
Oclone przyjemności
dzwieki / WYDARZENIA Bogusław Kierc Krzysztof Jaworski Tadeusz PióroZapis całego spotkania autorskiego z udziałem Krzysztofa Jaworskiego, Bogusława Kierca i Tadeusza Pióry podczas Portu Wrocław 2009.
WięcejKomentarz Bogusława Kierca do wiersza "L. i L." z książki Manatki.
Henrykowi Berezie
Ani źle ukrywany wstyd, że nagadałem
tyle o snach, że mógłbym z tych senników złożyć
teczkę oskarżających mnie akt, w których akty
wyjątkowo dobitnie dowodzą, że ciałem
się zajmowałem jak chrust ogniem, już o Bożym
świecie zapominając i nie myśląc, jak tym
swoim zapałem zyskać choćby tylko tyle
zrozumienia u bliźnich, ile mi potrzeba,
by się mnie nie wyrzekli, więc wstyd, ani nawet
znaczne poczucie winy, nie sprawi, że wyleźć
zechcę z tej nory, z której wypatruję nieba
przez mych aktów strzelistych sklepienia dziurawe.
Niesie mnie w jakąś znaną przeszłość, która nie jest
dalsza niż wczesne wczoraj, ale we śnie dzisiaj
ma miejsce tamto przeszłe i ja też się czuję
wybrańcem tego czasu, w którym to się dzieje
dawno, a przecież teraz tak się do mnie przysiadł
Büchner. Ale gdzie siedzę ja sam? Może tu jest
rozwiązanie zagadki, kto na kogo czekał,
chociaż się nie wydaje właściwym, by taki
gość jak ten Büchner tutaj mógł mnie oczekiwać,
a jednak czekał na mnie – to nic, że człowieka
młodszego postać przyjął, jakby wiedział, za kim
tęsknię, wyszło, że za nim, no i ta szczęśliwa
przemiana w bohatera sztuki i w autora
w jednym ciele zesłała gołowąsa, który
właśnie gra tytułową rolę, jak mawiano
dawniej (dzisiaj też jeszcze tak powiada spora
grupa użytkowników języka), więc z góry
jest naznaczony antyromantyzmem, na noc
bierze sobie do łóżka Leonca i Lenę
albo Lenza i czyta do utożsamienia
się z tamtymi czy tamtych z sobą utożsamia,
gdy w moim śnie jest tylko tym, który za cenę
bycia sobą okazał się mną; choć zamieniać
się możemy na siebie i nie-siebie, zamiar
wejścia w innego widać jaskrawo i chyba
tylko pytanie o to, jak wchodzić, nasuwa
nieprzyzwoite myśli o iniekcji, ale
powściągam je i z tamtym nie kojarzę; wybacz,
że przez moment nade mną taki polot fruwał,
ale złożył skrzydełka i w tej chwili wcale
nie ma ochoty latać, choć to, co się dzieje,
jest podnietą do lotu, bo widzę, jak widzieć
mógłbym w południe z okna samolotu: smugi
połyskujących dźwięków, albo ciszy; nie jest
to oniryczny omam czy fantom, tu idzie
o coś, co się wydaje nieskończenie długim
trwaniem ni w wiekuistej światłości, ni w ciemni
fotografika, który wywołuje właśnie
widma, jakimi sami byliśmy, nie wiedząc,
że jesteśmy widmami po sobie, tym nie mniej
zanim to, co wydaje się być mną, nie zgaśnie,
widać iryzujący pył, który jest miedzą
między nie mną a niby mną, przemienionymi
w pola – mógłbym powiedzieć – magnetyczne, ale
to bardziej odczuwałem, niż widziałem; ściślej:
widziałem barwne pola, ale nie wiem, czy mi
się magnetyzujące ich istnienie dalej
nie udziela w tej chwili, kiedy o tym myślę,
niwelując osoby i widoki śnienia,
ale w tym śnionym, jeszcze po bezosobowym
roziskrzeniu jak gdyby nieskończonych nici,
w które się czas miniony i przyszły przemieniał,
zobaczyłem wśród liści wychylone głowy
L. i L. Byli śliczni i niesamowici.
Najpierw był sen. Niepodobny do innych moich snów, bo – zanim coś „opowiedział” – wysnuł ze światła szerokie pasma połyskliwie mieniących się nici, jakby to były jednolite
płaszczyzny (czy płaszczyzna), jednak widać było, że nitki – choć biegną razem – są osobne.
W iryzujących, cienkich strunach (może to właściwsze słowo niż nitki) przeważała srebrzysta zieleń przetykana pomarańczowo-złocistymi przebłyskami. Było to niczym widzialna
muzyka, ale nie kojarzyłem jej z dźwiękami; jedynie przyjemność patrzenia na to zjawisko
była we mnie podobna tej, jakiej doznaję słuchając na przykład kwartetów smyczkowych Schuberta.
Nie, nie było to delektowanie się estety czy pięknoducha, raczej: chłonięcie erotycznej obietnicy, nie mającej jeszcze żadnego ukierunkowania, ani celu.
I jeszcze jedno – nie było mnie patrzącego. Samo patrzyło-widziało i temu samemu było
przyjemnie. Z tej przyjemności zaczęły się powoli ukonkretniać jakieś myśli, aż całkiem
niespodzianie zrobiło się dużo liści, jakby mocno ulistniona korona wielkiego drzewa i spośród tych liści – jak główki aniołków zza skrzydeł na świątecznych wyklejankach – wynurzyły się, najpierw rozpoznane jako ilustracja z dziewiętnastowiecznej książki, prześliczne oblicza chłopca i dziewczyny, bardzo do siebie podobnych. Ich śliczność wzbudzała w tym samo patrzeniu-widzeniu mocne poczucie szczęścia. I chyba ono upomniało się o jakieś ja.
Będąc tym chwilowym ja, rozpoznałem w nich Leonca i Lenę z dramatu Georga Buchnera.
Potem zaczęło się rozczytywanie snu wstecz. Niewiele wcześniej rozmawiałem z Szymonem
Czackim o jego przygotowaniach do roli Lenza w przedstawieniu Barbary Wysockiej. Dla
mnie Szymon jest kimś idealnie predestynowanym do zagrania Buchnerowskiego bohatera.
Gadaliśmy sporo o Buchnerze, opowiadałem o swoim Leoncu, którego grałem jakieś czterdzieści lat temu. Mówiłem o pracy z Henrykiem Tomaszewskim, reżyserem tamtego przedstawienia, o moim do niego całkowitym zaufaniu i gotowości przemienienia się w przekornego księcia aż do upodobnienia go do siebie. Przypuszczałem, że Szymona czeka podobna przemiana. Z jego opowieści zdawało się prześwitywać potwierdzenie mojej supozycji. I tak, chyba podświadomie, utożsamiałem go z Lenzem i z Buchnerem; i w dziwny sposób z dawnym sobą – nie tym jednak, którego jestem kontynuacją.
Wydaje się, że te nasze rozmowy wysublimowały sen.
Chciałem go zapisać, opowiedzieć. Albo zapisać opowiadanie, czy – jeszcze ściślej – chce-
nie opowiedzenia tego snu. Oddać sen przez sen, bo w istocie wiersz – tak jak go praktykuję -
też jest snem. Ostrożniej powiedziałbym: ma strukturę snu. Ale nie chcę być ostrożny. Słowa,
zdania są dla mnie włóknami snu. Lustrzaność rymów, które bywają zarazem wywoływaczami obrazów i zdarzeń nie całkiem uprzytomnianych (albo całkiem nie uprzytomnianych), ma w tej onirycznej strukturze znaczenie wiążące.
Złośliwie można by to ująć tak: mój wiersz jest mówieniem przez sen. W podwójnym sensie: mówienia w trakcie snu i mówienia posługującego się obrazami i emocjami snu.
Złośliwość złośliwością, a konkretna rzeczywistość procederu jest naprawdę właśnie taka
i w żaden sposób nie wchodzi w konflikt z warsztatową precyzją i samoświadomością autora.
Czyżby więc jego rzemiosło poetyckie polegało na udatnym symulowaniu stanów, tempera-
tur i napięć? W sukurs przychodzi tu łacińskie simulacrum (zjawisko, mara, pozór, sen, widziadło senne, cień umarłego, charakter). Pozwala mi uchylić się od odpowiedzi, pozostawiając sugestię, że i wiersz i jego autor są symulakrami. (O tym także mówi „L. i L.”).
Nie powinno dziwić, że Henrykowi Berezie, mistrzowi zapisywania snów, zadedykowałem
„L. i L.”. Choć, przede wszystkim, ofiarowałem mu ten wiersz (czy krótki poemat) jako bliskiemu, który najczulej, najwnikliwiej czytał to, co chciałem wyrazić – przyjacielowi. Dedykując, nie pamiętałem, że wypadło akurat w osiemdziesiątą piątą rocznicę jego urodzin.
Zdaje mi się, że niepamiętanie, a nie – pamiętanie jest domeną snów. I poezji. Wydobywa-
nie z niepamięci. Niekiedy – z chwilowej niepamięci, albo z możliwej niepamięci.
Jest to sfera podobna do obszernego „nie wiem”, czy – precyzyjniej – do owego je ne sais quoi
klasyków.
Mojemu doświadczeniu bliżej do naturalnego kolokwializmu dzieciństwa – „jak nie wiem”:
„Było pięknie jak nie wiem”, „Kocham cię jak nie wiem”. Ten wzmacniający zwrot olśnił mnie po latach w „Motylu” Juliana Przybosia: „Południe było białe jak… Nie wiem” (dopiero w następnym wersie dopowiada: „jakim ująć je słowem”). Takie „jak… Nie wiem” wzmacnia białość południa – chciałoby się powiedzieć – ponad wyobrażenie.
To, co usiłowałem oddać jako iryzację pól magnetycznych, było właśnie „jak nie wiem”. I dopiero z tego wynurzały się fantomy i wizje.
Byłoby zbyt daleko posuniętą uzurpacją dawać do zrozumienia, że znalazłem się w tym
śnie niby u początku stwarzania, czy – byłem dopuszczony do tajemnicy. Niemniej – smak
takiej możliwości poczułem i rozkoszowałem się nim.
Ale wiersz się śni jeszcze przed tym snem. Jako śnienie tęsknoty, która ni stąd ni zowąd
przywołuje Buchnera. Albo to Buchner przywołuje moją tęsknotę, żeby zwabiła Lenza,
Leonca, Lenę – przed oczy, które z upodobaniem będą ich nie rozróżniały. Zawsze przed
którymś z nich stoją L. i L.. I zawsze którymś z nich, tym, przed którym stoją L. i L., jest B.K. Chyba, że oni są nim. Tacy sami, grający w to samo. Grający w samo.
Bardzo prawdopodobne, że przyśniła mi się entelechia plakatu Kazimierza Wiśniaka do
tamtego przedstawienia „Leonca i Leny” sprzed lat. Wielkie drzewo. Dąb? W nieprzebranej
gęstwinie liści.
Poeta, aktor, reżyser, pedagog. Edytor utworów Rafała Wojaczka, dramaturg. Mieszka we Wrocławiu.