Nasze nastoletnie lektury mówią o nas więcej, niżbyśmy niekiedy chcieli. Łatwo jest się odcinać od wczesnych literackich fascynacji, śmiać się z tego, że kiedyś było się młodym i głupim, za to dziś jest się dojrzałym i świadomym. Nieco trudniej zaś wrócić do wczesnych lektur po latach i pomyśleć, że nawet jeśli (na całe szczęście) nie odnajdujemy w nich już dawnych obrazów zlęknionych siebie, to wciąż dostrzegamy tam podbudowę tego, kim byliśmy, a do pewnego stopnia także – kim jesteśmy dziś. Bardzo pouczająca bywa taka autoetnografia, o ile oczywiście towarzyszy jej pewna doza dystansu i akceptacji.
Krążę wokół tych wszystkich problemów, gdy zastanawiam się nad kompozycyjną ramą debiutu Tomasza Gromadki. Zdaje się bowiem, że oddaje ona właśnie taką podróż – do korzeni i przeszłych stanów emocjonalnych – odbywającą się w na poły terapeutycznym bezwstydzie. Nazwiska poetów (Pułki czy Wojaczka) pojawiają się w tomie nie tyle w roli wskazania na literacką tradycję, ile raczej jako figury czy metonimie. To od nich odbija się refleksja o męskości, działalności artystycznej i o samobójstwie. Zresztą wybór tego ostatniego jako klamry spajającej książkę jest odważnym gestem, który trudno byłoby (lub może nawet nie należy) oceniać. Warto jednak zauważyć, że taka decyzja kompozycyjna ustawia lekturę tomu: jako opowieści osobistej, intymnej, do pewnego stopnia bazującej na formule wyznania.
W wywiadzie przeprowadzonym przez Przemysława Suchaneckiego Gromadka podkreśla, jak ważną rolę w procesie redakcji tomu odegrała Joanna Mueller, która zachęcała poetę do skracania wierszy i przekonywała, że to właśnie elipsa, traktowana jako metoda poetycka, jest jego mocną stroną. Faktycznie, trudno to pominąć przy lekturze tomu: poeta największą bowiem pracę wykonuje właśnie na przesunięciach gramatycznych lub przycięciach zdań i myśli, co czyni elipsę figurą konstytutywną dla debiutu Gromadki. Ma to zresztą ciekawe konsekwencje na poziomie budowy całej książki.
Eliptyczność to bowiem coś, co świadczy o wspólnocie świata nadawcy i odbiorcy komunikatu, o domyślności pewnych jego elementów. Nie bez powodu częste kolokwialne błędy językowe oparte są właśnie na elipsie – opuszczanie tego, co domyślne, w codziennej komunikacji może prowadzić do zagubienia się podmiotu w zdaniu czy rozwarstwienia struktury gramatycznej. Jeśli zatem przycinamy, skracamy, uszczuplamy wypowiedź, to robimy to zazwyczaj w przekonaniu, że odbiorca mimo wszystko się w niej odnajdzie; że jego wiedza o świecie jest przynajmniej w części zbieżna z naszą. Elipsa to przeciwieństwo ekspozycji, mówienie do swoich, bycie wewnątrz wspólnoty.
Mimo istotnego dla Gromadki skupienia na osobie mówiącej jest też w tej poezji głęboka świadomość (i towarzysząca jej potrzeba komentowania) zewnętrza. Przejawia się ona na głębokim poziomie właśnie w swoistej domyślności wspólnoty komunikacyjnej. Z kolei w języku poetyckim debiutanta portretowanie relacji odbywa się głównie za pomocą przesunięć gramatycznych. Świetnie widać to w „błędach językowych”, gdzie prosta zamiana „kim” na „kogo”, pozorując fleksyjną pomyłkę, prowadzi do przejścia identyfikacji w relację posiadania:
nie będę udawał kogoś kogo nie jestem
jak migrant nie jestem kogoś uchodźcą
jak kogoś przedsiębiorca nie jestem kogoś pracownikiem
Gromadka w bardzo ciekawy sposób zestawia ze sobą obrazy poetyckie – nie są to bowiem zestawienia odległe, zaskakujące czy wybijające z rytmu lektury. Nadzwyczaj często kieruje się on zasadą łączenia zewnętrza i wglądu – tego, co pozostaje za poziomie materialnym, faktycznym czy obiektywnym, z tym, co subiektywne, odczuwane, wyobrażone. Bardzo ciekawym przykładem takiego obrazowania jest wiersz „czerwona babcia”, w którym kolaż detali sugerujących współzależności biedy i patriarchatu zostaje zderzony z fantazją na temat zabicia domowego oprawcy:
żona zadowolić musi męża
zająć się polem i wychować dzieci
a obowiązek to rzecz święta
siekierą którą dziadek koguta
ty mogłaś dziadka
albo księdza
Podobne wglądy w rodzinne postaci pojawiają się w wierszu „[u ciotki na herbatce]”, w którym po krótkiej charakterystyce „syna ciotki”, brzmiącej: „taki szósta rano i dwie prace”, pojawia się nieoczekiwane dopowiedzenie w postaci frazy: „dyskoteka uczuć”. Te zabiegi służą Gromadce do rozbijania typowości bohaterów. Posługuje się on bowiem postaciami, które łatwo byłoby określić jako archetypiczne: babcia – żona alkoholika ze wsi; syn ciotki będący w istocie czymś na wzór memicznego „syna koleżanki twojej mamy”; młody wrażliwiec itd. Gdyby ci bohaterowie pozostali jedynie typami, obrazy poetyckie Gromadki zatrzymywałyby się najpewniej w tendencyjnym miejscu – ich celem byłaby jedynie reprezentacja lub dość oczywista krytyka materialnych determinantów świadomości. Na szczęście debiutantowi udaje się tego uniknąć, być może dzięki warsztatowi dramaturgicznemu.
Osobiście najbardziej sympatyzuję właśnie z tymi „sytuacyjnymi” momentami książki Komunizm, gówno i może się kocham. Kiedy Gromadka oddala się od wypowiedzi w trybie „ja” i od konwencji wyznania, zdaje się uchwytywać najciekawsze emocjonalno-społeczne tarcia. Dzieje się to nie tylko w wierszach opowiadających o zewnętrznych bohaterach lirycznych, ale także w tych, w których – mimo zachowania osobistego charakteru wypowiedzi poetyckiej – tryb gramatyczny się zmienia. Ma to miejsce choćby w otwierającym tom wierszu „powrót do domu”. Ta „prywatna, polityczna, materialistyczna, genealogiczna mistyka/magia” – jak nazwał Gromadka w autorskim komentarzuwewnętrzną logikę rządzącą pierwszym tekstem w książce – opiera się na podstawowej sprzeczności identyfikacyjnej. To, jak autor gra przerzutnią i negacją, żeby w samej formie oddać klarowny przecież (bo zasygnalizowany już w tytule) problem z nazwaniem swojego miejsca w strukturze klasowej, przynosi naprawdę świetny efekt:
nie syn robotnika ale niedoszły
samobójca a w oczach swoich
wierszyn nie syn chłopki a doszły
samojebca a w oczach swych
gnojek nie wnuk elektryka a niedoszły
samouk a w oczach swoich doszły
niedouk nie wnuk sołtysa a lewe ręce
Wiersz został oparty na pozornie prostej refleksji inspirowanej Eribonem (priorytetyzowanie awansu utrudnia i oddala w czasie zintegrowanie narracji klasowej w wewnętrznym obrazie siebie), ale komplikuje się, gdy próbuje udzielić nam wglądu do faktycznych partykularnych starć wewnętrznych, słowem: do poziomu emocjonalnego.
Gdy uświadomimy sobie ten często powtarzany w tomie ruch do środka, przestanie dziwić sposób, w jaki funkcjonuje tytuł książki (będący wcześniej tytułem połowowego zestawu). Trzy elementy pozornie pozostają od siebie znaczeniowo oddzielone. Występujący na pierwszym miejscu „komunizm” odsyła do poziomu projektu politycznego, do wiszącej nad tomem – jak chciałoby się zaufać – warstwy ideologicznej. „Gówno” – drugi element tytułu – wybija nas z rytmu lektury, zaskakuje podwórkowym zwulgaryzowaniem. Można w pierwszym odruchu pomyśleć, że jest to część, nota bene, gówniarskiego wykrzyknienia: jakiś dzieciak z butelką taniego wina na placu zabaw krzyczy „komunizm” i „gówno” głównie po to, by mijające go staruszki mogły się oburzyć i przeżegnać. Takie wrażenie jednak dość szybko zostanie zdemistyfikowane w procesie lektury. W książce Gromadki „gówno” nie jest retoryczne, tylko fizjologiczne, odsyła do wstrętu, wstydu, ale też do stabuizowanej bliskości (co zapewne ma związek z kontekstem chorobowym, o którym autor wspominał w rozmowach). Ostatni człon – „i może cię kocham” – wskazywać ma na istotną rolę erotyków, ale też na ich specyficzny kontekst. Jak w wierszu „wyznanie”, w którym mówiący tęskni nie tyle za adresatką swojej wypowiedzi, ile raczej za minionym stanem emocjonalnym („i chciałbym […]/żebym ciebie kochał”). Na pozór więc tytuł odsyła nas do trzech poziomów: społeczno-politycznego, fizjologicznego i emocjonalno-intymnego. W gruncie rzeczy jednak każdy z jego elementów ostatecznie zwraca się do „ja”, do poziomu osobistego. Czasem w „ja” odbija się szersza panorama (i to są, jak mniemam, najlepsze momenty debiutu poety) – nie jest to jednak raczej domyślny punkt docelowy tomu. Kategorie, które organizują wypowiedź w tym debiucie, to przede wszystkim doświadczenie, tożsamość i autonarracja.
Książka Komunizm, gówno i może cię kocham to debiut rozbudzający ciekawość. Wielu poetów poległoby na zadaniu, które wyznaczył sobie Gromadka. Takie pozycje narracyjne, jak ta przyjęta przez niedawnego połowowicza, są ryzykowne – grają bowiem z podejrzanymi kategoriami: z autentyzmem czy szczerością. Gromadka jednak wie, co robi: umie posługiwać się językiem, demistyfikować to, co wcześniej upozorował, pozorować zaś kolejne tropy na gruzach wcześniej zdemistyfikowanych. Ten debiutant lubi stąpać po krawędziach – i należy uważnie się przyglądać, które jeszcze postanowi przekroczyć lub podać w wątpliwość.