Świadkowie kolorów
dzwieki / RECYTACJE Piotr MatywieckiWiersz z tomu Zdarte okładki (1965–2009), zarejestrowany podczas spotkania „Brzegi, zdarte, nierzeczywiste” na festiwalu Port Wrocław 2010.
WięcejRecenzja Zbigniewa Bieńkowskiego z książki Światło jednomyślne Piotra Matywieckiego.
To nie jest ani żart, ani komplement, ja rzeczywiście czytając wiersze Piotra Matywieckiego mam wrażenie, jakbym obcował z poezją Safony. Identyczną strukturę mają obie poezje, strukturę strzępiastą. Obie są bowiem zbudowane ze strzępów myśli, odłamków obrazów, wycinków rzeczywistości ziemskiej i nieziemskiej. Fragmentaryczność jest ich zasadą kompozycyjną. Jakby wzruszenie nie wysnuwało się i tężejąc narastało do swojego apogeum, ale skokami, synkopami biegło od wątpienia w siebie do pewności siebie, gubiąc po drodze wątki i spoistość.
Fragmentaryczność poezji Safony jest dziełem przypadku, losu kapryśności czasu. Za swoją długowieczność, za dotrwanie do dzisiaj musiała zapłacić. Z poezji Safony pozostały strzępy, kamyki układające się w puzzle wielkości. Czas zacierając, wygryzając, wyszczerbiając ją, spotęgował wagę tego co pozostało o tajemniczości tego, co zostało unicestwione. Z tych pozostałych strzępów wyczytujemy nieistniejącą całość, czytanie między wierszami, rozszyfrowanie międzysłowia nie jest tropieniem aluzji, ale poszukiwaniem dosłowności. Antyczny tors, skorupa greckiej ceramiki istnieje w naszym doznaniu nie jako materialny szczątek posągu czy wazy. To nie są odłamki, resztki, ślady nieistniejącej całości, ale jej skrótowa, symboliczna synteza. Z nieobecności fizycznej kamienia czy gliny poranionej i zmaltretowanej przez czas nasza kreacyjna wyobraźnia tworzy wartość nie mniejszą od tej, która jest uwiarygodniona przez dotyk i wzrok. Od nieistniejącej fizycznie a odtworzonej wyobraźnią głowy Luwrzańskiej Nike z Samotraki bije blask uniwersalności, brak piękna pojemniejszego i bogatszego estetycznie wielowyobrażeniem od jego kamiennej (gdyby się zachowała) formuły. Dotworzone wyobraźnią ramiona Wenus z Milo mają największą pojemność wzruszenia niżby miały te, które utrącone przez czas przepadły. Poezję Safony uzupełniam we własnym odczuciu tym wszystkim, czego czas ją pozbawił. Może nawet jest większa, bogatsza, pojemniejsza w naszym doznaniu, niż była rzeczywiście? Tego już nikt nie sprawdzi.
Poezja Piotra Matywieckiego ma podobną strukturę. Jakby poeta chciał świadomie kaleczyć wizję i siebie, i świata. Porównałbym krajobraz tej poezji do krajobrazu miasta po bombardowaniu. Pozostały poszczególne budowle, wieże, kopuły, pojedyncze fragmenty architektury, ślady urbanistycznego rozmachu w rozlegającej się przestrzeni ruin. Istnieje estetyka konstrukcji, istnieje także estetyka zniszczenia. Pięknem ruin zachwycał się przecież romantyzm. Kataklizmy spowodowane przez człowieka czy przez naturę niszcząc – tworzą. Z trzęsień ziemi, z wulkanicznej lawy wyłaniają się nowe góry, doliny, nowe krajobrazy, z przerażenia i zgrozy rodzi się nowe piękno. Matywiecki ma ostrą świadomość tych zależności estetycznych. Wykorzystuje je, może nawet manipuluje nimi. Nagle, jakby ni z tego, ni z owego zwiększa temperaturę emocji, skupienie myśli. Jakby coś go nagle nawiedzało, bo sam zdumiewa się sobą, czyżby mówił od rzeczy? Obcowanie z jego poezją to ustawiczna niespodzianka. Kim jest ten poeta? Nawiedzonym czy prestidigitatorem? Podziwiając wspaniałe, mało wspaniałe, olśniewające bo oślepiające swą niejasnością race błyskotliwości filozoficznej:
Byt i niebyt
krążą sobie wokół Ziemi,
a mnie biorą za świadka
świtu i zmroku. Cóż wiem
mijany przez życie i śmierć?
– W jednakowym świetle widzę i nie
widzę
Zaświadczę o nieświadomości.
race precyzji:
Wąwóz zaszyty nicią mojego odejścia
goi się po godzinnej równinie.
race moralitetu:
Nie mam sumienia czystego ani brudnego.
Nie mógłbym jednak powiedzieć, że
nie mam sumienia.
Mam sumienie śmieszne.
race paradoksu:
Nie mam wyglądu, nie mam głosu,
nie czuję głodu.
Nagi do syta.
nie przestaję dziwić się niespójności tej poezji, jej rozmyślnej, programowej rozrzutności, więcej, lekkoduchostwu, lekkomyślności, z jaką co chwila, co wers przechodzi od powagi do żartu, od rozwagi do trzpiotostwa, jakby schodząc w głębiny, w studnie myślenia o ostatecznościach, miał za pazuchą królika, któremu rozkaże brykać. Poemat „Żydowska twarz” daje jakiś, jeden z kilku możliwych, klucz do tej postawy poety jako żarliwego mędrca. Chasydyzm. Mądrość, która wie, że aby móc komunikować się z absolutem musi za wszelką cenę unikać kanoniczności pozy, liturgii, formalistyki, bo zmusić absolut do dialogu może tylko bajarstwo, sztukmistrzostwo i błazeństwo.
Lekkoduchostwo, przerzucanie się lekkomyślne od powagi do żartu, od prawdy do pozoru daje myśleniu tej poezji olbrzymią wiarygodność. Jest w niej mądrość dzika, niewyuczona, mądrość nie systemów, ale żywiołów.
Są w tej poezji próby domyślenia się tego, przed czym myśl racjonalna się cofa, próby przeniknięcia przez ścianę oddzielającą pojęte od niepojętego.
W tej chwili stoi całe życie
I kamieniuje swojego żywego.
Spoglądam na to, pokutnik, i nie wiem
czy mam zabijać, czy umierać.
Albo takie racjonalne, świadomościowe dowartościowywanie nieświadomości:
Nadzieja odbywa się beze mnie i bez
życia:
nie mam nadziei w tym życiu,
a kiedy mam nadzieję, nie mam
t a m t e g o życia.
Te głębinowe przecież sondy zapuszczane przez poezję Matywieckiego w szczeliny między sensem i niepojętnością, bytem i niepewnością bytu nazwałem strzępami. Tak, bo są to jakby odrzuty, resztki, pozostałości traktatu, który czy to nie został napisany, czy napisany zaginął, czy też dopiero ma powstać. Race myślenia i obrazowania rozświetlają ciemną przestrzeń nietkniętą jeszcze ani myślą, ani słowem. W tej poezji odbywa się proces kiełkowania (?), jajeczkowania (?), zapładniania (?) kogo? Czego? Nie wiem czy sam poeta mógłby czy umiał to uściślić. W każdym niemal wierszu zawarty jest test jego zamierzeń. Bo żaden wiersz Matywieckiego nie jest unikiem, ucieczką w obojętność, werbalną przygodą. Trudno o poezję bardziej spiętą, odpowiedzialną za siebie.
Mógłbym oszaleć -
to jedyna pewność,
jaka mi została z czasów p r z e d
szaleństwem.
Albo taki hołd złożony absolutowi
(Jam jest, który jest):
Był tym, który był.
Wszystko opowiedział.
Na czym polega dramat tej poezji wschodzącej wzwyż, schodzącej wniż, zawsze najwyżej i najniżej, a przecież tak niespójnej, rozbitej wewnętrznie, wciąż nieukończonej, wciąż ponawiającej próby z sobą? Jej dramatem jest niegotowość świata, który ta poezja chce ogarnąć, określić, nazwać. Matywiecki jest dzisiaj w sytuacji Różewicza, autora Niepokoju. Różewicz miał świadomość końca świata. I to wyraził. Matywiecki ma świadomość niegotowości, nieprzystosowania do ludzkich nadziei świata, który się wyłonił. A może świata w ogóle? Świadectwem tej świadomości jest struktura jego poezji. Świat nie istnieje jako puzzle, które trzeba złożyć.
Tyle głosów za oknem
a światło jednomyślne!
Ale to przecież ciemności kryją ziemię. A ciemność nie jest jednomyślna.
Tekst, będący recenzją tomu Światło jednomyślne, ukazał się po raz pierwszy w piśmie „Tygodnik Literacki”, nr 15/1991.
Wiersz z tomu Zdarte okładki (1965–2009), zarejestrowany podczas spotkania „Brzegi, zdarte, nierzeczywiste” na festiwalu Port Wrocław 2010.
WięcejWiersz z tomu Zdarte okładki (1965–2009), zarejestrowany podczas spotkania „Brzegi, zdarte, nierzeczywiste” na festiwalu Port Wrocław 2010.
WięcejWiersz z tomu Zdarte okładki (1965–2009), zarejestrowany podczas spotkania „Brzegi, zdarte, nierzeczywiste” na festiwalu Port Wrocław 2010.
WięcejAutorski komentarz Piotra Matywieckiego do wierszy z książki Zdarte okładki (1965–2009).
WięcejRecenzja Jakuba Skurtysa z książki Zdarte okładki (1965–2009) Piotra Matywieckiego, wydanej w Biurze Literackim 14 września 2009 roku.
WięcejRecenzja Bogusława Kierca z książki Zdarte okładki Piotra Matywieckiego.
WięcejZ Piotrem Matywieckim o książce Zdarte okładki rozmawia Jakub Skurtys.
Więcej