Grzegorz Kwiatkowski nie psuje swoich czytelników częstymi publikacjami. Ci wierni nauczyli się, że trzeba na nie cierpliwie czekać i doskonalić się w sztuce hermeneutycznej. Ta jej odmiana, która jest najbardziej pożądana, zaczyna się od umiejętności „wytrzymania wiersza”. To nie jest twórczość uspokajająca i nie odwołuje się do tego, do czego tych, którzy jednak poezji potrzebują, wdrożyły edukacyjne mechanizmy i manieryzmy: że będziemy się wzruszać, obowiązkowe łzy uronimy, a gdy je dyskretnie (acz zauważalnie – bo wszak doświadczenia poetyckie bywają częścią praktyki społecznej) otrzemy, poczujemy się uwzniośleni, a na koniec doznamy konsolacji. Tego należy szukać gdzie indziej, Kwiatkowski nie jest z tego spektrum. Nie da się go też potraktować jako poety osobnego, bo on konsekwentnie od debiutu ani myśli stać z boku czy w jakimś innym miejscu wyróżnionym i niedostępnym. Był i jest w środku tego, o czym by się najchętniej zapomniało, a co najmniej udało, że takie miejsca nie istnieją. Jakby to było szczęśliwie móc powiedzieć o nich, że to tylko gra wyobraźni, wizja i spełnienie dobrego prawa poety do „życia snem”. Ale ta forma uchylenia się od wytrzymania wiersza też nie jest czytelnikowi dana; jeśli zaś mimo wszystko jej ulegnie, to w każdym razie nie bez świadomości, że umknął przed konfrontacją z tym miejscem niewyróżnionym i całkiem dobrze sobie znanym. Z kawałkiem ziemi bardzo jałowej, w sam raz dla wygnańców i pariasów, gotowych do licytowania się, kto mniej jest pariasem i nie całkiem wygnańcem – komu więc przysługuje doraźne prawo dowodzenia siłą swojej minimalnej lepszości. Tak długo, jak tylko będzie mógł, dopóty, dopóki sam nie osłabnie.
Z tego świata Kwiatkowski daje świadectwo; i jest świadkiem wybornie lapidarnym. Od Radości do Karla-Heinza M.starałam się jakoś uporać z jego sposobem pisania. Znawcy literatury pewnie byłoby łatwiej… mnie pozostaje rejestracja osobistego doświadczenia, więc też forma świadectwa. Język niemiecki ma piękne słowo Augenblick – i ono bardzo mi się przydaje do radzenia sobie z Kwiatkowskim. Praktycznie tym jest każdy jego wiersz: zatrzymanym (niekiedy zamrożonym) obrazem, sfokusowany na szczególe, ale takim, w którym kondensuje się i to, co do tego szczegółu doprowadziło, i to, co z niego wynikło. To bardzo geometryczny sposób patrzenia: jest tylko punkt, ale do niego zawsze może doprowadzić jakaś linia i z niego również wywiodą się inne linie. Granicznie będzie ich nieskończenie wiele. W różnych do poety pretensjach ukrywała się niechęć do tej geometrii (to też dyscyplina, wymagająca ćwiczenia wyobraźni), bo tak można odczytać – zdarzające się – zarzuty, że niemal wcale nie opowiada „o tym, co było przed początkiem i co będzie po końcu”, a zwłaszcza że nie zmiękcza swoich Augenblicków i czytelnik dostaje każdym z nich precyzyjnie pomiędzy własne oczy: patrz, wytrzymaj, staraj się pojąć, nawet w zamroczeniu. Siła uderzenia to nie jest alibi: to jest coś, co trzeba wytrzymać. W ogłuszeniu powtarzać oszczędne wersy, póki nie rozwiną się w obraz wtóry, wywołany z zasobów, które przecież ma każdy, kto pobył chwilę w powszedniej jałowiźnie.
Uprzywilejowanym dotąd obszarem, w którym Kwiatkowski rejestrował to, co „zbiorowym wysiłkiem milczenia” chciało się unieważnić, były terytoria nieupamiętniania Zagłady, te „miejsca – niemiejsca i miejsca mimo wszystko”[1], po których można było chodzić i nawet cieszyć się, że niektóre są tak ładnie zagospodarowane, ale chodząc i nawet potykając się o jakiś obłamek kamienia, należało nie widzieć, że jest na nim jakiś dziwny trochę już zatarty znak, a może litera; a na tamtej ścianie znajome i dość świeże litery składają się w napis też w obcym języku, ale tak się składa, że co znaczy Jude raus, tłumaczyć nie trzeba. „Wytrawienie pamięci” (określenie Przemysława Czaplińskiego[2]), które gwarantuje spokój podczas libacji w zdewastowanym domu modlitwy bezkolizyjnie współistnieje z rozumieniem języków obcych, przynajmniej w tym, co jest wspólną częścią pamięci dobrze przyswojonej.
Zagadka prowadzi gdzie indziej, choć nie jest to kierunek niespodziewany. Od Karla-Heinza M. można go było nie tyle przeczuć, ile – zważywszy logikę i precyzję tej poezji – przewidzieć. W osobistym odczytaniu łącznikiem pomiędzy tomem poprzednim a Zagadką jest wiersz, który (niejedyny…) ściągnął na Kwiatkowskiego zarzuty absurdalne, choć w tej absurdalności też mające swoją logikę.
poszłam z dzieckiem do lasu i razem z nim bezradnie płakałam
łzy ściekały mi z oczu a dziecko wycierało mi łzy rączką
i tak bardzo żałowałam, że przywołałam je na świat[3]
Że można było dostrzec w tym przywołanym głosie „antynatalizm”? Ta konstatacja nie z wierszem miała związek, raczej z jakąś intuicyjną potrzebą prewencji – tak na wszelki wypadek, gdyby tak Kwiatkowski zaczął drążyć relacje równie stabuizowane, jak „miejsca – niemiejsca” i te miasteczka oraz wsie, gdzie niejeden sam mówił (albo o nim mówili), że (…)
zarżnął nożem osiemnastu żydów(…), a słońce nadal oświetla dom jego
i jego wielopokoleniowej rodziny[4]
W odróżnieniu jednak od tabu, umiejętnie egzorcyzmowanego, że przeszłe i że w takim razie można przynajmniej próbować zamilczeć na (ponowną i ostateczną) śmierć, to inne tabu trwa i nikt nie może powiedzieć, że jest mu znane tylko z opowieści, że kiedyś i że gdzieś, a może tylko podobno. Jeśli ktoś miał szczęście, że nie liczył własnych sińców (poza tymi zdobytymi na drzewach, schodach i innych miejscach niebezpiecznych nie tylko dla dzieci), to choć raz usłyszał głos, od którego zaciska się całe ciało. Głos pomiędzy wyciem, skomleniem i kwikiem, który brzmi tak, jakby krzyczącemu rozdzierał krtań i wyrywał płuca. Jeśli ma się mało czujne uszy albo nie chce się rozumieć, co się słyszy tak dalece, że nastąpiło wybiórcze wytrawienie percepcji (proces zbliżony do wytrawienia pamięci), to nie uniknie się przy mimochodem sprawdzanych wiadomościach newsów, że Szymek, Zuzia, Kamil, że bezimienne, że w Bytomiu albo Częstochowie, albo gdzieś za którymś Ostrowem; że w piecu, w szafie, w foliówce na wysypisku; że w stanie daleko posuniętego rozkładu zatrzymało się na kracie oczyszczalni; że jednak znalazło się w szpitalu, ale niestety za późno; że jednak przeżyło, choć (znowu niestety) raczej nigdy nic nie powie, nie usiądzie, nie wstanie, a może nawet nie zdoła oddychać o własnych siłach. Że było czwarte albo siódme; że kiedyś chodziło wieczorami, samo i licho ubrane… i nie wiadomo dokąd i dlaczego, bo nikt nie pytał, tylko oddawał tam, skąd uciekało. Krwiaki, źle zrośnięte złamania i głosy, na które podstawowa reakcja jest przecież fizjologiczna, w pewnych okolicznościach dematerializują się a z do pełnej przezroczystości i niesłyszalności.
Rutynowo kwituje się takie informacje, że ach, tak… są takie bestie. Można się od razu poczuć oczyszczonym i zwolnionym z myśli, jak się do takiego stanu – do tego pieca czy też szpitala – dochodzi. Kwiatkowski zdecydowanie ten komfort psuje. „Świat ze Spalania” był esencją dobrego rodzicielstwa i bliskości nawet w czekaniu na unicestwienie. Jeśli wiersz czysty w kompozycji i intencji, jak wczesnorenesansowa „Pietá” uruchamiał a priori tak silny opór, to znaczy, że poeta w samej rzeczy zbliżył się do takiego tabu, którego nie trzeba dotykać, żeby je poczuć. Teraz na dobre schodzi się w inny krąg, gdzie żadne dobro zniszczone nie zostanie, bo dobra tam nie ma, choć nie zawsze jest to nieobecność, której ktoś zawinił. Kliniczne migawki, oczyszczone ze wszystkiego, na czym lubi się zatrzymywać sentymentalizm, układają się w ciąg ambiwalencji: mieć dzieci, rodzić bez zastanowienia, czekać, aż się coś stanie i się nie urodzi, a jeśli się nie stanie, to „wypłoszyć z nory”, żeby na pewno się nie urodziło[5]. „Heinrichowi Grossowi”[6], pomstującemu w imię jakości życia na kobiecą niezdolność do panowania nad popędem prokreacji, odpowiadają głosy bardzo rozbieżne. Głos kobiety, „matki w macierzyństwie”, potwierdza diagnozę zasłużonego uczonego, naszego współczesnego: urodzi, żeby to dziecko miało pogrzeb[7]. Ale wcześniej odezwał się trzeźwy dwugłos:
dziecko urodziło się bez nóg i bez rąk
nie przyjmiemy w naszym domu (…)[8].
Możliwe, że Heinrich Gross, znany także jako wybitny ekspert sądowy, którego diagnozy zachowywały wartość przez kilka dekad[9], dość niepotrzebnie przewraca się w grobie: eugeniczna trzeźwość i praktycyzm powszednieją. A może jeszcze nie dość? Być może, są jeszcze jakieś złudzenia, że tu, w zderzeniu tych dwóch Augenblicków, da się wytropić jakieś rozstrzygnięcie, jeśli nawet nie całkiem zadowalające, to chociaż przyzwoite. Na tyle, żeby uchylić się od konfrontacji z każdym dającym się rozwinąć punktem widzenia. Zmierzyć się najpierw z zadaniem, jak by to było opowiedzieć w pierwszej osobie o życiu bez nóg i bez rąk, których się nigdy nie miało. I nie wie się ani nie będzie wiedzieć, jakie to są wrażenia: sięgać po coś, coś trzymać, dokądś iść (co to znaczy: „wziąć”, „trzymać” i „iść”?). Schować się przed tym w – litościwe czy nielitościwe? – przypuszczenie, że może istniejący bez nóg i bez rąk ma tylko bardzo mglistą świadomość swojego istnienia i swojego kształtu; może aż tak mglistą, że nie rejestruje różnicy między sobą, a kimś, kto przychodzi go karmić, zmieniać basen i kaczkę, kąpać i ubierać. Na szczęście? Jeśli tak, to kto i komu może takiego szczęścia życzyć?
Niech będzie trochę łatwiej: eugenika wszelka to rzecz podejrzana. Zatem zgodna rodzicielska odmowa przyjęcia do domu dziecka bez nóg i rąk jest równie podejrzana, wręcz odstręczająca. Przyjmują je, na nie wiadomo, jak długo; nie wiadomo, z kim będą mogli dzielić się takim zadaniem. A jeśli w domu jest już choć jedno dziecko, takie, jak należy, ta decyzja odmieni mu życie o wiele wcześniej, niż będzie dość sprawcze, aby próbować je sobie jakoś wyobrazić. Jak kusi, wyobrazić sobie, że jednak brata/siostrę bez nóg i bez rąk pokocha, ba i tak przecież bywa, ku naszemu duchowemu zbudowaniu. Ale tu, gdzie się pielęgnuje rutynę i rytuały przemocowe[10] do pragnienia unicestwienia brata swego wystarczą sprawy o wiele mniej znaczące od konieczności, z cudzej decyzji płynącej, podporządkowania swojego życia życiu brata/siostry, nad którego możliwym doświadczeniem podmiotowym lepiej nie myśleć. Tu w zupełności wystarczy tyle, że
nie znam nowych poglądów mojego brata
ale na pewno odbiegają od moich
i powinien zostać zgładzony[11].
Żadnego wahania: braterska nietożsamość przekonań jest dobrym powodem do unicestwienia. Tym bardziej to oczywiste, że śmierć braci bywa przyczyną głębokiej satysfakcji[12]. To także jeden z powszechnie podzielanych sekretów.
Przyzwoite rozwiązanie? Szczęście, owszem, jeszcze może się zdarzyć, choć nie jest w niczyich rękach, bo ten, kto je może sprawić, przecież urodził się także bez rąk. Ale jeśli uszanuje cenny czas rodziców i (możliwego przecież) rodzeństwa i będzie mógł powiedzieć, że „chętnie żyłem i chętnie zmarłem”[13], to będzie coś tak bliskiego szczęścia, jak w tym „okamgnieniu” wydarzyć się może. I nawet „matka w macierzyństwie” nie zaprotestuje przeciwko eugenicznym niegodziwościom, bo tu tylko natura upomniała się o swoje, a kto chce, może nawet uwierzyć, że pewne modlitwy (trzeba by jednak dopowiedzieć sobie, czyje przede wszystkim) bywają niekiedy wysłuchane.
Śmierć (rodzinna, choć cudza) jako spełnienie własnych pragnień jest doświadczeniem całkiem zwykłym. Nie ma wielkiego znaczenia; jest praktyką, dokonująca się mimochodem. Dzieci bite, żeby „coś z nich wyrosło” i żeby „wyszły na ludzi”, dorastają. Niekiedy dorastają z wiedzą, że było ich sześcioro, ale „najmłodsza utonęła w wannie/ kiedy ją matka kąpała”[14] i że nikomu o tym nie należy mówić. I wtedy zaczyna się czas zapłaty. Niekiedy chęć odwetu jest stłumiona do samego pragnienia, którego nie można zatrzymać ani przekupić[15]; niekiedy wyraża się słowem[16]. Wreszcie staje się obsesją, tak mieszającą umysł obawiającego się odwetu, że nie wiadomo, co jest zarejestrowanym zdarzenie, a co strachem przed nim[17]. Jeśli ktoś tak bardzo się boi możliwej zemsty, to niewykluczone, że nie są to paranoiczne rojenia, ale że bardzo dobrze rozumie jej przyczynę. O wiele łatwiej wypowiada się satysfakcję ze śmierci nie-rodzinnej: ona jest tak dalece nieważka, że można wspominając ją, wyrazić także satysfakcję, że znienawidzeni zmarli zostali (sprawiedliwie! – bo byli podmiotowi wiersza niemili) zbezczeszczeni pochówkiem „w końskiej mogile”[18].
Rytuały przemocy dopełniają się przez rytuały sekretności. Bynajmniej nie chodzi o realne dochowanie jakiegoś sekretu. Sekretność jest tu jedną z uprzywilejowanych form wzajemnego dyscyplinowania się do współudziału w tym, o czym wszyscy wiedzą. Uczestnictwo w przemilczaniu powszechnie znanego sekretu jest legitymizacją pełnej społecznej przynależności. Kwiatkowski, rejestrując i zagęszczając mowę tych rytuałów, odsłonił samo sedno społeczne: że nie ma takiego „domu złego”, który przedstawiałoby się inaczej niż jako całkowite zaskoczenie, o którym przez długie lata wszyscy prawie wszystko wiedzieli. Destrukcja rytuału była nie tylko możliwa – była łatwa. Certyfikatem spoistości społecznej staje się to, że nie korzysta się z tej łatwości ani indywidualnie, ani instytucjonalnie. Może to być, że instytucjonalny współudział w milczącym dzieleniu powszechnego sekretu jest poświadczeniem zupełnym i ostatecznym społecznej integralności – to rewers tej skonsolidowanej lokalności, która nadal zachwyca socjologów.
Struktura relacji rodzinnych jest w Zagadce najpospolitszą iluzją, daleką od illusio Pierre’a Bourdieu. Jej powaga egzekwowana jest przemocą, a metafizyczność („jako matka w macierzyństwie” jest doskonałą syntezą języka, wypełniającego publikacje z osobliwej dyscypliny, podobno naukowej, nazwanej „naukami o życiu i rodzinie”) to pochodna językowych ułomności[19]. Ta iluzja nie jest przeznaczona dla jej użytkowników: oni sami, jak wielu sprawujących rozmaite rytuały w licznych kultach, są w najlepszym razie agnostykami, czasem próbującymi gestów, co do znaczenia których mają może nieco więcej wątpliwości, Na przykład gestów czułości[20]. Przeważnie jednak są niewierzący: w miłość, szacunek wzajemny, współczucie dla cierpiących i troskę o słabych. Granicznie te obiekty niewiary, systematycznie negowane powszednią dewocją przemocy, może zastąpić wiara i uznanie: dla czystej siły, która zabija[21]. Na ziemi jałowej najsilniejszym spoiwem jest podejrzliwość i wrogość. To nie są wielkie, radykalne akty – rozpraszają się na serie nawykowych zachowań i zmąconych wypowiedzi. Nawet żałoba jest połowiczna, z góry pogodzona ze stratą – i nakłada się na nią kontrapunkt prześmiewczo – wrogiej odmowy:
wąż zabrał mi syna
i musi być tak
tam są sterty mięsa
lecz nie jest mi żal
nie chcemy takiej mamy
wrzucimy ją do jamy
nie chcemy takiej matki
wrzucimy ją do jatki[22]
Nieosiągalny radykalizm zastępuje powtarzalność i systematyczność. To, co małe, powtarzane monotonnie, w swojej powtarzalności na wpół zautomatyzowane, tworzy konstrukcję pewniejszą, mniej podatną na rozszczelnienia. To skorupa prawie nie do pokonania.
Augenblicken, których nie można zakwestionować, nie popadając w hipokryzję. Ale jeśli po Zagadce będą chętni do nazwania Grzegorza Kwiatkowskiego nihilistą, to takiemu mechanizmowi obronnemu nie będę się zbyt dziwić.
Przypisy:
[1] Esencjalne studium rozległej debaty nad znaczeniem miejsc nie-upamiętniania – od Claude’a Lanzmanna, przez Marca Augégo i Georgesa Didi – Hubermanna do Pierre’a Nory –przedstawiła Roma Sendyka. Zob. R. Sendyka, Poza obozem. Nie-miejsca pamięci – próba rozpoznania, Wydawnictwo IBL, Warszawa 2021, s. 43 – 53.
[2] P. Czapliński, Katastrofa wsteczna, „Poznańskie Studia Polonistyczne” 2015, t. 25, s. 40.
[3] G. Kwiatkowski, „świat” w: Spalanie, Biuro Literackie, Wrocław 2015, s. 13.
[4] Tenże, „wydarł”, dz. cyt., s. 15.
[5] Tenże, „nory”, w: G. Kwiatkowski, Zagadka, Biuro Literackie, 2023, s. 7
[6] „Heinrich Gross”, tamże, s. 6.
[7] „pogrzeb”, tamże, s. 13.
[8] „rąk”, tamże, s. 8.
[9]Na podstawie diagnozy, wystawionej nieletniemu pacjentowi Am Spiegelgrund w 1940 r., Heinrich Gross sporządził na zlecenie sądu w 1975r. ekspertyzę dorosłego przestępcy. Jej skutkiem było zaostrzenie wyroku.
[10] Zob. G. Kwiatkowski, „bijemy”, w: Zagadka, s. 10, i „dzieci”, tamże, s. 11.
[11] „zgładzony”, tamże, s. 21.
[12] „hurra”, tamże, s. 23.
[13] „konanie”, tamże, s. 12.
[14] „zagadka”, tamże, s. 15.
[15] „jej”, tamże, s. 20.
[16]„zabije”, tamże s. 17.
[17] „zegarku,” tamże, s. 18.
[18] „mogile”, tamże, s. 22.
[19] P. Bourdieu, Medytacje pascaliańskie, przeł. K. Wakar, Oficyna Naukowa, Warszawa, s. 220.
[20] G. Kwiatkowszki, „kolano”, w: Zagadka., s. 14.
[21] „silniejszy”, tamże, s. 19.
[22] „jatki”, tamże, s. 26.