Tytuł Geografie mógłby wynikać logicznie z tytułów opowiadań: „Dom”, „Przyjazd”, „Tu i teraz”, „Pasażer”, „Odległość”, „Sarajewo”. Jak widać, mamy jakieś miasta, dworce, ludzi w podróży; mamy przestrzeń własną i obcą. I byłaby może z tego jakaś literatura okołopodróżnicza, gdyby Catelli nie skomplikował roli prostego przewodnika.
W Geografiach trop szybko zaciera się bądź całkowicie urywa. Jeśli chcemy za czymś bądź za kimś podążyć, musimy też zgodzić się na błądzenie. Błądzenie przez namnażające się zdania, obrazy, osoby, skupiające się w naoczną postać tylko na chwilę, na błysk, który próbuje uchwycić Catelli. Tym światem rządzi zasada przesunięcia, nic nie pozostaje po prostu sobą. Do życia powoływane jest przez wzrok opowiadającego, przez jego obecność, która staje się warunkiem istnienia czegokolwiek. Ale i ta obecność bezradnieje w obliczu piętrzącej się i uderzającej rzeczywistości, obcej, nieoswojonej:
Wciąż wędruję, jak zawsze, ulice miasta są bez wytchnienia, wprawiane w ruch, rodzą się i odradzają przy każdym zawahaniu światła – jakże zdołam ocalić w pamięci choćby pojedynczy obraz każdej z nich, odrębny i wieczny, z jasnymi twarzami niezmiennego tłumu, obraz uwięziony i szczęśliwy w murach fotografii, już bez dalszych kolei losu, przebudzenia, odjazdów, tylko ten pusty moment życia, świetliste wydrążenie pauzy, lekkiego kroku, uniesionych oczu, brak mety, czasu, nierozerwalnego łańcucha następstwa zdarzeń?
Zatem niczego nie można tutaj nazwać swoim, niczego nie można posiąść i naznaczyć własnością, ponieważ wszystko bezwiednie napędza się w zamkniętym kole iluzji, w jakimś symulakrum („dawało się dostrzec wygięty na wzgórzu grzbiet miasta […], a domy, pałace, koszary, rzeźnie i więzienia były zaledwie bladym wezwaniem tego, co naprawdę ważne i czego brakuje”). Dlatego też każda rzecz w tych prozach poetyckich nie istnieje sama z siebie. Każdy przedmiot wiąże się tutaj z reakcją, z wywołaniem jakiejś postawy u człowieka. To usilne nadawanie znaczeń otoczeniu pozwala utrzymywać poczucie, że w tym otoczeniu w ogóle (jeszcze) się istnieje. Jednocześnie Catelli kreuje punkt widzenia, który zawsze jest gdzieś z boku i pozwala ujmować przedmioty tylko na obrzeżach, tworzyć niedokładne szkice. Najbliższa człowiekowi staje się odległość, dal, bo to ona umożliwia sterowanie widzeniem i wyodrębnienie się z iluzyjnej rzeczywistości. Jednak i ta odległość zwodzi, nie pozwala zaznaczyć na mapie konkretnych punktów, widzieć czegokolwiek w jednej postaci („Chciałbym tylko wyjrzeć, […] powstrzymuje mnie niepewność, niepokój, prawie jak gdyby nie wolno ich było zobaczyć w postaci tak jednakowej, od nazbyt wielu dni bliskich, nieruchomych, z pozoru trwałych”).
Pociągi jadą więc bez celu, miasta stają się jedynie filigranowymi konstrukcjami. Po ulicach krąży się jak po teatralnej scenie, a dworce, na których spodziewalibyśmy się czekających ludzi, są puste. Nad tym rozpadającym się obrazem wiszą nieruchome wskazówki zegara. Wydawałoby się, że u Catellego czas po prostu letargicznie zwolnił lub zatrzymał się. Jednak dzieje się więcej: czas daje o sobie znać, jest niezapowiedzianym, odpychanym gościem. Tak jest w przypadku nocy, która stanowi furtkę dla cieni przeszłości. Czeka się również na przyszłość, która prostą linią wyprowadzona ma być z teraźniejszości, ale przez owo zatrzymanie ruchu zaczyna się w niej rozpływać. Ujęta w nawiasy czasu byłego i przyszłego, teraźniejszość kurczy się przed ich atakami, nieruchomieje, ale i, paradoksalnie, zaczyna je zagarniać. Sama zaś przeszłość zyskuje tutaj dwuwymiarowość: jest czymś, co egzorcyzmuje się i ekspediuje w niepamięć jako przypomnienie czasu lepszego („Wiem, że teraz godzinami przeglądasz się w lustrze, w samotności, z tą znużoną nadzieją, […] i już ich nie rozpoznajesz […] pogodnych rysów, które napotykałaś po powrocie z zabawy, są twarzą kogoś, kto rozpacza”), lecz również jest obowiązkiem; z jednej strony – na siłę konstruowana, a z drugiej – na własny rachunek próbuje uobecnić się w życiu. I chociaż czas i człowiek są w nieustannym rozsunięciu, to właśnie pamięć warunkuje nieokreślone bliżej spełnienie. Dlatego stosunek między opowiadającym i czasem jest agresywny; i człowiek, i czas toczą walkę o własne terytoria. Stąd może w samej narracji pomieszczanie trybów, konstatacji i przypuszczeń, jakby czasu nie można było kontrolować, ale należało go pomylić. Dochodzi zatem do swego rodzaju podwojenia: czasu wewnętrznego opowiadającego i czasu zewnętrznego, który tkwi w klinczu z rozpadającą się przestrzenią.
Na tej rozedrganej mapie Catelli umieszcza ludzi. Jednak daleko im do rozbuchanego tłumu, żywego i aktywnego. Jeśli już tłum, to wyciszony, beznamiętny, w dodatku łatwowierny:
Tutaj, właśnie tu, wyrośnie wkrótce nowe miasto, triumf pulsującego życia, postępu nad pustkowiem pól, zjednoczenia ludzi w szczęściu, kolebki spokojnego wypoczynku po pracy, tutaj podróżni powrócą wspomnieniem, starcy tęsknotą za utraconą przyszłością, niestrudzony tłum wydepcze ulice, cała ludność zastygnie na chwilę w szczęśliwym nieporozumieniu młodości, bo właśnie taka granica nas czeka, w zasięgu naszych rąk, tak ukształtowana w naszych myślach […].
Jest w tym beckettowskie czekanie – trochę irracjonalne, trochę naiwne, ale w zasadzie chroniące przed jedyną (spodziewaną) alternatywą – rozpadem. To trwanie w zastygłej, a jednocześnie zbyt mocno narzucającej się rzeczywistości, każdy przeżywa osobno. Trwa w najlepsze jakaś ogólnoludzka schizma, osunięcie w badanie ludzkich akcji i reakcji („zawsze jest jakiś człowiek, który wysiada, jakaś twarz, która opuszcza pociąg i patrzy na nas, ze skrajem nocy zarzuconym na ramiona, z lekkim, ręcznym bagażem […]”), bo tylko one potwierdzają, że coś się jeszcze dzieje, ale i one mogą też stanowić zagrożenie. W tym teatralnym symulakrum ludzie potrzebują widza, którego obecność podeprze sens ich automatycznych i zmęczonych działań: „są tylko powracający zmęczeni żołnierze […] wsiadają na karuzelę i kręcą się w szybkim wirze […] widzimy ich, coraz bardziej wysmukłych i lekkich w zimnym powietrzu, coraz bardziej samotnych w oddali, kiedy my odchodzimy”. Człowiek jest obserwatorem i obserwowanym; poznaje się go tylko z zewnątrz, poprzez jego ruch, stosunek do nas. Istnieje jedynie naskórna komunikacja, pozbawiona słów, bo trudno cokolwiek tu nazwać, skoro rzeczywistość każdorazowo rozpada się pod próbą określenia, a komunikat przeczy sam sobie: „Nie wróciliśmy już do Chateau Tremblant, i tego mi żal”, „Nie, już nigdy nie opuściliśmy Chateau Tremblant, i tego mi żal”.
Ten nastrój, klaustrofobiczny i duszny, działa obezwładniająco, powoduje beznamiętne oczekiwanie na anihilujący wszystko finał, który stworzy starą-nową rzeczywistość. O ile świat trwa jeszcze w lepszej bądź gorszej kondycji, to problematyczne staje się realne trwanie w nim człowieka. W tym impasie należałoby znów świat posiąść, ponownie nazwać i utrwalić. Nie daje się tego zrobić od wewnątrz, tkwiąc w zamkniętym kole, bo rzeczywistość wówczas namnaża się i wprawia w językową konsternację. W takiej rzeczywistości nie ma żadnych szczelin, przez które można by bezkolizyjnie i bez własnych strat uciec. Jedynym wyjściem jest jakaś decyzja, przełamanie kontroli:
[…] tutaj, w samym środku prawdy pamięci, masz jeszcze czas, żeby wypatrzyć swój kierunek, ale dopada cię niepewność, nie dostrzegasz w rzeczach choćby zapowiedzi, preludium zakrętu, wahania drogi w drżeniu świateł, teraz już wiesz, nie możesz zwolnić, ta prosta była krótka, nie ociągasz się nigdy, niezależnie od nieokreśloności trasy, z nawyku wyczuwasz moment hamowania […].
Zatem poddanie się wahnięciom prostej drogi, odważenie się na zakręt, wyminięcie przyzwyczajenia… Problemem staje się jednak hamulec bezpieczeństwa, owo trwanie w dezorientacji, które jest zwyczajnie bezpieczne, nie drażni zastygłej rzeczywistości, nie naraża na ataki czasu. Między tymi dwoma spięciami – możliwości i niemożliwości, ruchu i stagnacji – pojawia się opowieść; narracja możliwa dzięki temu, że istnieje jakiś wytrych momentu, uchwyconej chwili, błysk ogarnięty spojrzeniem i opowiedziany. Catelli więc zapisuje coś, co jeszcze da się zapisać, patrząc z zewnątrz, zatrzymując w (pozostających w ruchu) nazwach, zdaniach, rozrastających się i rozpierzchających (warunek rzeczywistości), a jednak wymykających się z błędnego koła.