recenzje / ESEJE

Rzeczy potrzebne do życia

Paweł Paszek

Recenzja Pawła Paszka z książki Od kwietnia do kwietnia Michaela Longleya.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Micha­el Lon­gley w pierw­szej poło­wie bie­żą­ce­go roku docze­kał się kolej­ne­go, po trzy­na­stu latach, wybo­ru wier­szy w języ­ku pol­skim. Od kwiet­nia do kwiet­nia zawie­ra wier­sze od debiu­tanc­kie­go No Con­ti­nu­ing City (1969) po tom Snow Water (2004). Tak jak przy pierw­szej publi­ka­cji – Lodzia­rza z Lis­burn Road (1998), wier­sze wybrał i prze­ło­żył Piotr Som­mer, oby­dwa tomy wyda­ło Biu­ro Lite­rac­kie.

Lon­gley uro­dził się w 1939 roku w Bel­fa­ście, w rodzi­nie pro­te­stanc­kiej. W rodzin­nym mie­ście roz­po­czął stu­dia, następ­nie prze­niósł się do Dubli­na, gdzie ukoń­czył filo­lo­gię kla­sycz­ną, tam tak­że poznał inne­go wybit­ne­go poetę irlandz­kie­go – Dere­ka Maho­na. Następ­nie wró­cił do Bel­fa­stu gdzie poznał swo­ją przy­szłą żonę – Ednę. Wła­ści­wy debiut książ­ko­wy przy­pa­da na rok 1969 i zbie­ga się w cza­sie z począt­kiem zawi­ro­wań na tle reli­gij­no-poli­tycz­nym w pół­noc­nej Irlan­dii, co mia­ło następ­nie odbi­cie w twór­czo­ści Lon­gley­’a i jego rówie­śni­ków.

Wraz z Maho­nem, Cia­ra­nem Car­so­nem i Seamu­sem Heaney’em nale­ży Lon­gley do naj­waż­niej­szych współ­cze­snych poetów irlandz­kich. Nie­oce­nio­ny jest wpływ poety­ki Irland­czy­ków na dzi­siej­szy, powiedz­my, w nie­zwy­kle sze­ro­kim zna­cze­niu, para­dyg­mat współ­cze­snej poezji pol­skiej, nie ule­ga wąt­pli­wo­ści zna­cze­nie i war­tość gło­su poetów z wysp dla mło­dych pol­skich poetów. Świad­czy o tym choć­by fakt wyda­nia kolej­ne­go zbio­ru Lon­gleya, jak rów­nież wypo­wie­dzi samych poetów. Nale­ży tak­że przy­po­mnieć słyn­ne anto­lo­gie wier­szy z wysp bry­tyj­skich: Anto­lo­gia nowej poezji bry­tyj­skiej (1983), Sze­ściu poetów pół­noc­no­ir­landz­kich (1993) i W brzu­chu wie­lo­ry­ba (2001). Moż­na zary­zy­ko­wać stwier­dze­nie o pew­nej toż­sa­mo­ści doświad­cze­nia, o jakimś ponad języ­ko­wym poro­zu­mie­niu tych odle­głych stron.

* * *

Nie­zwy­kle spo­koj­ne i prze­ni­ka­ją­ce, zda­je się napraw­dę wie­le poj­mu­ją­ce spoj­rze­nie – to pierw­sze, co zwra­ca uwa­gę, potem dostrze­ga się star­sze­go, tęgie­go męż­czy­znę o buj­nej bia­łej bro­dzie i siwych zupeł­nie wło­sach, mają­ce­go tro­chę kło­po­tu z wcho­dze­niem po scho­dach. Potem głos – trud­ny do zakwa­li­fi­ko­wa­nia – być może głos dziad­ka ostrze­ga­ją­ce­go mnie przed zbyt pochop­nym wybie­ra­niem lichych gałę­zi pod­czas wdra­py­wa­nia się na drze­wo cze­re­śni. Język zawsze pozo­sta­je ryzy­kiem, tak jak wspi­na­nie na kru­chą cze­re­śnię. Następ­nie, ten sam star­szy jego­mość, czy­ta­ją­cy swój wiersz „Cease­fi­re” – zno­wu głos, zupeł­nie ten sam – tro­chę rozu­miem – te wier­sze są żywe, są tu, bar­dzo bli­sko, wier­sze spraw potrzeb­nych do życia. Wier­sze jak­by z cią­gle jesz­cze cie­płą krwią, z pro­ble­mem na stro­mych scho­dach.

„Ludzie zaczy­na­ją się od Edny”, dopie­ro teraz poj­mu­ję z całą cel­no­ścią to stwier­dze­nie, któ­rym Piotr Som­mer zaczy­na swój szkic o poezji Micha­ela Lon­gley­’a. Edna, uko­cha­na żona, pra­wie się nie roz­sta­ją. Wie­czo­rem, bacz­nie obser­wu­je męża czy­ta­ją­ce­go wier­sze do mikro­fo­nu, sie­dząc bli­sko sce­ny, cała w błę­kit­nym świe­tle jak opie­kuń­cze bóstwo. Być może to, co pierw­sze w tej poezji, to wła­śnie pisa­nie wspól­no­ty. Pisa­nie ucho­dzą­ce­go spo­tka­nia z dru­gim czło­wie­kiem. Peł­na zgo­da na egzy­sten­cjal­ny fakt, jakim jest rela­cja, zgo­da i rów­no­cze­śnie pró­ba rozu­mie­nia go, opi­sa­nia. Tak jak­by Lon­gley cią­gle usi­ło­wał zapi­sać błysk koeg­zy­sten­cji, samą bli­skość, któ­ra być może jest warun­kiem oca­le­nia gło­su, nadziei, języ­ka, w któ­rym to głos wła­śnie znaj­du­je dro­gę do połą­cze­nia.

Ilość imion, nazwisk, osób: przy­pad­ko­wo spo­tka­nych męż­czyzn i kobiet, sąsia­dów, skle­po­wych sprze­daw­ców, przy­ja­ciół, zna­jo­mych, jaka prze­wi­ja się przez tę poezję świad­czy za sie­bie. Ale nade wszyst­ko litur­gia egzy­sten­cji dzie­lo­nej na dwo­je, na Micha­ela i Ednę.

Albo miesz­ka­my na wsi
W para­fii podzie­lo­nej
Na odle­gło­ści zdat­ne do pod­słu­chi­wa­nia
Kłót­ni albo odgło­sów miło­snych,
Gdzie nawet zubo­ża­łe gospo­dar­stwa
Mogą sobie pozwo­lić na lor­net­ki skie­ro­wa­ne
W nasze maleń­kie okna i zasło­ny
Przez któ­re widać moją nie­ru­cho­mą postać
Gdy prze­sia­du­ję przy naf­to­wej lam­pie
Pró­bu­jąc nanieść na mapę ich okręg
I nazwać dla nich pola, i dla cie­bie
Zaję­tej bez ustan­ku domem
Z dziu­ra­wą strze­chą i wyso­ką tra­wą
I desz­czem opar­tym o wej­ścio­we drzwi

(„Towa­rzy­stwo”)

Czu­łość tego spoj­rze­nia doty­ka wszyst­kie­go. Dostrze­ga się to od same­go począt­ku – obser­wa­cje wytrwa­łe­go we wraż­li­wo­ści dozor­cy utra­co­ne­go języ­ka. Obec­na dyk­cja jed­nak – ten wiersz, któ­ry sam się zda­rza, jak mówi Lon­gley, jest wyni­kiem pew­nej ewo­lu­cji, któ­rą poeta prze­szedł. Począt­ko­wo był wyznaw­cą nie­co her­me­tycz­ne­go for­ma­li­zmu, być może był to efekt stu­diów i we wcze­snej twór­czo­ści mnó­stwo for­my podob­nych do inspi­ro­wa­nej kla­sycz­nie „Kir­ke”:

Krzy­ki roz­bit­ków w mą gło­wę wni­ka­ją.
W naj­dzik­sze noce, gdy nie­bo strza­ska­ne
Twarz roz­bi­te­mu lustru morza zwie­rza,
Pro­wa­dzą łoże me po oce­anie

Fale księ­ży­ca przez furię i kosz­mar.

Autor Lodzia­rza z Lis­burn Road nigdy nie odrzu­cił rów­nież chwi­li obec­nej, for­my jako war­to­ści samej w sobie. „For­ma to dla mnie jed­na z tajem­nic” – mówi autor w roz­mo­wie z Pio­trem Som­me­rem. Moż­li­wo­ści słów i języ­ka, odnaj­dy­wa­nie sekre­tu kore­spon­den­cji mię­dzy sło­wa­mi, kore­la­cji i natra­fia­nie na nowe zna­cze­nia przez tego typu zabie­gi, było tym co auto­ra „Janow­ców w ogniu” fascy­no­wa­ło. Jed­nak, jak sam przy­zna­je, usil­ne ryt­mi­zo­wa­nie, rymo­wa­nie uci­na moż­li­wo­ści eks­pre­sji, moż­li­wo­ści trans­la­cji pierw­szej emo­cji, pier­wot­ne­go doświad­cze­nia, któ­re w poezji Lon­gley­’a wyda­ją się budu­ją­cy­mi wiersz. For­ma, któ­ra była­by raczej orga­nicz­na, raczej żywa sta­ła się bar­dziej inte­re­su­ją­ca dla irlandz­kie­go poety. Taka być może jest rów­nież bar­dziej pojem­na. Stąd dostrze­gal­ne jest nie­ustan­ne siło­wa­nie się Lon­gley­’a z mate­rią języ­ka.

Czy­ta­jąc te wier­sze, dostrze­ga się sil­ne róż­ni­co­wa­nie, dystans mię­dzy świa­tem jako doświad­cze­niem, któ­ry jest usil­nie spi­sy­wa­ny, a tym co w języ­ku jest jed­nak real­nie moż­li­we. Otrzy­mu­je­my z jed­nej stro­ny afir­ma­cję świa­ta i pro­ce­su języ­ko­we­go, a z dru­giej dostrze­ga­my, ile świa­ta zosta­ło za wier­szem, za sło­wem. Sam Lon­gley mówi o tym, kie­dy dozna­je nagłej rado­ści z pisa­nia, a póź­niej widzi się, cytu­jąc Aude­na, same kwa­dra­ty i pro­sto­ką­ty, język pozo­sta­ją­cy nie­skoń­cze­nie dale­ko od żywe­go, ema­nu­ją­ce­go świa­ta.

Następ­stwem tego waha­nia u Lon­gley­’a jest nie­pew­na, ale tym samym chy­ba wła­ści­wa pod­mio­to­wość. Ja pod­da­ne pew­ne­mu ryzy­ku, jakim jest naru­szal­na egzy­sten­cja, a dalej pró­ba uobec­nia­nia jej w logo­rei, w rze­ce nazy­wa­ne­go świa­ta. Świa­do­my jest pod­miot Lon­gleya tej nie­pew­no­ści, mimo to nazy­wa od nowa, ponow­nie pisze się – teraz na przy­kład „Janow­ce w ogniu”:

Po wyj­ściu z obór bydło cią­gle oble­pio­ne gno­jem,
Jagnię­ta wyszły z zeszłe­go roku jak zza ogro­dze­nia.
Pię­ciu lub sze­ściu męż­czyzn patrzy na zardze­wia­ły trak­tor -
Zanim prze­nio­są narzę­dzia na swo­je róż­ne pola.

Ja podró­żu­ję od jed­ne­go kwiet­nia do dru­gie­go.
Tym samym pocią­giem, po tym samym nasy­pie.
Janow­ce dymią w ogniu, ale pło­ną pier­wiosn­ki -
I zie­le jaskół­cze, i bia­ły głóg, i kwiat janow­ca.

Poezja Lon­gley­’a jest pie­śnią o toż­sa­mo­ści, o jej odzy­ski­wa­niu z cią­głe­go rozej­ścia, roz­pa­du. Nazwa sta­je się potwier­dze­niem, wąt­pli­wym i pło­ną­cym, ale jed­nak potwier­dze­niem, uchwy­tem w peł­nym szcze­lin świe­cie. Nazwy rze­czy i przed­mio­tów pod­da­nych rdzy lub pło­mie­nio­wi wyma­wia­ne są w rów­nie sła­bym języ­ku. Robi to podró­żu­ją­cy pod­miot – od/do – czy­li rów­nież w wąt­pli­wo­ści, ale robi to z same­go doświad­cze­nia, wypo­wia­da z same­go widze­nia, z głę­bi pozna­nia. Lon­gley wska­zu­je tu na roz­pusz­czo­ne, nie­sta­now­cze, cią­gle wspa­nia­le wyda­rza­ją­ce się ja.

I to wyda­rze­nie zja­wia się nie­ustan­nie wśród miejsc odwie­dza­nych, punk­tów obser­wa­cji. Bar­dzo waż­na jest tu swo­ista świa­do­mość agrar­na, rzecz wśród poetów irlandz­kich cha­rak­te­ry­stycz­na. Wystar­czy wska­zać na począt­ko­wą twór­czość Seamu­sa Heaney­’a. U Lon­gley­’a to ewo­lu­owa­ło w pewien rodzaj topo­po­ety­ki lub powta­rza­jąc za Ken­ne­them Whi­te­’m – geo­po­ety­ki. Doświad­cze­nie miej­sca i prze­strze­ni jest, obok doświad­cze­nia żywej natu­ry, poru­sza­ją­cej się fau­ny, jed­nym ze źró­deł zja­wia­nia się pod­mio­tu i opo­wie­ści. Szcze­gól­nie póź­niej­sza twór­czość, wier­sze takie jak „Pustuł­ka”, „Kos”, „Przy Poll Salach” uka­zu­ją eko­in­spi­ra­cje, są to swo­iste pochwal­ne eklo­gi ze śmier­cią w tle.

Kwa­li­fi­ka­cja Lon­gley­’a jako twór­cy eko­po­ezji w żaden spo­sób nie wyczer­pu­je zasię­gu zna­cze­nio­we­go tej twór­czo­ści, ani nie zakre­śla gra­nic inter­pre­ta­cji. Skąd­inąd jest to istot­ny trop, uzmy­sła­wia­ją­cy pew­ne kie­run­ki. Rów­nie waż­ny jest tu dom – figu­ra odzy­ska­nia i figu­ra bez­pie­czeń­stwa, odna­le­zie­nia. Dom u Lon­gley­’a jest miej­scem i sytu­acją. Sama moż­li­wość domu – wypro­sze­nie gościn­no­ści i zapro­sze­nie jest otwar­ciem się na inne­go, ale i obiet­ni­cą wła­snej toż­sa­mo­ści wra­ca­ją­cej, nie­ustan­nie powra­ca­ją­cej. Dom ten jest, na co rów­nież uwa­gę zwra­ca Som­mer, prze­strze­nią wznie­sio­ną na wła­sną modłę jak w wier­szu „Wyspa”:

Na ska­łach wciąż rdze­wie­je jakiś sta­tek.
Ogo­ło­ci­li­śmy go ze wszyst­kich umy­wa­lek,
Urzą­dzeń sani­tar­nych, ładun­ku lino­leum
I wznie­śli­śmy dom na wła­sną modłę.
Czas usta­la­my tutaj po cie­niu fra­mu­gi
Suną­cym piędź za pię­dzią przez pod­ło­gę.

Osob­ny od resz­ty, z innym sys­te­mem odcho­dze­nia, innym ucza­so­wie­niem. Ten skła­dnio­wy dom jest wie­lo­po­zio­mo­wy, figu­ral­ny, jed­no­cze­śnie tem­po­ral­ny i reifi­ko­wa­ny w samym języ­ku, jest bez­względ­nie wła­sny, stwo­rzo­ny z rze­czy odna­le­zio­nych.

Kata­log zda­rzeń, rze­czy, ludzi; kata­log doświad­czeń, spo­strze­żeń; prze­bi­ja­ją­ce się nie­ustan­nie umi­ło­wa­nie życia i język jako potrze­ba – czy­nią z tej poezji głos pra­gną­cej sie­bie obec­no­ści, para­fra­zu­jąc tytuł jed­nej z kla­sycz­nych już pozy­cji. To poezja rze­czy, któ­re wystę­pu­ją bli­sko życia, rze­czy, któ­re do życia są potrzeb­ne. Przez to otrzy­mu­je­my zapis same­go ist­nie­nia wypo­wia­da­ne­go prze­ciw śmier­ci tak jak w „Lodzia­rzu” – jed­nym z naj­pięk­niej­szych wier­szy w tomie. Czy tak jak w „Księ­ży­co­wych cia­stecz­kach”, rów­nie wspa­nia­łym i opi­su­ją­cym sie­bie, swój pro­ces twór­czy i wagę doświad­czeń, chcia­ło­by się powie­dzieć źró­dło­wych.

Ten mały trans­cen­den­tal­ny domek gór­ski
w któ­rym przez cały czas po skraj­ną sta­rość
malu­ję kwiat mig­da­łu i kwiat śli­wy
(tzn. póź­ną zimę, pokry­wę śnie­gu,
nie­osią­gal­ność księ­ży­co­wej peł­ni
co roz­ja­śnia moją zapusz­czo­ną pra­cow­nię) -
jest miej­scem gdzie nad­uży­wam jaśmi­no­wej her­ba­ty
i księ­ży­co­wych cia­ste­czek (skom­pli­ko­wa­ny prze­pis).

Od kwiet­nia do kwiet­nia jako wybór z twór­czo­ści powsta­łej na prze­strze­ni pra­wie że pół­wie­cza, skom­po­no­wa­ny jest tak, że otrzy­mu­je­my zado­wa­la­ją­cy ogląd na zmia­ny zacho­dzą­ce w tej poezji i uświa­da­mia w kwe­stiach głów­nych, jakie podej­mu­je Lon­gley. Uka­zu­je tę twór­czość w spój­ny i rze­tel­ny spo­sób. Nie­oce­nio­ne są rów­nież prze­kła­dy Pio­tra Som­me­ra, orę­dow­ni­ka tych obcych, boga­tych wyobraź­ni i waż­nych dyk­cji poezji anglo­ję­zycz­nej.

W szki­cu inten­cjo­nal­nie pomi­ną­łem kwe­stię poli­tycz­ną tej poezji, nie tak znów waż­ną dla same­go Lon­gley­’a, a tak­że nie­wie­le zna­czą­cą na tle całe­go dzie­ła auto­ra Snow Water. Siłą głów­ną tego gło­su jest opis i skład­nia, siła zda­nia jak mówi jego wła­ści­ciel. Nie­kła­ma­ny porzą­dek, w któ­rym tkwi pew­na zasa­da for­my i for­mu­ły – zaklę­cia przy­wo­łu­ją­ce utra­co­ne, nie­kła­ma­ny porzą­dek gra­ma­ty­ki i wia­ra w moż­li­we oca­le­nia.


Tekst opu­bli­ko­wa­ny w ser­wi­sie wywrota.pl. Dzię­ku­je­my Auto­ro­wi za udo­stęp­nie­nie mate­ria­łu.

O autorze

Paweł Paszek

Urodzony w 1988 roku. Krytyk literacki. Asystent w Instytucie Nauk o Kulturze i Studiów Interdyscyplinarnych Uniwersytetu Śląskiego. Mieszka w Czechowicach-Dziedzicach.

Powiązania

Powiedzenie Ashbery’ego. O roz-czytywaniu siebie w „Trzech poematach” Johna Ashbery’ego.

recenzje / ESEJE Paweł Paszek

Recen­zja Paw­ła Pasz­ka z książ­ki Czte­ry poema­ty Joh­na Ash­be­ry­’e­go, któ­ra uka­za­ła się w por­ta­lu Wywrota.pl.

Więcej

Zapis i porozumienie

recenzje / ESEJE Paweł Paszek

Recen­zja Paw­ła Pasz­ka z książ­ki Błam (1985–2011) Mar­ci­na Sen­dec­kie­go, któ­ra uka­za­ła się w por­ta­lu Wywrota.pl.

Więcej

Osobne milczenie. Wobec Radości Grzegorza Kwiatkowskiego

recenzje / IMPRESJE Paweł Paszek

Esej Paw­ła Pasz­ka towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Rado­ści Grze­go­rza Kwiat­kow­skie­go.

Więcej

Laura (Riding) Jackson, czyli taki pościg za obecnością

recenzje / ESEJE Paweł Paszek

Recen­zja Paw­ła Pasz­ka z ksią­żek Koro­na dla Han­sa Ander­se­na i Obro­ty cudów Lau­ry Riding Jack­son, któ­ra uka­za­ła się 9 lip­ca 2012 roku na ser­wi­sie wywrota.pl.

Więcej

Hej, Farsz, Sendecki, Shall we?

recenzje / ESEJE Paweł Paszek

Recen­zja Paw­ła Pasz­ka z książ­ki Farsz Mar­ci­na Sen­dec­kie­go.

Więcej

Gottfried Benn: gen śmierci i gen rozkoszy

recenzje / IMPRESJE Paweł Paszek

Recen­zja Paw­ła Pasz­ka z książ­ki Nigdy samot­niej i inne wier­sze (1912–1955) Got­t­frie­da Ben­na.

Więcej

Elegia do lodziarza

recenzje / IMPRESJE Jerzy Jarniewicz

Esej Jerze­go Jar­nie­wi­cza towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Od kwiet­nia do kwiet­nia Micha­el Lon­gley­’a.

Więcej

Wypełnianie luki – Od kwietnia do kwietnia Michaela Longley’a

recenzje / ESEJE Mateusz Kotwica

Recen­zja Mate­usza Kotwi­cy z książ­ki Od kwiet­nia do kwiet­nia Micha­ela Lon­gleya.

Więcej