
Erupcje (2)
felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek53. odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.
WięcejEsej Przemysława Rojka towarzyszący premierze książki Trzy ścieżki nad jedną rzeką sumują się Filipa Zawady.
I.
Czas, czyli moment, który jest prawą ręką wieczności. Święty Augustyn piszący o nim w XI księdze swych Cofessiones: przeszłości już nie ma, przyszłość jeszcze nie istnieje – zostaje teraz, którego również nie ma, bo albo umyka w nieistniejące przeszłe, albo kryje się w nie-bywałym przyszłym. Sic omnia, nulla – albo raczej na odwrót: sic nulla, omnia; nic, czyli wszystko… W tym moim pisaniu o Zawadzie najważniejszy był moment – chwila, w której objawiła mi się nie absolutna (nie-absolutna?) prawda czytanej książki, ale metoda, której chcę użyć, by o trzech sumujących się nad jedną rzeką ścieżkach napisać. Metoda, atrapa rozumienia: wznoszę ją, bo nigdy nie dotrę do wnętrza tego, co myślał piszący (każdy piszący, nie tylko Filip Zawada – ale on może szczególnie: wykorzystana przez niego poetyka koanu z definicji niesie w sobie radykalną jednokrotność i równie radykalne zwielokrotnienie; wypowiadany jest przez mistrza tylko raz, ale dróg wiodących do jego medytacyjnych przyswojeń, do rozumiejących oświeceń jest tyle, ilu słyszących go akolitów). No więc od tego momentu rozpoczęło się moje pisanie, trop mojego (nie)rozumienia, moja (nad-/nie-do-)interpretacja.
II.
Czym jest to, co pisze Filip Zawada? Haiku, epifanie, koany? Aforyzmy? Skoro tak, to znów Derrida, tym razem z Niewczesnych aforyzmów w przekładzie Michała Pawła Markowskiego, pierwszy, drugi i kawałek czwartego punktu z tej bodaj najosobliwszej, enumeracyjnej interpretacji Romea i Julii Williama Szekspira (ennumeratio, jak wiadomo, jest figurą melancholii, wiodącą w nieukończenie, ale i w nieskończoność – czyli tam, gdzie Derrida odsuwa nigdy niegasnącą znaczeniową potencję tak boleśnie ograniczonych w swej jednostkowości kochanków Stratfordczyka): „Aforyzm jest nazwą. Jak sama nazwa wskazuje, aforyzm oddziela, znaczy podział (apo), wieńczy, ogranicza, powstrzymuje (horizo). Kładzie kres dzieląc, dzieli, by zakreślić i określić. Aforyzm naraża na niewczesność. Wystawia wypowiedź na zgubne działanie czasu. Literalnie, gdyż pozostawia słowo na łup litery, listu”. I dalej, punkt szósty: „Wbrew pozorom, aforyzm nigdy nie pojawia się sam, nigdy nie chadza w pojedynkę. Należy do logiki serialnej. Jak w sztuce Szekspira, w tle jej własnych paradygmatów wymalowanych en trompe l’oeil, wszystkich Romeo i Julii ją poprzedzających, będzie tu sporo serii aforyzmów”. Seria zawsze bezbrzeżnie samotniczych aforyzmów Filipa Zawady zaczyna się tak: „Ścieżka nie może zaufać/ sobie, bo wtedy musiałaby stać się/ wiarą. Ja muszę wierzyć, że mogę ufać w jej pogaństwo”. Jeśli to zapis iluminacji (którą – wchodząc w rolę akolity – miałbym potwierdzić kontrasygnatą własnego niepowtarzalnego rozumienia), to jest to iluminacja hermetycznie zamknięta, negatywnie (i negacyjnie) samozwrotna, znosząca się sama w sobie i dla siebie. Pulsuje od znaczeń, których ostateczna suma jest zerowa. Podwojona linia przeczeń: ten, który tu mówi, musi „ufać” ścieżce, która „nie może zaufać sobie”; nie może, bo „wtedy musiałaby stać się wiarą” – a mówiący „wierzy” w jej „pogaństwo”, które warunkowane jest „niewiarą”. Jedyne – tak jak ja to czytam – podwojenie pozytywne to imperatyw przymusu: „muszę ufać”, że ona „musiałaby stać się” tym, czym się nie stanie. Derridiański paradoks aforyzmu w stanie czystym: kończy się on sam w sobie, sam się w sobie zamyka, a jednocześnie pozostaje częścią większej całości; w tej właśnie niemożliwej do rozstrzygnięcia aporii biją źródła zawsze anachronicznej lektury aforyzmu – ilekroć będę go czytał, zawsze spóźnię się ze swym rozumieniem. Medytacyjna czynność aforystycznego czytania rozprasza się w temporalnym zwielokrotnieniu, opadającym na dno studni (będące jednocześnie jej ocembrowaniem) aż do ostatniego (?), osiemdziesiątego pierwszego fragmentu, poprzedzającego komentarz, notę redakcyjną i – na samym końcu/początku – stronę tytułową. „In my beginning is my end”. I oczywiście na odwrót: czytanie linearne, lectio continua utyka, zacina się na chwilach mistycznego unieważniania ciągłości, kiedy w chwili uaktywnia się pozaczasowość. Syllepsis: w sposób niemożliwy muszę czytać coś (cokolwiek) jako to właśnie – i jednocześnie jako coś zupełnie innego.
III.
Inna seria aforyzmów: Tao Te Ching, fundament taozimu, traktat napisany rzekomo przez Laozi na początku VII wieku – napisany (jakżeby inaczej!) również na zwoju, również składający się z osiemdziesięciu jeden znaków, zapisów prawd najbardziej uniwersalnych właśnie dlatego, że skupionych bez reszty na tu i teraz, na nieskończonej powściągliwości wszystkiego, co się mówi i czyni. A przecież (wracam na marginesie do Jacquesa Derridy i jego koncepcji aforyzmu jako czegoś z definicji i zawsze niewcześnie czytanego) Tao Te Ching to tekst naznaczony anachronicznością jak żaden inny: niektórzy badacze twierdzą, że pierwsze jego zapisy powstały na ponad trzy stulecia przed życiem ich rzekomego autora. Co zatem czytamy: to, co napisane przez Laozi, to, co trzysta lat przed nim – a może to, co pomiędzy nimi: rozziew, hiatus, który istnieje właśnie dlatego, że sam sobie przeczy? Ale wracam do Zawady, który pisze we wstępie, że chciałby Księgę Drogi i Cnoty przetłumaczyć, ale nie włada żadnym obcym językiem. Wyrusza więc w swoją własną drogę – wyrusza nie ruszając się z miejsca, zjednokrotniony i ustatyczniony przez chorobę. Dokładnie tak, jak zalecał mistrz Laozi: ten, który spieszy się i zamiast jednego próbuje wykonać dwa kroki, nie dotrze nigdzie i nigdy.
IV.
Katalog aforyzmów (przyjmijmy już – jak to napisała w przekładzie Julii Fiedorczuk Laurie Anderson: „dla spójności argumentu” – że są to rzeczywiście aforyzmy) pisanych przez Leporella o dziwacznym imieniu Trzy ścieżki nad jedną rzeką sumują się pod dyktando jego mistrza, Filipa Zawady, rozpęka się w swojej sentencjonalnej gramatyce w miejscu najmniej oczekiwanym: na stronie redakcyjnej. Tam – zamiast zwyczajowej nowomowy, wszystkich tych lakonicznych, skrótowych oznajmień, kto za co odpowiadał, komu do czego prawo przysługuje, kto dofinansował (albo i nie) – kształtne, pełne zdania. Głos tego, który właśnie wydobył się na brzeg cembrowiny, teraz brzmi zrozumiale, nie zniekształca go echo wśród betonowych kręgów, nie dławi się wodą z dna. Szyb – przypomnijmy Derridę – stał się piramidą; i właśnie ta piramidalność (na prawach kontrastu) tym bardziej podkreśla jego uprzednią głębinowość. Po raz kolejny parafrazuję Ursulę Le Guin tłumaczoną przez Stanisława Barańczaka: głębia jest lewą ręką powierzchni, szyb jest prawą ręką piramidy, „in my beginning is my end.”
V.
Koniec. Kończę tutaj i teraz – w moim krakowskim mieszkaniu, w wigilię Bożego Narodzenia, pod wieczór. To dobry moment: wigilia to po łacinie czuwanie i oczekiwanie; we wspomnieniu Pierwszego Przyjścia lud boży czeka na wciąż odraczaną obietnicę Paruzji. Aforyzm według Derridy: permanentna niewczesność, nieskończoność ufundowana na rozmijaniu się ze swoim czasem. Niekompletność moich rozchwierutanych uwag nad książką Zawady tu właśnie się kończy, arbitralnie – w momencie, gdy prawdziwe rozumienie, jak zawsze, dopiero się zaczyna. Sensem przechadzki po ścieżce brzegiem rzeki nie jest jej koniec, ale samo wędrowanie. Nic się nie sumuje – a jeśli już, to tam, gdzie przecinają się proste, w radosnym („Gaudete! Puer natus est” usłyszy za parę godzin lud boży), niedościgłym końcu czytania.
VI.
[Przypis do przypisu do całości] „Na swój sposób książka ta zawiera w sobie wiele książek, przede wszystkim zaś dwie książki. Pierwszą należy czytać normalnie, a kończy się ona na […], w konsekwencji czego czytelnik bez wyrzutów sumienia może zrezygnować z dalszego ciągu. Drugą należy rozpocząć od […], czytając w dalszym ciągu według […]. W razie pomyłki lub też zapomnienia wystarczy zajrzeć do […].” (przełożony przez Zofię Chądzyńską Julio Cortázar – tu jako współautor powieści Gra w klasy, za każdą lekturą prze-pisywanej przez każdego czytelnika na nowo). „[…] znani krytycy z Buenos Aires nie zrozumieli instrukcji zawierającej dwa możliwe sposoby czytania mojej powieści, więc skazali mnie na śmierć, uprzednio patetycznie zapewniwszy, że przeczytali ją «według zaleceń autora na dwa sposoby», podczas gdy tym, co proponował nieszczęsny autor, był wybór, nie miałby bowiem nigdy czelności, by w naszych czasach proponować komuś przeczytanie dwa razy tej samej książki”. (Tenże przez tąż tłumaczony, W osiemdziesiąt światów dookoła dnia).
VII.
[Przypis do całości]: Niniejsze, programowo niekompletne uwagi nad książką Trzy ścieżki nad jedną rzeką sumują się powstawały w trybie skojarzenia, asocjacji, jukstapozycji – starałem się, by myśl wieńcząca jeden fragment stawała się zaczynem kolejnego. Potem (na końcu, który po raz kolejny stał się początkiem) nastąpił moment arbitralnego zmieszania – przyjąłem, że kluczem doń (kluczem głęboko aporetycznym: uznawanym za krystalicznie neutralny, a przecież jak najgłębiej naznaczonym tą, nie żadną inną kulturą pisma) będzie kolejność alfabetyczna; ostatecznie zatem pierwsza litera danego passusu (również tego przypisu) decydowała o jego miejscu w całości. Wydaje mi się, że taka właśnie metoda jest najwłaściwsza do mówienia o tyleż rygorystycznie wynikowej, co migotliwej i jednokrotnej, a przy tym osobliwie cyrkularnej logice książki Filipa Zawady. Czytelnik może czytać wedle tej kolejności, może też próbować odtworzyć tok moich myśli – co nie ma większego sensu, choć pewną wskazówką mogą być celowo pozostawione przeze mnie non-sensy, głównie przyczynowo-skutkowej natury (w trybie skojarzeniowym piszę ponownie o czymś, co w żelaznym prawidle alfabetu dopiero zostanie napisane), ale wolałbym, by ową niekoherencję potraktować jako figurę radykalnej epifanijnej nieprzenikliwości dyskursu poety. Oczywiście najlepiej by było, gdyby czytelnik poprzestał na czytaniu Zawady – jest tam wystarczająco dużo zawikłań, by nie obciążać sobie dodatkowo mózgu tym, co zostało tu (i zostanie jeszcze) napisane, a co dla czyjegokolwiek (poza moim własnym) rozumienia prze-pisywanej przeze mnie książki nie będzie miało jakiegokolwiek znaczenia. Niemniej jednak, gdyby ktoś zaryzykował czytanie, sugeruje mu się potraktowanie niniejszego tekstu jak origami: najlepiej będzie wydrukować (powinno wyjść coś koło czterech stron, może odrobinę ponad) i poskładać wedle własnego widzimisię, najlepiej wyłączając kontrolę świadomości – albo na odwrót, intensyfikując ją aż po próg bólu po wewnętrznej stronie gałek ocznych. To, co wyjdzie, będzie dokładnie tym, co miało wyjść.
VIII.
Raz jeszcze wstęp – trzeci pierwiastek Wschodu, trzeci filar „hardcore zen”, o którym pisze Zawada, czyli origami. Kojarzy się z Japonią, ale pochodzi z Chin, a jego początki sięgają VIII wieku. Zrazu – jak wszystko w kulturze (czy się tego chce, czy nie), związane było z obrzędami religijnymi. A między końcem VIII i końcem XII wieku kunszt składania papieru cieszył się wielkim wzięciem jako sposób przyozdabiania korespondencji. Oczywiście – to, co pisze Zawada, można czytać (i moje jego czytanie niech starczy tu za dowód) jako zapis intensywnego doświadczenia religijnego; już choćby powracająca w wielokrotnych semantycznych obrotach figura ojcowsko-synowska nie wydaje się religijnie obojętna. Równie oczywiste jest też dla mnie to, że ta książka to list – do mnie, do was, do siebie samego, poza przestrzeń i czas: rozsypane w labiryncie ziarna zabezpieczające powrót, wiadomość w butelce powierzana nieobliczalnemu morzu, ptasia (sowia, kurza, gołębia – jak w Świetnych sowach; żurawia – bo przecież to jednak origami) poczta. Co inne jednak wydaje mi się szczególnie ważne: że z tą książką jest właśnie jak z chińską i japońską sztuką składania papieru – na początku jest nie słowo, ale pojedynczy kwadrat papieru, identyczny dla wszystkich, znaczeniowe zero, źródłowe nic. To, co znaczy, to giętkość wyobraźni, biegłość dłoni. Próba dotarcia do sensu origamicznego bytu przez ruch odwrotny, rozkładanie kartki, prowadzi donikąd. Trzeba poprzestać na tym, co na końcu i na tym – szczególnie na tym – co pomiędzy umownym początkiem a punktem dojścia. Na geście pisarza.
IX.
Ta książka to oczywiście nie origami, mimo tego, że tak chciałby Zawada. Nie jest to też do końca zwój, choć tak z kolei widzę i czytam ją ja. To – fachowo rzecz ujmując – leporello. Zastanawia mnie, czemu tak to się przyjęło w poligrafii nazywać, bardziej niż cudacznie. Czy rzeczywiście chodzi o Leporella, bohatera Don Giovanniego Wolfganga Amadeusza Mozarta, totumfackiego głównej postaci, która – między innymi – zajmuje się katalogowaniem podobizn kochanek swojego pana? Skoro tak – to co kataloguje Filip Zawada?
X.
We wstępie do książki Trzy ścieżki nad jedną rzeką sumują się Filip Zawada pisze też o tai chi, które jest przełożeniem na konkret ciała abstrakcji taoistycznego (nie)rozumienia równowagi pierwiastków yin i yang (sporo na ich temat pisał Zawada w poprzednim swym traktacie poetyckim, w świetnych Świetnych sowach). W tai chi – inaczej niż w wielu innych sztukach walki – podstawą nie jest konfrontacja z przeciwnikiem, ale z samym sobą, praca nad koordynacją tego, co z ducha i tego, co od biologii – dlatego adepci tak długo muszą ćwiczyć, nim zostaną dopuszczeni do tego, co z walką kojarzy sie najbardziej. „Podłożyłem sobie pod prawą rękę zeszyt i zacząłem pisać, trzymając długopis po dziesięć godzin dziennie, bo co lepszego można robić, kiedy się choruje” – pisze autor. Pisanie jako askezis, ćwiczebna praktyka duchowa, której punktem dojścia jest tryumf umysłu, ducha i duszy nad ciałem chorującym – czyli takim, które w sposób szczególny doświadcza samego siebie w bólu, nudzie, odrętwieniu, w somatycznym kontakcie z konkretem niepotrzebnego, pustego czasu. Ejercicios Espirituales. De consolatione poesia.
XI.
[Komentarz do przypisu do przypisu do całości]: W cytacie z tegoż najważniejsze są znaki opuszczenia – najważniejsze dlatego, że przywołany cytat należy czytać tak, jakby owych opustek tam nie było. Chodzi o to, by z przygodności konkretnego tekstu wydestylować samą – przepraszam za wyrażenie – ideę instrukcji, instrukcji, której Julio Cortázar był tak nieuleczalnym pasjonatem (czyli – etymologicznie – zarówno tym, kto wielbi, jak i tym, kto cierpi) i obsesjonatem. Cały ten szkic to właśnie zapis instrukcji, jaka wymyśliła mi się do czytania Filipa Zawady – żebym mógł rozumieć, nie rozumiejąc, prześlizgiwać się po powierzchni nieprzenikliwego zapisu.
XII.
Wracam (wpadam?) do szybu studni. Jacques Derrida w eseju Szyb i piramida. Wprowadzenie do semiologii Hegla pisze – w przekładnie Janusza Margańskiego – tak: „Inteligencja trzyma swe obrazy w rezerwie – ukryte na dnie ciemnego schowka niczym woda w mrocznym szybie (nächtliche Schacht), szybie nieświadomym (bewußtlose Schacht), a raczej niczym cenne złoże na dnie kopalni”. I dalej: „Droga, którą podążymy, wiedzie z owego mrocznego szybu spowitego grobową ciszą, a rozbrzmiewającego wszystkimi tonami niedobytego głosu, ku owej piramidzie, która sprowadzona z egipskiej pustyni, niebawem wzniesie się na powściągliwie splecionej abstrakcyjnej tkaninie Heglowskiego tekstu, tworząc charakter i status znaku. […] A że […] jest to nadal droga okrężna i piramida ponownie staje się szybem, którym zawsze też pozostanie – na tym polega zagadka”. Droga (znów droga!), którą tylekroć przemierzał Derrida, tu akurat po śladach Hegla – droga między znaczonym i znaczącym, signifié i signifiant, wiedzie z otchłani szybu, z Wielkiej Macierzy znaczonego, na powierzchnię wypowiedzi. Które to głębia i powierzchnia – powiada filozof – bywają tym samym. Właśnie tak, jak na towarzyszącym słowom Filipa Zawady linorycie Katarzyny Pietrzak-Zawady, gdzie przestrzeń szybu zaczyna się/kończy ocembrowaniem. Od gładkiej tafli sensowności do głębinowego, dennego bełkotu sensu – i to bez ruszania się z miejsca, w jednym i tym samym momencie! „In my beginning is my end” (T. S. Eliot na początku pierwszego ze swych Czterech kwartetów).
XIII.
W tej na pozór bardzo ekscentrycznej formie, jaką przybiera książka Trzy ścieżki nad jedną rzeką sumują się, jest w gruncie rzeczy coś bardzo archaicznego. Na myśl przychodzi zwój. Zdroworozsądkowo rzecz biorąc, pisanie na zwoju jest po prostu historycznie uwarunkowanym, takim a nie innym sposobem tworzenia tekstu, wynikłym z dostępnego w danym momencie materiału, specyfiki języka i grafii. Ale co mi po zdrowym rozsądku, gdy myśląc o zwoju myślę o doświadczeniu życia i życie znaczącego pisania jako drogi? Nie bez powodu chyba dwa wielkie dokonania literatury modernistycznej, nowoczesnego poczucia egzystencji jako czegoś nomadycznego, powstawały właśnie tak, na zwojach – tak Jack Kerouac pisał powieść W drodze, taką technikę wybrał Blaise Cendrars dla poematu Proza transsyberyjskiej kolei i małej Żanny z Francji. A święte zwoje? Tora, rękopisy esseńczyków z Qumran? Przecież nawet niektóre pierwsze kodeksy – jak choćby jeden z najcenniejszych manuskryptów Pisma Świętego, Kodeks Synajski z IV wieku – pisane były tak, by podkreślić wrażenie niekończącej się ciągłości tekstu, metodą scripto continua, nieuznającej granic między słowami i zdaniami. Zwoju nie da się przekartkować, by w pośpiechu odnaleźć w tym akurat momencie chcianą stronę czy akapit – trzeba pracowicie przesuwać w palcach wstęgę papieru, raz jeszcze przemierzać tę samą drogę. A czy Zawada pisze o drodze, w drodze? Tak, bez wątpienia – choćby tytułowe „ścieżki”, ale też ciągnąca się przez całą niemal książkę podróż w głąb szybu studni. W głąb, czyli w dół? Niekoniecznie. Zaczyna się, owszem, u góry, od cembrowiny i kołowrotka – ale kończy się w tym samym miejsce. Początek i koniec, koniec i początek zamieniają się miejscami. Uroboros, wąż trzymający w pysku własny ogon – pierwotnie egipski, ale przez wieki całe puchnący od obżerania się magicznymi sensami symbol wieczności, czasu uwolnionego spod władzy samego siebie. Droga, czyli czas. Czas, czyli ciągłość. Ciągłość, czyli koniec, który jest lewą ręką początku.
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.