recenzje / ESEJE

Rutyna i rytuały małych nienawiści

Romana Kolarzowa

Recenzja Romany Kolarzowej, towarzysząca premierze książki Zagadka Grzegorza Kwiatkowskiego, wydanej w Biurze Literackim 18 grudnia 2023 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Grze­gorz Kwiat­kow­ski nie psu­je swo­ich czy­tel­ni­ków czę­sty­mi publi­ka­cja­mi. Ci wier­ni nauczy­li się, że trze­ba na nie cier­pli­wie cze­kać i dosko­na­lić się w sztu­ce her­me­neu­tycz­nej. Ta jej odmia­na, któ­ra jest naj­bar­dziej pożą­da­na, zaczy­na się od umie­jęt­no­ści „wytrzy­ma­nia wier­sza”. To nie jest twór­czość uspo­ka­ja­ją­ca i nie odwo­łu­je się do tego, do cze­go tych, któ­rzy jed­nak  poezji potrze­bu­ją, wdro­ży­ły edu­ka­cyj­ne mecha­ni­zmy i manie­ry­zmy: że będzie­my się wzru­szać, obo­wiąz­ko­we łzy uro­ni­my, a gdy je dys­kret­nie (acz zauwa­żal­nie – bo wszak doświad­cze­nia poetyc­kie bywa­ją czę­ścią prak­ty­ki spo­łecz­nej) otrze­my, poczu­je­my się  uwznio­śle­ni, a na koniec dozna­my kon­so­la­cji. Tego nale­ży szu­kać gdzie indziej, Kwiat­kow­ski nie jest z tego spek­trum. Nie da się go też potrak­to­wać jako poety osob­ne­go, bo on kon­se­kwent­nie od debiu­tu ani myśli stać z boku czy w jakimś innym miej­scu wyróż­nio­nym i nie­do­stęp­nym. Był i jest w środ­ku tego, o czym by się naj­chęt­niej zapo­mnia­ło, a co naj­mniej   uda­ło, że takie miej­sca nie ist­nie­ją. Jak­by to było szczę­śli­wie móc powie­dzieć o nich, że to tyl­ko gra wyobraź­ni, wizja i speł­nie­nie dobre­go pra­wa poety do „życia snem”. Ale ta for­ma uchy­le­nia się od wytrzy­ma­nia wier­sza też nie jest czy­tel­ni­ko­wi dana; jeśli zaś mimo wszyst­ko  jej ule­gnie, to w każ­dym razie nie bez świa­do­mo­ści, że umknął przed kon­fron­ta­cją z tym miej­scem nie­wy­róż­nio­nym i cał­kiem dobrze sobie zna­nym. Z kawał­kiem zie­mi bar­dzo jało­wej, w sam raz dla wygnań­ców i paria­sów, goto­wych do licy­to­wa­nia się, kto mniej jest paria­sem i nie cał­kiem wygnań­cem – komu więc przy­słu­gu­je doraź­ne pra­wo dowo­dze­nia siłą swo­jej mini­mal­nej lep­szo­ści. Tak dłu­go, jak tyl­ko będzie mógł, dopó­ty, dopó­ki sam nie osłab­nie.

Z tego świa­ta Kwiat­kow­ski daje świa­dec­two; i jest świad­kiem wybor­nie lapi­dar­nym. Od Rado­ści do Kar­la-Hein­za M.sta­ra­łam się jakoś upo­rać z jego spo­so­bem pisa­nia. Znaw­cy lite­ra­tu­ry pew­nie było­by łatwiej… mnie pozo­sta­je reje­stra­cja oso­bi­ste­go doświad­cze­nia, więc też for­ma świa­dec­twa. Język nie­miec­ki ma pięk­ne sło­wo Augen­blick – i ono bar­dzo mi się przy­da­je do radze­nia sobie z Kwiat­kow­skim. Prak­tycz­nie tym jest każ­dy jego wiersz: zatrzy­ma­nym (nie­kie­dy zamro­żo­nym) obra­zem, sfo­ku­so­wa­ny na szcze­gó­le, ale takim, w któ­rym kon­den­su­je się i to, co do tego szcze­gó­łu dopro­wa­dzi­ło, i to, co z nie­go wyni­kło. To bar­dzo geo­me­trycz­ny spo­sób patrze­nia: jest tyl­ko punkt, ale do nie­go zawsze może dopro­wa­dzić jakaś linia i z nie­go rów­nież wywio­dą się inne linie. Gra­nicz­nie będzie ich nie­skoń­cze­nie wie­le. W róż­nych do poety pre­ten­sjach ukry­wa­ła się nie­chęć do tej geo­me­trii (to też dys­cy­pli­na, wyma­ga­ją­ca ćwi­cze­nia wyobraź­ni), bo tak moż­na odczy­tać – zda­rza­ją­ce się – zarzu­ty, że nie­mal wca­le nie opo­wia­da „o tym, co było przed począt­kiem i co będzie po koń­cu”, a zwłasz­cza że nie zmięk­cza swo­ich Augen­blic­ków i czy­tel­nik dosta­je każ­dym z nich pre­cy­zyj­nie pomię­dzy wła­sne oczy: patrz, wytrzy­maj, sta­raj się pojąć, nawet w zamro­cze­niu. Siła ude­rze­nia to nie jest ali­bi: to jest coś, co trze­ba wytrzy­mać. W ogłu­sze­niu powta­rzać oszczęd­ne wer­sy, póki nie roz­wi­ną się w obraz wtó­ry, wywo­ła­ny z zaso­bów, któ­re prze­cież ma każ­dy, kto pobył chwi­lę w powsze­dniej jało­wiź­nie.

Uprzy­wi­le­jo­wa­nym dotąd obsza­rem, w któ­rym Kwiat­kow­ski reje­stro­wał to, co „zbio­ro­wym wysił­kiem mil­cze­nia” chcia­ło się unie­waż­nić, były tery­to­ria nie­upa­mięt­nia­nia Zagła­dy, te „miej­sca – nie­miej­sca i miej­sca mimo wszystko”[1], po któ­rych moż­na było cho­dzić i nawet cie­szyć się, że nie­któ­re są tak ład­nie zago­spo­da­ro­wa­ne, ale cho­dząc i nawet poty­ka­jąc się o jakiś obła­mek kamie­nia, nale­ża­ło nie widzieć, że jest na nim jakiś dziw­ny tro­chę już zatar­ty znak, a może lite­ra; a na tam­tej ścia­nie zna­jo­me i dość świe­że lite­ry skła­da­ją się w napis też w obcym języ­ku, ale tak się skła­da, że co zna­czy Jude raus, tłu­ma­czyć nie trze­ba. „Wytra­wie­nie pamię­ci” (okre­śle­nie Prze­my­sła­wa Czaplińskiego[2]), któ­re gwa­ran­tu­je spo­kój pod­czas liba­cji w zde­wa­sto­wa­nym domu modli­twy bez­ko­li­zyj­nie współ­ist­nie­je z rozu­mie­niem języ­ków obcych, przy­naj­mniej w tym, co jest wspól­ną czę­ścią pamię­ci dobrze przy­swo­jo­nej.

Zagad­ka pro­wa­dzi gdzie indziej, choć nie jest to kie­ru­nek nie­spo­dzie­wa­ny. Od Kar­la-Hein­za M. moż­na go było nie tyle prze­czuć, ile – zwa­żyw­szy logi­kę i pre­cy­zję tej poezji – prze­wi­dzieć. W oso­bi­stym odczy­ta­niu łącz­ni­kiem pomię­dzy tomem poprzed­nim a Zagad­ką jest wiersz, któ­ry (nie­je­dy­ny…) ścią­gnął na Kwiat­kow­skie­go zarzu­ty absur­dal­ne, choć w tej absur­dal­no­ści też mają­ce swo­ją logi­kę.

poszłam z dziec­kiem do lasu i razem z nim bez­rad­nie pła­ka­łam
łzy ście­ka­ły mi z oczu a dziec­ko wycie­ra­ło mi łzy rącz­ką
i tak bar­dzo żało­wa­łam, że przy­wo­ła­łam je na świat[3]

Że moż­na było dostrzec w tym przy­wo­ła­nym gło­sie „anty­na­ta­lizm”? Ta kon­sta­ta­cja nie z wier­szem mia­ła zwią­zek, raczej z jakąś intu­icyj­ną potrze­bą pre­wen­cji – tak na wszel­ki wypa­dek, gdy­by tak Kwiat­kow­ski zaczął drą­żyć rela­cje rów­nie sta­bu­izo­wa­ne, jak „miej­sca – nie­miej­sca” i te mia­stecz­ka oraz wsie, gdzie nie­je­den sam mówił (albo o nim mówi­li), że (…)

zarżnął nożem osiem­na­stu żydów(…), a słoń­ce nadal oświe­tla dom jego

i jego wie­lo­po­ko­le­nio­wej rodziny[4]

W odróż­nie­niu jed­nak od tabu, umie­jęt­nie egzor­cy­zmo­wa­ne­go, że prze­szłe i że w takim razie  moż­na przy­naj­mniej pró­bo­wać zamil­czeć na (ponow­ną i osta­tecz­ną) śmierć, to inne tabu trwa i nikt nie może powie­dzieć, że jest mu zna­ne tyl­ko z opo­wie­ści, że kie­dyś i że gdzieś, a może tyl­ko podob­no. Jeśli ktoś miał szczę­ście, że nie liczył wła­snych siń­ców (poza tymi zdo­by­ty­mi na drze­wach, scho­dach i innych miej­scach nie­bez­piecz­nych nie tyl­ko dla dzie­ci), to choć raz usły­szał głos, od któ­re­go zaci­ska się całe cia­ło. Głos pomię­dzy wyciem, skom­le­niem i kwi­kiem, któ­ry brzmi tak, jak­by krzy­czą­ce­mu roz­dzie­rał krtań i wyry­wał płu­ca. Jeśli ma się mało czuj­ne uszy albo nie chce się rozu­mieć, co się sły­szy tak dale­ce, że nastą­pi­ło wybiór­cze wytra­wie­nie per­cep­cji (pro­ces zbli­żo­ny do wytra­wie­nia pamię­ci), to nie unik­nie się przy mimo­cho­dem spraw­dza­nych wia­do­mo­ściach new­sów, że Szy­mek, Zuzia, Kamil, że bez­i­mien­ne, że w Byto­miu albo Czę­sto­cho­wie, albo gdzieś za któ­rymś Ostro­wem; że w pie­cu, w sza­fie, w foliów­ce na wysy­pi­sku; że w sta­nie dale­ko posu­nię­te­go roz­kła­du zatrzy­ma­ło się na kra­cie oczysz­czal­ni; że jed­nak zna­la­zło się w szpi­ta­lu, ale nie­ste­ty za póź­no; że jed­nak prze­ży­ło, choć (zno­wu nie­ste­ty) raczej nigdy nic nie powie, nie usią­dzie, nie wsta­nie, a może nawet nie zdo­ła  oddy­chać o wła­snych siłach. Że było czwar­te albo siód­me; że kie­dyś cho­dzi­ło wie­czo­ra­mi, samo i licho ubra­ne… i  nie wia­do­mo dokąd i dla­cze­go, bo nikt nie pytał, tyl­ko odda­wał tam, skąd ucie­ka­ło. Krwia­ki, źle zro­śnię­te zła­ma­nia i gło­sy, na któ­re pod­sta­wo­wa reak­cja jest prze­cież fizjo­lo­gicz­na, w pew­nych oko­licz­no­ściach dema­te­ria­li­zu­ją się a z do peł­nej prze­zro­czy­sto­ści i nie­sły­szal­no­ści.

Ruty­no­wo kwi­tu­je się takie infor­ma­cje, że ach, tak… są takie bestie. Moż­na się od razu poczuć oczysz­czo­nym i zwol­nio­nym z myśli, jak się do takie­go sta­nu – do tego pie­ca czy też szpi­ta­la – docho­dzi. Kwiat­kow­ski zde­cy­do­wa­nie ten kom­fort psu­je. „Świat ze Spa­la­nia” był esen­cją dobre­go rodzi­ciel­stwa i bli­sko­ści nawet w cze­ka­niu na uni­ce­stwie­nie. Jeśli wiersz  czy­sty w kom­po­zy­cji i inten­cji, jak wcze­sno­re­ne­san­so­wa „Pie­tá” uru­cha­miał a prio­ri tak sil­ny opór, to zna­czy, że poeta w samej rze­czy zbli­żył się do takie­go tabu, któ­re­go nie trze­ba doty­kać, żeby je poczuć. Teraz na dobre scho­dzi się w inny krąg, gdzie żad­ne dobro znisz­czo­ne nie zosta­nie, bo dobra tam nie ma, choć nie zawsze jest to nie­obec­ność, któ­rej ktoś zawi­nił. Kli­nicz­ne migaw­ki, oczysz­czo­ne ze wszyst­kie­go, na czym lubi się zatrzy­my­wać sen­ty­men­ta­lizm, ukła­da­ją się w ciąg ambi­wa­len­cji: mieć dzie­ci, rodzić bez zasta­no­wie­nia, cze­kać, aż się coś sta­nie i się nie uro­dzi, a jeśli się nie sta­nie, to „wypło­szyć z nory”, żeby na pew­no się nie urodziło[5]. „Hein­ri­cho­wi Grossowi”[6], pomstu­ją­ce­mu w imię jako­ści życia na kobie­cą nie­zdol­ność do pano­wa­nia nad popę­dem pro­kre­acji, odpo­wia­da­ją gło­sy bar­dzo roz­bież­ne. Głos kobie­ty, „mat­ki w macie­rzyń­stwie”, potwier­dza dia­gno­zę zasłu­żo­ne­go uczo­ne­go, nasze­go współ­cze­sne­go: uro­dzi, żeby to dziec­ko mia­ło pogrzeb[7]. Ale wcze­śniej   ode­zwał się  trzeź­wy dwu­głos:

dziec­ko uro­dzi­ło się bez nóg i bez rąk
nie przyj­mie­my w naszym domu (…)[8].

Moż­li­we, że Hein­rich Gross, zna­ny tak­że jako wybit­ny eks­pert sądo­wy, któ­re­go dia­gno­zy zacho­wy­wa­ły war­tość przez kil­ka dekad[9], dość nie­po­trzeb­nie prze­wra­ca się w gro­bie: euge­nicz­na trzeź­wość i prak­ty­cyzm powsze­dnie­ją. A może jesz­cze nie dość? Być może, są jesz­cze jakieś złu­dze­nia, że tu, w zde­rze­niu tych dwóch Augen­blic­ków, da się wytro­pić jakieś roz­strzy­gnię­cie, jeśli nawet nie cał­kiem zado­wa­la­ją­ce, to cho­ciaż przy­zwo­ite. Na tyle, żeby uchy­lić się od kon­fron­ta­cji z każ­dym dają­cym się roz­wi­nąć punk­tem widze­nia. Zmie­rzyć się naj­pierw z zada­niem, jak by to było opo­wie­dzieć w pierw­szej oso­bie o życiu bez nóg i bez rąk, któ­rych się nigdy nie mia­ło. I nie wie się ani nie będzie wie­dzieć, jakie to są wra­że­nia: się­gać po coś, coś trzy­mać, dokądś iść (co to zna­czy: „wziąć”, „trzy­mać” i „iść”?). Scho­wać się przed tym w – lito­ści­we czy nie­li­to­ści­we? – przy­pusz­cze­nie, że może ist­nie­ją­cy bez nóg i bez rąk ma tyl­ko bar­dzo mgli­stą świa­do­mość swo­je­go ist­nie­nia i swo­je­go kształ­tu; może aż tak mgli­stą, że nie reje­stru­je róż­ni­cy mię­dzy sobą, a kimś, kto przy­cho­dzi go kar­mić, zmie­niać basen i kacz­kę, kąpać i ubie­rać. Na szczę­ście? Jeśli tak, to kto i komu może takie­go szczę­ścia życzyć?

Niech będzie tro­chę łatwiej: euge­ni­ka wszel­ka to rzecz podej­rza­na. Zatem zgod­na rodzi­ciel­ska odmo­wa przy­ję­cia do domu dziec­ka bez nóg i rąk jest rów­nie podej­rza­na, wręcz odstrę­cza­ją­ca. Przyj­mu­ją je, na nie wia­do­mo, jak dłu­go; nie wia­do­mo, z kim będą mogli dzie­lić się takim zada­niem. A jeśli w domu jest już choć jed­no dziec­ko, takie, jak nale­ży, ta decy­zja odmie­ni mu życie o wie­le wcze­śniej, niż będzie dość spraw­cze, aby pró­bo­wać je sobie jakoś wyobra­zić. Jak kusi, wyobra­zić sobie, że jed­nak brata/siostrę bez nóg i bez rąk poko­cha, ba i tak prze­cież bywa, ku nasze­mu ducho­we­mu zbu­do­wa­niu. Ale tu, gdzie się pie­lę­gnu­je ruty­nę i rytu­ały przemocowe[10] do pra­gnie­nia uni­ce­stwie­nia bra­ta swe­go wystar­czą spra­wy o wie­le mniej zna­czą­ce od koniecz­no­ści, z cudzej decy­zji pły­ną­cej, pod­po­rząd­ko­wa­nia swo­je­go życia życiu brata/siostry, nad któ­re­go moż­li­wym doświad­cze­niem pod­mio­to­wym lepiej nie myśleć. Tu w zupeł­no­ści wystar­czy tyle, że

nie znam nowych poglą­dów moje­go bra­ta
ale na pew­no odbie­ga­ją od moich
i powi­nien zostać zgładzony[11].

Żad­ne­go waha­nia: bra­ter­ska nie­toż­sa­mość prze­ko­nań jest dobrym powo­dem do uni­ce­stwie­nia. Tym bar­dziej to oczy­wi­ste, że śmierć bra­ci bywa przy­czy­ną głę­bo­kiej satysfakcji[12]. To tak­że jeden z powszech­nie podzie­la­nych sekre­tów.

Przy­zwo­ite roz­wią­za­nie? Szczę­ście, owszem, jesz­cze może się zda­rzyć, choć nie jest w niczy­ich rękach, bo ten, kto je może spra­wić, prze­cież uro­dził się tak­że bez rąk. Ale jeśli usza­nu­je cen­ny czas rodzi­ców i (moż­li­we­go prze­cież) rodzeń­stwa i będzie mógł powie­dzieć, że „chęt­nie żyłem i chęt­nie zmarłem”[13], to będzie coś tak bli­skie­go szczę­ścia, jak w tym „oka­mgnie­niu” wyda­rzyć się może. I nawet „mat­ka w macie­rzyń­stwie” nie zapro­te­stu­je prze­ciw­ko euge­nicz­nym nie­go­dzi­wo­ściom, bo tu tyl­ko natu­ra upo­mnia­ła się o swo­je, a kto chce, może nawet uwie­rzyć, że pew­ne modli­twy (trze­ba by jed­nak dopo­wie­dzieć sobie, czy­je przede wszyst­kim) bywa­ją nie­kie­dy wysłu­cha­ne.

Śmierć (rodzin­na, choć cudza) jako speł­nie­nie wła­snych pra­gnień jest doświad­cze­niem cał­kiem zwy­kłym. Nie ma wiel­kie­go zna­cze­nia; jest prak­ty­ką, doko­nu­ją­ca się mimo­cho­dem. Dzie­ci bite, żeby „coś z nich wyro­sło” i żeby „wyszły na ludzi”, dora­sta­ją. Nie­kie­dy dora­sta­ją z wie­dzą, że było ich sze­ścio­ro, ale „naj­młod­sza uto­nę­ła w wannie/ kie­dy ją mat­ka kąpała”[14] i że niko­mu o tym nie nale­ży mówić. I wte­dy zaczy­na się czas zapła­ty. Nie­kie­dy chęć odwe­tu jest stłu­mio­na do same­go pra­gnie­nia, któ­re­go nie moż­na zatrzy­mać ani przekupić[15]; nie­kie­dy wyra­ża się słowem[16]. Wresz­cie sta­je się obse­sją, tak mie­sza­ją­cą umysł oba­wia­ją­ce­go się odwe­tu, że nie wia­do­mo, co jest zare­je­stro­wa­nym zda­rze­nie, a co stra­chem przed nim[17]. Jeśli ktoś tak bar­dzo się boi moż­li­wej zemsty, to nie­wy­klu­czo­ne, że nie są to para­no­icz­ne roje­nia, ale że bar­dzo dobrze rozu­mie jej przy­czy­nę. O wie­le łatwiej wypo­wia­da się satys­fak­cję ze śmier­ci nie-rodzin­nej: ona jest tak dale­ce nie­waż­ka, że moż­na wspo­mi­na­jąc ją, wyra­zić tak­że satys­fak­cję, że znie­na­wi­dze­ni zmar­li zosta­li (spra­wie­dli­wie! – bo byli pod­mio­to­wi wier­sza nie­mi­li) zbez­czesz­cze­ni pochów­kiem „w koń­skiej mogile”[18].

Rytu­ały prze­mo­cy dopeł­nia­ją się przez rytu­ały sekret­no­ści. Bynaj­mniej nie cho­dzi o real­ne docho­wa­nie jakie­goś sekre­tu. Sekret­ność jest tu jed­ną z uprzy­wi­le­jo­wa­nych form wza­jem­ne­go dys­cy­pli­no­wa­nia się do współ­udzia­łu w tym, o czym wszy­scy wie­dzą. Uczest­nic­two w prze­mil­cza­niu powszech­nie zna­ne­go sekre­tu jest legi­ty­mi­za­cją peł­nej spo­łecz­nej przy­na­leż­no­ści. Kwiat­kow­ski, reje­stru­jąc i zagęsz­cza­jąc mowę tych rytu­ałów,  odsło­nił samo sed­no spo­łecz­ne: że nie ma takie­go „domu złe­go”, któ­ry przed­sta­wia­ło­by się ina­czej niż jako cał­ko­wi­te zasko­cze­nie, o któ­rym przez dłu­gie lata wszy­scy pra­wie wszyst­ko wie­dzie­li. Destruk­cja rytu­ału była nie tyl­ko moż­li­wa – była łatwa. Cer­ty­fi­ka­tem spo­isto­ści spo­łecz­nej sta­je się to, że nie korzy­sta się z tej łatwo­ści ani indy­wi­du­al­nie, ani insty­tu­cjo­nal­nie. Może to być, że insty­tu­cjo­nal­ny współ­udział w mil­czą­cym dzie­le­niu powszech­ne­go sekre­tu jest poświad­cze­niem zupeł­nym i osta­tecz­nym spo­łecz­nej inte­gral­no­ści – to rewers tej skon­so­li­do­wa­nej lokal­no­ści, któ­ra  nadal  zachwy­ca socjo­lo­gów.

Struk­tu­ra rela­cji rodzin­nych jest w Zagad­ce naj­po­spo­lit­szą ilu­zją, dale­ką od illu­sio Pierre’a Bour­dieu. Jej powa­ga egze­kwo­wa­na jest prze­mo­cą, a meta­fi­zycz­ność („jako mat­ka w macie­rzyń­stwie” jest dosko­na­łą syn­te­zą języ­ka, wypeł­nia­ją­ce­go publi­ka­cje z oso­bli­wej dys­cy­pli­ny, podob­no nauko­wej, nazwa­nej „nauka­mi o życiu i rodzi­nie”) to pochod­na języ­ko­wych ułomności[19]. Ta ilu­zja nie jest prze­zna­czo­na dla jej użyt­kow­ni­ków: oni sami, jak wie­lu spra­wu­ją­cych roz­ma­ite rytu­ały w licz­nych kul­tach, są w naj­lep­szym razie agno­sty­ka­mi, cza­sem pró­bu­ją­cy­mi gestów, co do zna­cze­nia któ­rych mają może nie­co wię­cej wąt­pli­wo­ści, Na przy­kład gestów czułości[20]. Prze­waż­nie jed­nak są nie­wie­rzą­cy: w miłość, sza­cu­nek wza­jem­ny, współ­czu­cie dla cier­pią­cych i tro­skę o sła­bych. Gra­nicz­nie te obiek­ty nie­wia­ry, sys­te­ma­tycz­nie nego­wa­ne powsze­dnią dewo­cją prze­mo­cy, może zastą­pić wia­ra i uzna­nie: dla czy­stej siły, któ­ra zabija[21]. Na zie­mi jało­wej naj­sil­niej­szym spo­iwem jest podejrz­li­wość i wro­gość. To nie są wiel­kie, rady­kal­ne akty – roz­pra­sza­ją się na serie nawy­ko­wych zacho­wań i zmą­co­nych wypo­wie­dzi. Nawet żało­ba jest poło­wicz­na, z góry pogo­dzo­na ze stra­tą – i nakła­da się na nią kon­tra­punkt prze­śmiew­czo – wro­giej odmo­wy:

wąż zabrał mi syna
i musi być tak
tam są ster­ty mię­sa
lecz nie jest mi żal
nie chce­my takiej mamy
wrzu­ci­my ją do jamy
nie chce­my takiej mat­ki
wrzu­ci­my ją do jatki[22]

Nie­osią­gal­ny rady­ka­lizm zastę­pu­je powta­rzal­ność i sys­te­ma­tycz­ność. To, co małe, powta­rza­ne mono­ton­nie, w swo­jej powta­rzal­no­ści na wpół zauto­ma­ty­zo­wa­ne, two­rzy kon­struk­cję pew­niej­szą, mniej podat­ną na roz­sz­czel­nie­nia. To sko­ru­pa pra­wie nie do poko­na­nia.

Augen­blic­ken, któ­rych nie moż­na zakwe­stio­no­wać, nie popa­da­jąc w hipo­kry­zję. Ale jeśli po Zagad­ce będą chęt­ni do nazwa­nia Grze­go­rza Kwiat­kow­skie­go nihi­li­stą, to takie­mu mecha­ni­zmo­wi obron­ne­mu nie będę się zbyt dzi­wić.


Przy­pi­sy:
[1] Esen­cjal­ne stu­dium roz­le­głej deba­ty nad zna­cze­niem miejsc nie-upa­mięt­nia­nia – od Claude’a Lan­zman­na, przez Mar­ca Augégo i Geo­r­ge­sa Didi – Huber­man­na do Pierre’a Nory –przed­sta­wi­ła Roma Sen­dy­ka. Zob. R. Sen­dy­ka, Poza obo­zem. Nie-miej­sca pamię­ci – pró­ba roz­po­zna­nia, Wydaw­nic­two IBL, War­sza­wa 2021, s. 43 – 53.
[2] P. Cza­pliń­ski, Kata­stro­fa wstecz­na, „Poznań­skie Stu­dia Polo­ni­stycz­ne” 2015, t. 25, s. 40.
[3] G. Kwiat­kow­ski, „świat” w: Spa­la­nie, Biu­ro Lite­rac­kie, Wro­cław 2015, s. 13.
[4] Ten­że, „wydarł”, dz. cyt., s. 15.
[5] Ten­że, „nory”, w: G. Kwiat­kow­ski, Zagad­ka, Biu­ro Lite­rac­kie, 2023, s. 7
[6] „Hein­rich Gross”, tam­że, s. 6.
[7] „pogrzeb”, tam­że, s. 13.
[8] „rąk”, tam­że, s. 8.
[9]Na pod­sta­wie dia­gno­zy, wysta­wio­nej nie­let­nie­mu pacjen­to­wi Am Spie­gel­grund w 1940 r., Hein­rich Gross spo­rzą­dził na zle­ce­nie sądu w 1975r. eks­per­ty­zę doro­słe­go prze­stęp­cy. Jej skut­kiem było zaostrze­nie wyro­ku.
[10] Zob. G. Kwiat­kow­ski, „bije­my”, w: Zagad­ka, s. 10, i „dzie­ci”, tam­że, s. 11.
[11] „zgła­dzo­ny”, tam­że, s. 21.
[12] „hur­ra”, tam­że, s. 23.
[13] „kona­nie”, tam­że, s. 12.
[14] „zagad­ka”, tam­że, s. 15.
[15] „jej”, tam­że, s. 20.
[16]„zabije”, tam­że s. 17.
[17] „zegar­ku,” tam­że, s. 18.
[18] „mogi­le”, tam­że, s. 22.
[19] P. Bour­dieu, Medy­ta­cje pas­ca­liań­skie, przeł. K. Wakar, Ofi­cy­na Nauko­wa, War­sza­wa, s. 220.
[20] G. Kwiat­kowsz­ki, „kola­no”, w: Zagad­ka., s. 14.
[21] „sil­niej­szy”, tam­że, s. 19.
[22] „jat­ki”, tam­że, s. 26.

O autorze

Romana Kolarzowa

Absolwentka filozofii UJ, zajmuje się antropologią kultury. Pasjonują ją meandry wytwarzania zbiorowych tożsamości, rola fetyszów, na których są one fiksowane, znaczenie przemocy symbolicznej i niedialektyczna łatwość przechodzenia od niej do przemocy faktycznej. Te zainteresowania skupiają się przede wszystkim na doświadczeniach społeczności żydowskiej. Na ten temat opublikowała kilka artykułów w „Tekstach Drugich”. Ostatnio ukazała się jej monografia Drzazga w ciele narodu. O (niemałych) pożytkach z przypadłości antysemityzmu. Od 2001 r. pracowała w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Rzeszowskiego. W tym roku zesłana na emeryturę, ponieważ jest za stara, aby twórczo myśleć.

Powiązania

W świecie obscenicznych głosów

wywiady / o książce Filip Łobodziński Grzegorz Kwiatkowski

Roz­mo­wa Fili­pa Łobo­dziń­skie­go z Grze­go­rzem Kwiat­kow­skim, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Zagad­ka Grze­go­rza Kwiat­kow­skie­go, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 18 grud­nia 2023 roku.

Więcej

Historia jednego wiersza: „jatki”

recenzje / KOMENTARZE Grzegorz Kwiatkowski

Autor­ski komen­tarz Grze­go­rza Kwiat­kow­skie­go, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Zagad­ka, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 18 grud­nia 2023 roku.

Więcej

Zagadka (1)

utwory / zapowiedzi książek Grzegorz Kwiatkowski

Frag­men­ty książ­ki Zagad­ka Grze­go­rza Kwiat­kow­skie­go, któ­ra uka­że się w Biu­rze Lite­rac­kim 18 grud­nia 2023 roku.

Więcej