Schyłkiem przedwiośnia dziewięćdziesiątego czwartego wyrzucono mnie z technikum leśnego w Miliczu z wilczym biletem do branżówek niepodlegających ministerstwu edukacji (samo technikum różniło się od reszty tego urokliwego przecież miasteczka na granicy śląsko-wielkopolskiej tym, że do odoru rozpłatanego za żywota, żywionego błotem karpia dokładało od siebie wszechobecną woń linoleum i płynu na wszy dawkowanego jak w noclegowniach co powrót do internatu) i złożyłem z głupia frant podanie o możliwość dokończenia roku szkolnego w oleśnickim technikum pielęgniarskim, praktycznie pozbawionym chłopców, zatajając, rzecz jasna, rozmiar obiegówki (szkoły pielęgniarskie podlegały wówczas pod ministerstwa zdrowia i spraw wewnętrznych), motywując je dowodem na potencjalną skrupulatność mojego umysłu, zawierającym się w biegunowej różnicy ocen ze świadectwa ósmoklasowego: wysokich z polskiego, matematyki i biologii, niskich z przedmiotów pobocznych; ku mojemu zdumieniu przyjęto mnie rzeczywiście warunkowo na pół roku – po jakimś czasie dowiedziałem się, że wyszło to w zasadzie z inicjatywy trzecio‑, czwartoklasowych uczennic, które życzyły sobie możliwości ćwiczeń na żywym fantomie, i do tego byłem tam potrzebny; któregoś z pierwszych dni tam na korytarzu czy w jednej z sal spadła ze ściany gablota z jakimiś zdjęciami o ratowaniu zadławionych, może oparzonych, krwawiących; podniosłem ją i odwiesiłem, ale wszystkie zdjęcia osunęły się ze szpilek, bez słowa więc otworzyłem ją i układałem do zapamiętanego porządku, kiedy stanął nade mną nauczyciel przysposobienia obronnego i powiedział coś powątpiewającym tonem, odpowiedziałem mu bez sympatii, potem praktycznie nie mieliśmy żadnych relacji, nawet na lekcjach – fantomom nie stawia się zbytnich wymagań, kiedy nagle, majem czy czerwcem, złapał mnie na pustym korytarzu (nie miałem etyki, na czas religii siedziałem w bibliotece albo robiłem, co chciałem, ze spaniem na wyrzuconych na strych materacach włącznie) i, przyparłszy mnie do ściany, wysyczał jak gestapowiec w polskim filmie:
– Pomyliłem się co do ciebie – pamiętam zapach jego perfum i metki kiełbasianej, nie pamiętam wzrostu, wyrazu twarzy, rozstawu oczu… – W czym? – spytałem, odpychając go ramieniem. – No właśnie… – odpowiedział, i ze ściany huknął dzwonek, z klas wyszły dziewczyny ze starszych klas, o wymodelowanych paznokciach, w koronkowych garsonkach, w dystynkcji, a niemal pod nimi, jak inne piętro ruszonego lasu, przemykały dziewczęta-dzieci, swetrzaste, z aparatami korygującymi uzębienie, z nirvaną i włochatym na plecakach, a ja straciłem go z oczu, i dziś nie poznałbym go nawet na nagrobku ze zdjęcia z tamtych lat, nie pamiętam jego nazwiska, zdaje się, że było szczekliwe, niemal czeskie, pamiętam, że był majorem: i samą tę historię zapomniałem na lata, choć niedawno wróciła do mnie z absurdalnym poczuciem istoty; oto przyśnił mi się czy raczej zaprojektował nad ranem, już po śnie, mój własny wiersz, nie powiem który, stojący nade mną i nawet nic niemówiący, komunikujący się samą ostrością w spojrzeniu, niemym wyrzutem o tamtej treści, pomyliłem się co do ciebie, to nie ty jesteś moim autorem, to ja jestem ciebie, to ja cię stworzyłem, nie mam w tobie żadnego oparcia, jestem twoim oparciem, ja mówię tobą, językiem obcego, przez dziesięć lat siedemdziesiąt, osiemdziesiąt razy i raz tysiąc dwieście razy otwieram twoje usta, a ty wpychasz w nie chleb, włosy, ziemię, czereśnie, bób, chiński makaron, podagrycznik podebrany z zasobnika kosiarki, byle mnie uciszyć, obrócić kierunek głosu, ale ci się nie uda, nie, módl się o to do zwierząt.