Nadal zamierzam napisać powieść. Tylko o czym?
Raymond Queneau
Gdyby szukać w dwudziestowiecznej historii intelektualnej najbardziej elektryzujących chwil i najbardziej intensywnych międzyludzkich sytuacji, z pewnością należałoby wskazać na seminaria Aleksandra Kojève’a (Kożewnikowa), prowadzone przez niego w latach trzydziestych minionego stulecia, a poświęcone myśli Georga Wilhelma Friedricha Hegla. Na seminaria te przychodzili wszyscy, jak się miało okazać, najważniejsi intelektualiści francuscy, przychodzili, by słuchać nowego, a w zasadzie nieistniejącego jeszcze we francuszczyźnie Hegla, którego Kojève tłumaczył, by tak rzec, performatywnie, to znaczy w trakcie prowadzonych zajęć. Stworzył tym samym inny sposób filozofowania, oparty na praktyce – myśliciel inscenizuje, teatralizuje oraz wprawia w ruch myśli, które w innej, stabilnej i abstrakcyjnej formie zginęłyby albo nie uzyskały szansy zaistnienia. Tak oto rodziła się spekulacja we właściwym i ścisłym sensie tego słowa – nie jako jałowa żonglerka ideami, lecz jako myśl ucieleśniająca się w konkretnej chwili, w egzystencjalnej lokalności oraz w dziejowym momencie, w którym rozstrzyga się wszystko. Nic dziwnego zatem, że taki rodzaj używania pojęć, które raczej nieustannie otwierają nowe możliwości poznania i życia, niż reprezentują gotowy świat, przykrawając go do gotowych form, stał się tak atrakcyjny dla wielu wyrazistych osobowości: Georges’a Bataille’a, Jacquesa Lacana, André Bretona, Maurice Merleau-Ponty’ego, czy last but not least Raymonda Queneau.
Jak się później okazało, autor Ćwiczeń stylistycznych trzymał pieczę nie tylko nad zapisem tych seminariów, lecz zebrał i opracował również notatki, fragmenty, zapisał uwagi Kojève’a. Stał się, rzecz jasna, nie tyle spadkobiercą tego magicznego dialektyka, ile kimś w rodzaju encyklopedysty pojęć: zbierał do kupy mniej lub bardziej jasne analizy i odczytania heglowskich pojęć z cyklu wykładów, który – w postaci tytułowego „wstępu” do Hegla – funkcjonuje jako główne dzieło rosyjskiego emigranta. Zarazem jednak nie mamy tu do czynienia z żadną formą stróżowania przy jasno zdefiniowanej tradycji filozoficznej czy interpretacji rzeczywistości. Dzieje się odwrotnie: Queneau stworzył pewne ramy dla rozumienia tego, co Kojève przekazywał słuchaczom w trakcie swojej idiosynkratycznej lektury Hegla.
Zawód encyklopedysty, który Queneau zaczął uprawiać sporo później, kiedy stał się redaktorem prestiżowej encyklopedii „Plejady” w wydawnictwie Gallimard, jakoś intuicyjnie do niego pasuje: do niego jako postaci i do niego skrywającego się za nawet najbardziej skomplikowanymi formalnie oraz matematycznie zaawansowanymi technikami i technologiami tworzenia literatury, a pewnie i szerzej: sztuki. Encyklopedia jako zasada pisania i myślenia o języku, ale również jako metafora urządzania i porządkowania świata, zapewniała autorowi Psiej trawki rodzaj poznawczego bezpieczeństwa. To z pewnością jedna z najważniejszych lekcji, jaką francuski pisarz wyciągnął z Kojèviańskiej wykładni dialektyki Hegla: skoro w nowoczesności nie sposób już opowiadać tak, jak to robiono wówczas, kiedy istniały trwałe zabezpieczenia metafizyczne czy teologiczne, to wówczas trzeba pozostać wiernym rozumowi. Nie jest to jednak rozum, który można by pojmować jako stabilny punkt odniesienia, to – jak dowodzi w wielu książkach poskładanych z wielu praktyk literackich Queneau – rozum wywrócony na opak, odsłaniający swoją śmieszną, zidiociałą, transgresywną podszewkę. To jednak wciąż rozum – doprowadzony, podobnie jak to się dzieje u Hegla, do skrajnego punktu, do chwili wyczerpania wszystkich możliwości istnienia, poznania i mówienia. Ale to właśnie w tym miejscu, gdzie filozofia odnajduje swój kres, kiedy rozpoznaje się sama w sobie, a więc kiedy myślenie staje się podmiotem (kiedy pozornie abstrakcyjne pojęcie przeobraża się w najintensywniej doświadczaną formę życia), to właśnie w tym miejscu całkowitej, niepodzielnej wiedzy, do którego z taką przenikliwością dochodzi Kojève, Queneau dopiero zaczyna tworzyć literaturę. I choć podstawowe ramy dialektyczne zostały w niej zachowane, to zarazem sam wykreowany przez autora świat i użyty do tego język są odwrotną stroną tej filozoficznej opowieści: czasem głupią, czasem melancholijną, czasem nonsensowną. To właśnie w tym miejscu, w którym rozum zostaje wywrócony na nice, naprawdę rozpoczyna się Niedziela życia.
Jeść, mówić, żyć
Powieść Queneau można odczytywać w powyższym kluczu, nie tracąc nic z historycznoliterackiej rzetelności. Pozwala to dostrzec podstawowe dla genezy dzieła filiacje między filozofią a literaturą: między dwiema dyskursywnymi instytucjami. A zatem z jednej strony pojęcie, z drugiej – styl. Dobrze jednak spróbować na siebie napuścić obydwie sfery i dokonać krótkiego spięcia między językiem abstrakcji, w którym to, co partykularne i przygodne stanowi jedynie marny odblask uniwersalnych kategorii, a światem prozy, zaludnianym przez najróżniejsze postacie i dziwne tekstowe, mniej lub bardziej realistyczne, figury, światem opowieści, w której przypadkowość – życia i języka – staje się zarazem elementem gry, jak i jej stawką, w której relacja między światem obrazu a materialną, empiryczną rzeczywistością zewnętrzną nie tylko jest niestabilna, ale nade wszystko rozmywa samo wyobrażenie rzeczywistości.
Toteż fabuła w Niedzieli życia, pozornie pełna i oszałamiająca, kipiąca od nadmiaru zdarzeń, to w istocie zestaw fragmentów, znaczeniowych odpadków, sytuacyjnych drobiazgów; całościowa opowieść, oparta na grze z intelektualnym banałem, zanurzona w myślowym chaosie, ogrywająca cienkie formy ironii, by tak rzec, przechodzi nam koło nosa. Główny bohater, Valentin Brû, to żołnierz, który nie tylko „nie figuruje w stanie liczebnym kompanii”, ale faktycznie nie żyje w żadnym ze światów, stworzonych dla niego przez pisarza: nie ma go ani w świecie wojskowego porządku i przymusu, ani w drobnomieszczańskiej sferze społecznej, ani w mityzowanej stolicy, Paryżu, ani na prowincji, nie mieści się ani w świecie codziennej nudy rzemieślniczego zawodu (oprawia obrazy), ani w szalonym nocnym świecie, pełnym alkoholu i możliwych – społecznych i indywidualnych – przekroczeń. Nigdzie nie może znaleźć miejsca. Choć powodowany raczej inercją niż pragnieniem szykuje się do przyjęcia właściwej i własnej formy życia, to poszukiwania te muszą spełznąć na niczym. Umieszczony w świecie pozorów wyższego rzędu, nie może i nie chce marzyć o czymś, co mogłoby przekroczyć jego egzystencję, której naczelną cechą, celebrowaną w nijaki sposób, okazuje się całkowita przypadkowość. Tak właśnie wygląda życie Valentina rozpięte między niekoniecznymi rozmowami a zewnętrzną opresją instytucji nowoczesnego społeczeństwa, które tylko pozornie stanowią stabilne układy odniesienia.
Kim jest więc główny bohater? Jaka relacja łączy go z jego własnymi przygodami? Na pierwsze pytanie trudno znaleźć jakąkolwiek odpowiedź, bowiem postać Valentina nie tylko jest odległa od jakiejkolwiek formy psychologicznego prawdopodobieństwa i osobowej realności, lecz stanowi coś w rodzaju poruszanego w precyzyjnie zaplanowanych układach pionka. Tak mocna u Queneau fascynacja kombinatoryką jako metodą pisania, automatycznego, ale kontrintuicyjnego, idzie w parze z przywiązaniem do kategorii potencjalności, która na poziomie poznawczym dotyczy możliwości wyrażenia stanu świata, tego, co widzimy i czujemy, w jaki sposób postrzegamy i co z nami robi fałsz naszych zmysłów. Innymi słowy, pozwala zadać pytanie o to, jaka jest związek między stanem i obrazem mentalnym a bezustannie zmienną rzeczywistością.
W przypadku Queneau problemu potencjalności, który wiąże się z generalnym pomysłem na powstałe później (1960) z jego inicjatywy OuLiPo, nie da się rozwiązać na modłę kombinatoryczną. Potencjalność w praktykach literackich autora Zazi w metrze odsłania coś innego niż tylko samą zasadę pisania i tworzenia gmachu literatury. W jednym z tekstów Italo Calvino słusznie zauważa, że pisarstwo Queneau nie ma w sobie nic z nowoczesnej neurotycznej zasady projektowania tego, czym literatura miałaby być, przeciwnie: odrzucając zasadę negatywności i krytyki, nie proponuje jakiejś trywialnej formy afirmacji, lecz rodzaj dialektyki znoszącej opozycje, w jakie uwikłany jest język nowoczesnej literatury. Zniesienie, w myśl udzielonej przez Kojève’a heglowskiej lekcji, nie jest po prostu unieważnieniem bądź destrukcją jakiegoś elementu (na przykład starych norm gatunkowych czy konwencji odbioru, dawnej funkcji politycznej i społecznej tekstów artystycznych czy formuły pisarskiego zaangażowania), lecz twórczym przepracowaniem dostępnego języka czy formy, a nawet destrukcją pozornie stabilnego kontekstu, w jakim dany tekst funkcjonuje. Jednym słowem: zniesienie, dialektyczne Aufhebung, to negacja, ale negacja niezwykle twórcza, otwierająca możliwość nowych form, w jakich moglibyśmy pomyśleć o literaturze, życiu i polityce. Jak się zdaje, ten mechanizm dialektyki, bezustannie zestawiającej ze sobą skrajności, pokazuje dobrze jeszcze jedną właściwość pisarstwa Queneau, a w szczególności Niedzieli życia. Autor, jako się rzekło, wykorzystuje opozycje, antytezy na różnym poziomie (od retorycznego, przez fabularny, po egzystencjalny czy filozoficzny), ale robi to po to, by uzyskać pewną formę jedności czy całości. Czyż nie na tym polega zabawa w szukanie powielanych w najrozmaitszych kontekstach, a przede wszystkim ustanawianych w różnych układach kombinatorycznych (permutacjach, powtórzeniach, elipsach itd.) możliwości innego doświadczenia, poznania i – ostatecznie – życia? Jeśli tak, to potencjalność nie stanowi tylko odniesienia do matematycznych bytów idealnych, lecz przeobraża się w ścisłą formę wolności, jaką daje literatura czy sam proces pisania i czytania. Wybór stylu, dobór słów, socjolekty – to wszystko elementy, które można wybrać, ale można też zdać się na przypadek zawarty w każdym użyciu języka.
Trudno więc stwierdzić, że w miejsce osobowego bohatera pojawia się mniej lub bardziej określony literacko-filozoficzny typ ludzki, albo po prostu, że to sam język staje się bohaterem tej prozy. Queneau nie stawia nas wobec alternatywy doświadczenie-system języka, tak jak nie wymusza na nas określonych reakcji: tylko śmiechu lub tylko powagi. W Niedzieli życia ta swoista logiczna niekonieczność, myślowe „zluzowanie” (inna, możliwa nazwa Heglowskiego Aufhebung), a więc zmiana kontekstu, pokazuje literaturę nie jako laboratoryjny model do składania, odseparowany od tego, co poza laboratorium się dzieje, lecz przede wszystkim jako niepodzielną całość, która łączy przypadek z koniecznością.
Nie chodzi zatem o konstruowanie przeciwieństw: system wobec żywej mowy, porządek znaków zestawiony z zasadą tworzenia idiolektów, pismo w kontrze do głosu. Choć oczywiście bez trudu można by odnaleźć podejmowane przez pisarza konkretne próby rozwiązania tych antynomii (jak na przykład pomysł na zbudowanie nowej wersji języka francuskiego, przełamującego dystans między formą mówioną a pisaną), to w Niedzieli życia kwestia dotyczy sytuacji słownych upadków, deformacji, pustych przebiegów mowy. Język w każdej formie aktualizacji, w każdej grze, jaką za jego pomocą człowiek uprawia ze światem, to przede wszystkim przestrzeń twórczej porażki. Język nie jest więc podmiotem Niedzieli życia, to miejsce czy punkt oporu, na jaki natrafia świadomość, która do świata pragnie się przedostać czy chce go poznać – to, by posłużyć się słynnym sformułowaniem Bachelarda, przeszkoda epistemologiczna.
Przykładów tego napięcia, jakie towarzyszy takiej przeszkodzie, znaleźć można w Niedzieli życia mnóstwo. Jeden z nich wydaje mi się szczególnie ciekawy, ważny, a dla czytelników śledzących fragmentaryczne rozmowy i zdarzenia w książce, zabawny. Chodzi o epizod z ostrygami, z którymi powieściowe postaci nie wiedzą, co mają począć. Ostrygi, o których się mówi i które stanowią materialne byty, to dwie różne formy życia: na poziomie najprostszym, ale i na poziomie ontologii świata, jaką przedstawia Queneau. Kiedy bohaterowie wymieniają się uwagami, w jakiej postaci ostrygi są smaczniejsze, a właściwie kiedy stają się możliwe do zjedzenia, nie tylko obserwujemy neurotyczną walkę na skojarzenia, jakie wywołują małże, ale również obserwujemy coś więcej, coś, co stanowi regułę wyobraźni autora Konia trojańskiego. Jeśli bowiem przyjmiemy, że tak przedstawiane w Niedzieli życia ostrygi wyznaczają granicę między żywym i martwym, ludzkim i nieludzkim, fascynującym i wstrętnym, naturą czy biologią i kulturą przejawiającą się w najbardziej choćby nonsensownej formie, to wówczas okaże się, że ten, wielokrotnie powtarzany przez pisarza, efekt rozziewu otwiera nas na niepokojące i chwilowe doznanie rozprzężenia języka rozumianego jak najszerzej: od słów nazywających rzeczy, po mowę jako skomplikowany system międzyludzkiego kontaktu.
To jasne, że rozziew ten uzmysławia pośredniczącą rolę języka, ale wydaje się, że Queneau nie zadowala się takim rozpoznaniem i idzie dalej. W przypadku francuskiego autora słowa to, jak przekonująco wykazywał niegdyś Harry Mathews, zmysłowe, materialne, sensualne obiekty, tworzące pole najrozmaitszych doznań sensorycznych. Ale stawką nie jest tu kolejna formuła literatury jako poezji w całej jej obiektowości i nieprzechodniości. Materialność języka, jak w przywołanej wyżej scenie jedzenia i niemożności jedzenia ostryg, wciela się w obrazach granic (poznawczych, lingwistycznych, estetycznych), które Queneau z rozrzutnością szkicuje, ale poza które nie chce wyjść. Doskonale widać to na, by tak rzec, powierzchni tej literatury. Gdyby bowiem przyjrzeć się Niedzieli życia jako określonej strukturze mowy, nie w kategoriach wyobraźni, lecz w funkcji komunikacyjnej, to nietrudno zobaczyć, że naczelny problem stanowi wielokrotne i subtelne ukazanie porażki: poważnej, ale najczęściej śmiesznej, niczym w gagu, dialogu czy opisie. Dochodzi tu do odwrócenia: na rozmowy tekstowych figur patrzymy niejako z boku, z dystansu, dzięki któremu widzimy arbitralność sensu i konwencję, której nijak nie da się przełamać. Innymi słowy, tam gdzie miał się ujawnić sens, wynikający z dialogu czy sprzeczki, porozumienia czy zerwania jakiejś intersubiektywnej relacji, pojawia się pustka, w którą wkracza gra literatury, maszyna do produkowania czy raczej symulowania znaczeń. Funkcję komunikacyjną zastępują funkcje innego typu: ekspozycyjna, teatralizująca oraz demonstracyjna. Wprawić w ruch słowa, które, ogołocone z codziennych znaczeń, zostają wystawione na widok publiczny, tuż przed oczy czytelników, tworzyć przedstawienie z tego, co już zostało pozbawione sensu, choć wciąż do niego odnosi, na zasadzie brzuchomówczej parodii, ukazać proces niekończący się impasów komunikacyjnych (od semantycznych po klasowe) – to bodaj najistotniejsze mechanizmy tworzenia i dekonstrukcji sensów.
Czyż ważne dla Queneau metafory gazety i maszynopisu nie świadczą o wszystkich tych modalnościach, w jakich żyje język? Jedna z nich pokazuje potęgę i trywialność społecznych urządzeń, druga – mówi dużo o iluzji prywatnej, indywidualnej ekspresji, złudnym pragnieniu roztrzaskującym się o powierzchnię nieruchomych, abstrakcyjnych i – ostatecznie – martwych liter. Toteż punktem, wokół którego krąży cała narracja, nie jest życie jako takie, nie są nim nawet granice, jaką bohaterowie na niby wyznaczają między sobą oraz między sobą a światem, lecz dziwny punkt w szczelinie systemu i semantyki języka, w którym kondensuje się indywidualny i zbiorowy fantazmat spójności słowa i świata. Nie da się zatem zjeść ostrygi, bo to tylko figura naszych referencyjnych złudzeń, nie można mówić do końca we własnym imieniu, bo język powie zbyt dużo za nas. Czy da się żyć? Jeśli tak, to dlaczego tylko w niedzielę?
Kres i komedia
Można na to pytanie odpowiedzieć wprost. Jako się rzekło, podstawę dla zrozumienia książki Queneau stanowi interpretacja dialektyki Hegla, jakiej dokonuje Kojève. Jeśli przypomnieć, że ten ostatni, jako Mistrz w ścisłym sensie tego słowa, określił tę książkę oraz dwie inne powieści (Pierrot mon ami oraz Daleko od Reuil) mianem „trylogii mądrości”, to można by powiedzieć, że zamyka to całą analityczno-filozoficzną sprawę z prozą Queneau.
To jednak tylko złudzenie. Wydaje się bowiem, że o ile opowieść, jaką snuje autor Ćwiczeń stylistycznych, należy bezsprzecznie do świata retoryki i matematyki, o tyle samego tego świata nie sposób pomyśleć bez zaplecza w postaci mentalnej mapy, po której Queneau będzie się poruszał. A zatem: dlaczego niedziela?
W interpretacji Kojève’a podstawową zasadą regulującą życia nowoczesnego podmiotu, zanurzonego bez reszty w historii, jest relacja Pana i Niewolnika, w którą subiektywność jest uwikłana – relacja ta to walka na śmierć i życie. Mówiąc w skrócie, Pan istnieje „w wiecznej niedzieli egzystencji”, nie musi nic robić, czerpiąc uzasadnienie z samej tylko pozycji, jaką zajmuje wobec Niewolnika. Ten zaś musi pracować, chcąc zdetronizować i uśmiercić Pana, ale nie tylko po to, by rządzić, lecz po to, by uzyskać potwierdzenie własnej egzystencji. Ten podstawowy antropologiczny układ służy filozofowi do wypracowania innej, bodaj ważniejszej relacji, która opiera się na pragnieniu. Jeśli, mówiąc w ogromnym skrócie, dostęp do rzeczywistości uzyskujemy jedynie poprzez pragnienie, które jest zawsze i nieuchronnie pragnieniem Innego, to próba opisania świata za pomocą mniej lub bardziej złożonego realizmu musi ponieść porażkę.
Czym jest jednak owa inność? Inny to, rzecz jasna, nie tyle konkretna osoba, ile pewnego rodzaju fantazmatyczna postać, do której kierujemy żądanie uznania nas samych jako prawdziwych podmiotów. To właśnie w tej strukturze objawia się iluzoryczny charakter tej relacji: Inny jako taki nie istnieje, jest projekcją naszych marzeń i frustracji, naszej egzystencjalnej powagi i śmieszności, działań i kompleksów (weźmy tu pod uwagę znakomite powieściowe opisy przestrzeni, zmiennej i niejako fantastycznej, np. sklep jako mikrokosmos społeczny, który rozciąga się od oswojonej sfery porozumienia, przez metaforę kapitalistycznego obrotu pieniądzem, do figury głupoty). Zarazem jednak pragniemy uznania naszej wyjątkowości właśnie ze strony owego wyobrażonego Innego. W konsekwencji pragnienie nie dotyczy jakiegoś konkretnego obiektu (osoby czy rzeczy), lecz jest zawsze, by tak rzec, samozwrotne – jest pragnieniem pragnienia. Popatrzmy z tej perspektywy na postać Valentina i jego związki z innymi ludźmi. W miarę rozwoju narracji staje się on kimś w rodzaju pustego miejsca w samym życiu, które nie tylko nie jest wypełnione żadnymi przeżyciami, ale przede wszystkim okazuje się samą dziwnością, osobliwością, która nie pasuje do żadnego systemu symbolicznego (językowego, ale też politycznego czy społecznego), a na koniec: staje się uosobieniem neutralności, podmiotem wyzbytym afektywnej i emocjonalnej treści. Można by powiedzieć zatem, że Valentin jest powodowany najrozmaitszymi pragnieniami, z których żadne nie należy do niego – zawsze ktoś inny mówi w jego imieniu (taka jest struktura dialogów w powieści Queneau), odbija się od słów kolejnych postaci. Valentin to fantasmagoryczna wariacja Queneau na temat pustki, której nie może zapełnić żadne pragnienie, to centralne, choć właśnie niezamieszkałe, miejsce, w którym uwidacznia się zasada pisarska zawarta w Niedzieli życia, polegająca na tym, że nie ma żadnego logicznego, społecznego czy metafizycznego uzasadnienia dla pragnień – pragnienia pozostają arcyludzkie i agnostyczne.
Ten ostatni wątek, uzmysławiający, że pragnienia pozostają zawsze świadectwem relacyjności i względności życia, nawet jeśli miałaby one zawierać się w banale codziennych rozmów i egzystencjalnych uciążliwości, prowadzi do najważniejszej lekcji, jaką Queneau wyciąga z dialektyki w interpretacji Kojève’a. W potocznym wyobrażeniu o Heglowskiej filozofii najważniejszą rolę pełni Historia. Pisana z wielkiej litery, okazuje się sensownym i nadającym sens wszystkiemu biegiem dziejów, znajdującym swoje zwieńczenie w syntezie Ducha, w którym nie ma już żadnych podziałów (na myśl i materię, świadomość i rzeczywistość, życie i śmierć, itd.). Ale nie taki Hegel dotarł do Queneau. Jeśli Fenomenologia ducha jest faktycznie odyseją ludzkiej świadomości, zdobywającej coraz to nowe doświadczenia, by ostatecznie odnaleźć ostateczny sens, to w wizja Kojève’a wprowadza tu zasadniczą korektę. Na końcu drogi znajduje się nie tyle zaspokojenia pragnienia, ile całkowite wygaszenie i kres: wiedzy, religii i człowieka. Kojève podpowiada zatem, że Mędrcem nie jest ten, kto używa pojęć do opisu oraz zrozumienia świata, lecz ten, kto wie, że już nic się nie wydarzy, nic już się nie urodzi, ani nie umrze – kto wie, że życie to, by użyć sformułowania z powieści, „rozległa pustka czasu”. Z tej perspektywy tytułowa niedziela jest swoistym bezczasem, który rozpościera się między „przed”, kiedy konkretne zdarzenia miały jeszcze sens, a „po”, gdy bieg zdarzeń pozostaje zupełnie nieistotny. Niedziela to więc nie tyle metaforyczne określenie posthistorii, ile figura tego dziwnego momentu, w którym wyczuwamy, że stary porządek czasu się skończył, a nowy nadejdzie w formie przemocy – u Queneau w postaci wojny, której obecność powieściowe postaci nieustannie przewidują.
Ale przecież francuski autor dokonuje pewnego rodzaju „przechwycenia” (to skądinąd termin dialektyczny par excellence), to znaczy przerabia pojęcia i narrację, za którą podążał uczęszczając na seminaria Kojeve’a. Jeśli w ten sposób popatrzymy na książkę Queneau, to zobaczymy, że to nie śmiech – jako cielesna reakcja, jako wrażenie i afekt – wynikający z gier słownych i flaubertowskiej z ducha analizy komunałów, ale przede wszystkim pewna wizja świata jako komedii odgrywa zasadniczą rolę. Queneau ponoć narzekał, że Bataille zasypiał na wykładach Kojève’a. Jeśli nawet tak było, to właśnie autor Erotyzmu zrozumiał z pomysłów genialnego Rosjanina najwięcej, a tym samym podpowiedział najciekawszą bodaj możliwość czytania Queneau, a więc taką, która wyciągnęłaby go przynajmniej na chwilę z uścisku rygorów i przymusów oulipijskich. Kres historii i bezczas niedzieli to dwie formy tego samego doznania komedii, w której wolność, wynikająca z potencjalności literatury, czy szerzej: z nieskrępowanego mówienia, spotyka się z nieposkromioną radością życia. W słynnym tekście Hegel, śmierć i ofiara Bataille mówi o tym w sposób następujący: „Należałoby powiedzieć, że ofiara, podobnie jak tragedia, jest elementem święta. Zapowiada toksyczną, ślepą radość i wszelkie niebezpieczeństwo owej radości, ale stanowi również po prostu zasadę radości ludzkiej: przekracza śmierć i zarazem grozi śmiercią, którą w swym ruchu pociąga za sobą”. Literatura jako święto komedii – tak opisałbym praktykę pisarską Raymonda Queneau.