej, o czym być może decyduje wyraźnie stawiana pieczęć rzeczywistości. Nie ma co od niej uciekać, trzeba ją urabiać – taką tu słyszę dewizę postępowania poetyckiego. Czego efektem są teksty będące kondensacją „syntetyczności” à la Sosnowski i hipnotycznych „zawieszeń” spod znaku Šalamuna. Te dwie matryce liryczne zostały przerobione i wchłonięte. Dlatego na tle tekstów Fleszara i Grabiaka wiersze Gutkowskiego wydają się dojrzalsze, trwające dłużej, mniej jednorazowe. Po prostu więcej się w nich splotło – i we frazie, i w bystrej, ironicznej obserwacji późnokapitalistycznego świata.
Zaraz po wierszach Gutkowskiego napotkałem na coś, co zaczęło stawiać genologiczny opór jeszcze większy niż przy lekturze dzieła Agaty Dyczko. Poddałem się po kilkunastu linijkach i pobiegłem po ratunek do posłowia. A tu konsternacja, bo nie znalazłem ani Grzemskiej, ani też Skurtysa. Zobaczyłem nazwisko Adama Kaczanowskiego i zrozumiałem, że w tym układzie stało się ono symbolem dezynwoltury, a więc ja jako czytelnik mogę sobie czytać Love song Karoliny Krasny jak Pieśni Maldorora Lautremonta, i nikt nie będzie z treści przepytywać. Mogę sobie odpłynąć wraz z autorką, zostawiając kwestie późnego kapitalizmu daleko za sobą. On, jak wiadomo, nie zostawia nas samych ani na moment, czujnie patrząc w nasze oczy nawet w toalecie. Ale co tam, na razie mamy pieśni i mamy wolną miłość, tyle naszego, co naprodukuje rozszalała wyobraźnia. Czytając dzieło Karoliny Krasny, zapomnijcie o „uwolnionej wyobraźni”. To coś, ten żywioł obrazowo-słowny nigdy nie był uwięziony, zatem bezcelowym aktem jest jego uwalnianie; bo to coś odwiecznego, nurtującego, pracującego bez przerwy, tylko powinności spod znaku „rzeczywistości” przesłaniają, spychają coraz bardziej w głąb. Teraz nastał czas wydobywania tej „gliny” z poukrywanych dołków. Szkoda, że Henryk Bereza nie dożył, dopiero by się roztkliwił przy tej propozycji. Widzę w prozopoezji Karoliny Krasny spełnienie niektórych z jego marzeń.
A potem spotkałem utwory Joanny Łępickiej, i to rzeczywiście było spotkanie; chociaż na początku myślałem, że surrealistyczne odbarwienie rzeczywistości w stylu „małpiej, źródlanej różnicy” staje się nużącą manierą, ale to była tylko podpucha; to, co miałem za ciąg dalszy fajerwerków wyobraźniowych Karoliny Krasny, okazało się jednak czym innym. Z rozpływającej się w ustach prozy poetyckiej zaczęło się coś destylować. Zaraz napatoczyła się myśl, że oto rośnie gwiazda poetycka pierwszej wielkości, że to styl w sam raz pod nominacje i nagrody. Uwolniony od owej paskudnej myśli, zacząłem się pławić. Czysta rozkosz. Świetna jest ta nowa poezja, albowiem bezkarnie pozwala się pławić. Wróćmy do destylatów: piękne są, treściwe, dynamiczne i nagłe (w sensie zaskakiwania następstwem brzmień i scen). Interaktywne są, bo oczekują od czytelnika jakiegoś opowiedzenia się albo coś w tym rodzaju. Widzę ruch, magię, rzeczywiste działanie słowa, ukierunkowany aktywizm. Tak się dzieje u najlepszych, u Rimbauda na przykład. Może to właśnie podobny talent? I pomyśleć, że to na razie tylko skromny „zeszyt ćwiczeń”, ech.
Przy prozie Ewy Tondys-Kohmann zdałem sobie sprawę z poznawczego błędu. Dany nam do czytania kawałek prozy, traktowany w pierwszej chwili jako samodzielne opowiadanie, jest w istocie fragmentem powieści, częścią większej, trudnej do wyobrażenia, całości. Moje impresje mają się zatem jak pięść do oka; dopiero będąc efektem lektury całości, miałyby jakiś sens. W takim razie zostaję przy tym fragmencie i dzielę się pierwszym wrażeniem. A jest ono takie: opowieść inicjacyjna, grupa chłopaków penetruje i zdobywa dostępny im teren, wyciągając z tych doświadczeń, co się da. Mnóstwo już było takich, podwórkowych i chłopackich, opowieści, ale muszę przyznać, że mnie wciąż poruszają, od razu wrzucając w głąb dzieciństwa. Tu język jest tak dostępny i otwarty, tak pojemny, że dopuszcza do siebie nawet średnio zainteresowanych prozą tego typu. Swada, wigor, dynamika narracji od razu uderzają i przyciągają. Kawał krwistej prozy bez szczególnego uganiania się za rzeczywistością. Jeżeli umiesz opowiadać, ona sama przychodzi bez łaski.
Inaczej w prozie Łukasza Wojtyski. Co chcę powiedzieć przez to „inaczej”? Mniej mitologii, zanurzenia w czasie, mniej nostalgii i przywoływania, mniej tego czegoś klasycznego, a raczej odwrotnie: wybucha przed czytelniczką i czytelnikiem jakieś wielkie „tu i teraz”. Ja wiem, czy takie wielkie… W każdym razie esencja teraźniejszości, a że ona bywa miałka i mała, to inna sprawa. Jej analizą zajmuje się Wojtysko. Robi to jako artysta, a nie socjolog czy reporter. Wrzuca nas w sam środek dziania się relacji, postaw, zatrudnień i zajęć, pokazuje ich powierzchowność i bylejakość odbite w szybko karlejącym języku. Niczego i nikogo nie oszczędza, dlatego chwilami trochę mdli przy lekturze. Tak ma być.
Myślałem o Natalii Malek, czytając wiersze Amelii Żywczak. Wiem, głupie skojarzenie, nie tędy droga; w ogóle muszę się otrząsnąć, wziąć w garść, nie myśleć o tym, że poetka ma kota o imieniu Poe (tego nie robi się Poe’mu?), i on wchodzi jej pod kołdrę – bo wcale tak nie jest (co udowadnia Jakub Skurtys w posłowiu, twierdząc, że Poe to pająk). No to w końcu jak jest? – pyta się czytelniczka (i ja też) przy każdym wierszu. Zdrowy i świeży ferment ontologiczny – co i jak jest? – to rzecz normalna i nie tylko w awangardowej poezji występująca. Co poetka ma, jaki pokazuje język i co się do niego raz po raz, przy dłuższym lub krótszym strzale, przykleja? I co, tak zlepione, złożone usiłuje znaczyć? A może nie usiłuje? Może sobie tylko tak lekce pół-znaczy? Taka czytelniczka starej daty, jak ja, to by tylko o znaczenie pytała, a nieraz trzeba odpuścić, zadowalając się brzmieniem głosek i słowami tak cudownie na wolności. Więc odpuszczam i natychmiast robi się mniej zobowiązująco.
3
Tyle tych pierwszych wrażeń, impresji ślizgających się po interesujących powierzchniach. Może czytelnik poczuje się zaproszony, a może ten sposób referowania odrzuci go i postanowi nie sięgać po omawiany almanach. Niech tego ostatniego nie robi. bowiem straci szansę na wejrzenie w to, co jest po drugiej stronie lustra – literackiego, społecznego, pokoleniowego. Zmiana zachodzi coraz szybciej. Trudno za nią nadążyć. Czy naprawdę muszę?
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.