recenzje / ESEJE

Ścieżki równoległe

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa, towarzysząca premierze almanachu Połów. Poetyckie debiuty 2019, który ukazał się w Biurze Literackim 17 sierpnia 2020 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Recen­zo­wa­nie alma­na­chów gro­na mło­dych, przy­pad­ko­wo dobra­nych auto­rów nie mia­ło­by więk­sze­go sen­su, ale wie­my, że z książ­ka­mi z kolej­nych Poło­wów jest ina­czej. To nie tyl­ko 6‒8 zesta­wów wier­szy począt­ku­ją­cych na ogół poetów. To wynik rocz­ne­go pro­jek­tu, spo­tkań, pra­cy z redak­to­ra­mi i ze sobą nawza­jem, wywia­dów i przy­go­to­wań. Moż­na powie­dzieć, że w Poło­wach szli­fu­je się to, co już na wstę­pie roku­je – przy­naj­mniej zda­niem juro­rów i wydaw­cy – na spraw­ne wier­sze, któ­re przy oka­zji naby­wa­ją przez ten czas tro­chę spo­łecz­nej widocz­no­ści. Z poprzed­nie­go nabo­ru Biu­ro wyda­ło debiu­ty Olka Tro­ja­now­skie­go i Kata­rzy­ny Szau­liń­skiej, z 2017 r. ‒ Jan­ka Rojew­skie­go, Prze­mka Sucha­nec­kie­go i Niny Manel, a prze­cież książ­ki opu­bli­ko­wa­li też Pau­li­na Pidzik, Patryk Kosen­da i Krzysz­tof Scho­dow­ski, lada chwi­la zaś w Sta­ro­miej­skim Domu Kul­tu­ry wyj­dzie debiut Marii Hal­ber. To nie jest przy­pad­ko­wy alma­nach, o czym dosko­na­le wie­dzą czy­tel­ni­cy współ­cze­snej poezji – to pre­zen­ta­cja ludzi tak zde­ter­mi­no­wa­nych i oby­tych lite­rac­ko, że w cią­gu kil­ku lat może­my spo­dzie­wać się ich na salo­nach i w krę­gach festi­wa­lo­wych nagród. Pisa­nie o Poło­wie jest więc nie tyle wró­że­niem z fusów, ile mapo­wa­niem przed­po­la, co nawet lubię i uwa­żam za pomoc­ne w pra­cy kry­tycz­nej.

W tym roku skład debiu­tan­tów zdo­mi­no­wa­ny został przez Kra­ków i repre­zen­tan­tów Kra­kow­skiej Szko­ły Poezji, zapew­ne tro­chę za spra­wą Dawi­da Mate­usza jako jed­ne­go z redak­to­rów i auto­ra wszyst­kich not, któ­ry ma tę rzad­ką zdol­ność czy­sto towa­rzy­skie­go przy­cią­ga­nia róż­no­rod­nych sty­li­styk i oso­bo­wo­ści. Ale pew­nie nic nie doko­na­ło­by się bez zgo­dy dru­giej stro­ny, naj­bar­dziej doświad­czo­nej i ucho­dzą­cej nie­ofi­cjal­nie za nad­re­dak­tor­kę pol­skiej poezji ostat­nich lat – Joan­ny Muel­ler, któ­rej obec­ność jest w tym tomie wyjąt­ko­wo nie­na­chal­na. Zacznij­my więc od tej kra­kow­skiej czę­ści KSP: Paweł Har­len­der, Mar­le­na Nie­miec, Michał Myt­nik, Paweł Kusiak i Aga­ta Puwal­ska. Poza nimi prze­czy­ta­my jesz­cze zwią­za­ne­go z wro­cław­ską sce­ną Jaku­ba Sęczy­ka oraz z Kato­wic Nata­lię Kubi­cius, a z Wrocławia/Madrytu Klau­dię Piesz­czoch. Osiem nazwisk. Nie­wie­le este­tycz­nych połą­czeń. Pój­dę zatem na łatwi­znę i spró­bu­ję skre­ślić kil­ka słów o każ­dym z osob­na.

Na pierw­szy ogień idzie – alfa­be­tycz­nie – Paweł Har­len­der, jeden z redak­to­rów „Sto­ne­ra Pol­skie­go”.

Miej­sce akcji: „boisko na któ­rym zgu­bi­łem nie­skoń­czo­ne ilo­ści Elo”. Boha­ter zbio­ro­wy: bra­cia Golem, Zuta Śpin­del i Hans Drze­ma­ła. Pod­sta­wo­wa funk­cja pod­szerst­ka: „plwać kały­szo­wać kyły­ma­nić”. Cel misji: „sta­wić się w poko­ju dupli­ka­cji”. Nie­po­trzeb­na wska­zów­ka: udźwi­gnąć całość.

W roz­mo­wie, któ­rą prze­pro­wa­dził swe­go cza­su Sęczyk, kra­kow­ski poeta miał wię­cej do powie­dze­nia o mło­dym śro­do­wi­sku oraz o prze­mia­nach poetyk niż o wła­snych wier­szach. To cie­ka­wy ruch, któ­ry obser­wu­ję w pisa­niu Har­len­de­ra od kil­ku lat – od wcią­ga­ją­cych ryt­micz­nie, poszu­ku­ją­cych w rejo­nach spo­ken poetry utwo­rów, coraz bar­dziej prze­su­wa się on w stro­nę teo­re­ty­zo­wa­nia na temat moż­li­wo­ści poezji w obec­nych cza­sach. Tak jak­by do swo­ich tek­stów szy­ko­wał od razu opis kura­tor­ski, któ­ry popro­wa­dzi nie­przy­go­to­wa­ne­go jesz­cze czy­tel­ni­ka w XXI wiek lite­ra­tu­ry, w świat po nar­ko­nau­ty­ce Tom­ka Puł­ki i zło­mie jaź­ni Rober­ta Rybic­kie­go. Przy oka­zji jed­nak to wła­śnie Har­len­der – tro­chę z przy­pad­ku, a tro­chę w reak­cji na powyż­sze zarzu­ty bra­ku teo­re­tycz­ne­go pod­kła­du – sta­je się gło­sem meta­po­etyc­kiej świa­do­mo­ści nowych rocz­ni­ków, w tym całe­go „Sto­ne­ra” i znacz­nej czę­ści KSP. Zapo­wia­da­jąc swo­isty syn­kre­tyzm poeto­lo­gicz­ny, któ­ry zawsze towa­rzy­szy epo­kom „póź­nym”, stwier­dza afir­ma­cyj­nie:

Pomno­że­nie sto­so­wa­nych narzę­dzi pozwa­la spoj­rzeć na obiekt z więk­szej licz­by per­spek­tyw – zsyn­te­ty­zo­wać wie­dzę i zin­ten­sy­fi­ko­wać doświad­cze­nie. Pomno­że­nie per­spek­tyw pozwa­la na OOBE, roz­cią­gnię­cie się w prze­strze­ni, prze­kro­cze­nie cza­su i osią­gnię­cie kto wie cze­go, może nawet eks­ta­zy. Total­ny prze­pływ. Uczu­cie, że jed­no jest we wszyst­kim i wszyst­ko w jed­nym. Tele­skop, mikro­skop, kine­skop, kalej­do­skop, horo­skop, mikro­fa­lów­ka – te wszyst­kie sprzę­ty będą nam potrzeb­ne, żeby napi­sać wiersz nowo­fa­zo­wy.

Brzmi to jak frag­ment awan­gar­do­we­go mani­fe­stu z lat dwu­dzie­stych minio­ne­go wie­ku. Har­len­der świa­do­mie zdą­ża w tę stro­nę i podob­nie jak tam­te poety­ki kon­cen­tru­je się na zmy­śle wzro­ku oraz zwią­za­nych z nim moż­li­wo­ściach roz­stra­ja­nia i zaszu­mia­nia obra­zu jako róż­nych pozio­mach dozna­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści. „[M]usisz odna­leźć / skrót do para­sol­ki i przy­pis do kożu­cha zawrzeć potlacz” – pisze autor w pierw­szym utwo­rze „poród do wewnątrz” i wie­my już dosko­na­le, z czym mamy do czy­nie­nia. To dada­izm, poety­ka para­dok­sów i zesta­wień, ana­ko­lu­ty i sło­wo­twór­cza fan­ta­zja, a raczej celo­we „sło­wop­su­cie” oraz infor­ma­cyj­na mia­zga. Absurd pro­wa­dzi do roz­trwo­nie­nia lub sku­mu­lo­wa­nia ener­gii, a tym samym ma nas wypro­wa­dzić w stro­nę nowej świa­do­mo­ści. Stąd też poka­zo­wa szkol­ność i instruk­ta­żo­wość tych wier­szy, ich obu­do­wa­nie wokół nie­wy­ko­nal­nych komend dla czy­tel­ni­ka: musisz zro­bić to i to, uro­dzić się do wewnątrz, „i jesz­cze udra­ma­tycz­nij swój pobyt tu-tu / otwórz tkan­ki roz­oraj zmarszcz­ki” („menisk wypu­kły”). „Nowa faza” to kolej­ny (post)awangardowy pro­jekt nowe­go czło­wie­ka, któ­ry płyn­nie i kie­run­ko­wo dry­fu­je (lub anty­dry­fu­je – jak w „ZEN kur­wa”) pomię­dzy świa­ta­mi mate­rial­nym, wir­tu­al­nym i meta­fi­zycz­nym, syn­te­ty­zu­jąc nie­prze­bra­ne ilo­ści infor­ma­cji i poszu­ku­jąc wol­no­ści w jakimś zno­szą­cym podzia­ły i ogra­ni­cze­nia doświad­cze­niu wewnętrz­nym.

Ten rodzaj zesta­wie­nia, któ­ry sto­su­je Har­len­der, koja­rzy się z zachwy­tem Chwist­ka nad fra­za­mi Czy­żew­skie­go w Zie­lo­nym oku: „Wdziej cie­płe astra­cha­ny / ter­mo­metr wciąż opa­da…”. „Trud­no podać pięk­niej­szy przy­kład wyzy­ska­nia tre­ści wyra­zów dla spo­tę­go­wa­nia siły ryt­mu” – pisał wów­czas kry­tyk. Tym­cza­sem kra­kow­ski poeta: „fre­ne­tycz­ny macha mną mor­świn / kie­dy roz­kła­dam się a osie prze­ciw­le­głych koń­czyn two­rzą prze­kąt­ne / wibru­ją­cych na nie­bie pro­sto­ką­tów” albo „grzdyl zakry­ty kocem / szem­rze suro­wy deszcz”. Rytm dyk­tu­je tu zasa­dy i prze­wa­ża nad logi­ką, a czę­ste powtó­rze­nia, ali­te­ra­cje i refre­nicz­ne moty­wy two­rzą wra­że­nie sin­glo­wo­ści, nawet pew­nej (nie­śpiew­nej) muzycz­no­ści tych wier­szy. Jest to zara­zem nie­ustan­ny eks­pe­ry­ment komu­ni­ka­cyj­ny, w któ­rym wie­le fraz trud­no potrak­to­wać poważ­nie. Mają zabrzmieć, prze­cią­żyć, wywo­łać uczu­cie dziw­no­ści (jak u wspo­mnia­ne­go już Kosen­dy, z któ­rym Har­len­de­ra poetyc­ko spo­ro łączy), pod­bu­do­wać sytu­ację lirycz­ną tak absur­dal­ną, że nie spo­sób się w niej zado­mo­wić. Mię­dzy „cie­szyn­ką” i „klau­na­dą” („bęben maszy­ny losu­ją­cej jest pusty”), maka­brą i ziom­ko­stwem, Har­len­der two­rzy mono­log nowej świa­do­mo­ści, prze­bodź­co­wa­nej, pozo­sta­ją­cej w dro­dze, w któ­rej wca­le nie doko­na­ła się peł­na syn­te­za reje­strów, a raczej dekla­ra­tyw­nie pra­gnie się jej zisz­cze­nia.

Dawid Mate­usz pisze w nocie pole­ca­ją­cej, „że źró­dła tej poezji są poza­po­etyc­kie, a szu­kać ich nale­ży wła­śnie w nowych mode­lach komu­ni­ka­cji mię­dzy­ludz­kiej”. Nie jestem prze­ko­na­ny. To kolej­na życze­nio­wa dekla­ra­cja. Powie­dział­bym, że podob­nie jak Mop­so­że­la­zny pie­cyk i Bez­ro­bot­ny Lucy­fer Wata, któ­ry poja­wia się zresz­tą wprost, źró­dła wier­szy Har­len­de­ra są wręcz arcy­po­etyc­kie i bli­żej im do (wspo­mnia­nej przez redak­to­ra) fra­nasz­ko­wej melan­cho­lii, niż może się wyda­wać z dyna­mi­ki tego dada­istycz­no-sur­re­ali­stycz­ne­go road tri­pu. Owszem, Har­len­der nie pisze dla histo­ry­ka lite­ra­tu­ry, podob­nie jak nie robił tego autorMoje­go wie­ku. Ale podob­nie jak on inkru­stu­je swój potok myśli kul­tu­ro­wą (i popkul­tu­ro­wą – bo dziś nie robi to żad­nej róż­ni­cy) eru­dy­cją, a zba­ga­te­li­zo­wa­nie tego ele­men­tu, tego płyn­ne­go i wyuczo­ne­go poru­sza­nia się w ramach auto­no­mii (po)nowoczesnej poezji, wewnątrz spo­łecz­ne­go pak­tu „na co może sobie pozwo­lić wiersz, pozo­sta­jąc czy­tel­nym”, było­by doce­nie­niem u auto­ra tyl­ko jakieś post­mo­der­ni­stycz­nej odmia­ny sta­chu­ria­dy. Myślę, że jest tam dużo wię­cej i ten eks­pe­ry­ment szcze­gól­nie war­to obser­wo­wać.

Dalej będzie kró­cej, bo nie skoń­czy­my przed kolej­nym Poło­wem (a ten zapo­wia­da się zna­ko­mi­cie, ale ciii…). W sto­sun­ku do roz­przę­ga­ją­ce­go każ­dą kolo­ka­cję Har­len­de­ra, kolej­na pro­po­zy­cja w książ­ce – Nata­lii Kubi­cius – jest wręcz wykła­dem ze zro­zu­mia­ło­ści i komu­ni­ka­tyw­no­ści. Tu każ­dy wiersz wypeł­nia tema­tycz­ne ramy. Moż­na opi­sać zasad­ność lub bez­za­sad­ność poezji (w nawią­za­niu do Dyc­kie­go, bo i autor­ka lubi po nie­go się­gnąć) i nazwać środ­ki sty­li­stycz­ne.

Miej­sce akcji: „rezer­wat ści­słej ochro­ny miejsc pra­cy i docho­dów”. Boha­ter zbio­ro­wy: solar­ny Fran­ci­szek. Pod­sta­wo­wa funk­cja pod­szerst­ka: „ape­lo­wać od śmier­ci, wła­śnie teraz”. Cel misji: „tłu­ma­czyć dro­go­wska­zy / z pol­skie­go na pol­ski”. Nie­po­trzeb­na wska­zów­ka: socjo­lo­gia dla zaawan­so­wa­nych.

Jak pisze redak­tor w nocie, w jakiejś wewnętrz­nej roz­mo­wie z sobą samym:

Wca­le nie kate­go­ria „zaan­ga­żo­wa­nia” wyda­je się przy­świe­cać tej liry­ce. Widzę ją raczej jako pró­bę roz­wi­kła­nia, dekon­struk­cji siat­ki współ­zależności jed­nost­ko­we­go życia pod­miot­ki z ota­cza­ją­cą rze­czy­wi­sto­ścią. Bar­dziej jako pró­bę usta­wie­nia wła­sne­go gło­su i usy­tu­owa­nia go „wobec” („ja” a eko­lo­gia, „ja” a femi­nizm, „ja” a reli­gia, „ja” a Pol­ska i pol­skość).

Peł­na zgo­da. Nie o żad­ne zaan­ga­żo­wa­nie tu cho­dzi (nawet jako kon­cept kry­tycz­no­li­te­rac­ki), a o pro­stą, uświa­do­mio­ną już daw­no poli­tycz­ność, zwią­za­ną z kon­kret­nym usy­tu­owa­niem gło­su – we współ­cze­snej Pol­sce, w kolej­nych kobie­cych rolach, wobec róż­no­ra­kich sfer naci­sku i spo­so­bów socja­li­za­cji. Pod­miot­ka Kubi­cius nadal szu­ka swo­je­go miej­sca, patrzy z pew­nym dystan­sem na współ­cze­sne prze­strze­nie ście­ra­nia się poglą­dów, jest kry­tycz­na i eko­lo­gicz­nie wraż­li­wa, ale też intro­wer­tycz­na, wsob­na. Trak­tu­je wiersz raczej jako komen­tarz niż for­mę inter­wen­cji. Przy­po­mi­na mi się w tym kon­tek­ście nie tak daw­ny debiut Klau­dii Wier­ci­groch-Woź­niak Para­gon. Podob­nie jak tam, tak i tu wier­sze sta­wia­ją na komu­ni­ka­tyw­ność i zdol­ność pobu­dza­nia do reflek­sji. Są kry­tycz­nym mono­lo­giem z iro­nicz­ną puen­tą, któ­ra trzy­ma jed­nak czy­tel­ni­ka na dystans (cho­wa­jąc się przy oka­zji za maską pod­mio­tu zbio­ro­we­go). Jest w tych tek­stach jesz­cze coś mło­dzień­cze­go, jakaś pochop­ność roz­wią­zań, jak­by wpi­sa­na w nie nie­zgo­da – na zasta­ne regu­ły gry, na „umo­wę śmie­cio­wą” wszyst­kich ze wszyst­kim (jak gło­si tytuł zesta­wu) – nie znaj­do­wa­ła ujścia. Ale może tak będzie po pro­stu pisać Kubi­cius – spod pre­sji, jak­by uci­ska­na przez sze­reg sił, z koniecz­no­ści gasząc wiersz.

Dla kon­tra­stu – Paweł Kusiak, redak­tor „Rzy­ra­do­ra”, z zesta­wem Gryp­sy pro­ro­ków, roz­pa­la ogień i roz­pusz­cza wieść o koń­cu świa­ta kapi­ta­łu, a być może też o nadej­ściu jakie­goś inne­go (świa­ta albo kapi­ta­łu).

Miej­sce akcji: „jeru­za­lem nowe albo alt­med cho­ciaż”. Boha­ter zbio­ro­wy: „szcze­nię­ta paste­rza”. Pod­sta­wo­wa funk­cja pod­szerst­ka: „głod­nym dać mem”. Cel misji: „tra­fić w temat. roz­strze­lać. plu­ton / poza ukła­dem”. Nie­po­trzeb­na wska­zów­ka: utrzy­mać opo­wieść w wier­szu.

Kusiak, też czło­nek KSP i kra­kow­skie­go śro­do­wi­ska, dał się poznać jako poeta moc­no lewi­cu­ją­cy i dość rady­kal­ny świa­to­po­glą­do­wo. Nic dziw­ne­go, że wier­sze zawie­sza więc w pro­fe­tycz­nej sty­li­sty­ce, poprze­dza­jąc je dwo­ma mot­ta­mi z Księ­gi Iza­ja­sza, któ­re wła­ści­wie doty­czą nie tyle spraw ducho­wo­ści, ile spo­so­bu porząd­ko­wa­nia świa­ta i regu­la­cji wła­sno­ści (a była to dla sta­ro­żyt­nych Izra­eli­tów spra­wa klu­czo­wa, sta­no­wią­ca fun­da­ment Sta­re­go Testa­men­tu). Obec­na jest w tych wier­szach i reflek­sja kla­so­wa, i kla­so­wy gniew, przy­cho­dzą­cy z regio­nal­nej Pol­ski, i pra­gnie­nie zmia­ny, i pewien rodzaj teo­re­tycz­nej nad­świa­do­mo­ści, typo­wej dla mło­de­go stu­den­ta polo­ni­sty­ki, rezy­du­ją­ce­go w dużym mie­ście woje­wódz­kim. Wier­sze Kusia­ka to blo­ki komu­ni­ka­tów, któ­re nie two­rzą dys­kur­syw­ne­go wywo­du. Może w ten spo­sób ich homi­le­tycz­ny ton bro­ni się przed dydak­ty­zmem i mora­li­za­tor­stwem. Poszcze­gól­ne sekwen­cje są kan­cia­ste, dość luź­no powią­za­ne, ale wewnętrz­nie spój­ne. Bazu­ją na sil­nych i nagłych zerwa­niach wer­su i czę­sto eks­po­nu­ją wła­sną, brzmie­nio­wą osob­ność. Jak pisze autor w „Zauto­ma­ty­zo­wa­ne i auto­no­micz­ne”: „gdy robi­łem prze­krój poprzecz­ny – // – te dane weszły w wiersz”, a dalej: „jesteś son­dą śpie­wa­ją­cą na dzień naro­dzin. halo­ge­ny i grom­ni­ce na / two­im afte­rze. jesteś son­dą nad gło­wą dzie­ciąt­ka lenin”.

Wiersz Kusia­ka, rów­nież inspi­ro­wa­ny awan­gar­do­wy­mi poety­ka­mi, w tym wypad­ku wię­cej ma z kon­struk­ty­wi­stycz­nej neo­awan­gar­dy niż z dada­istycz­ne­go wygłu­pu. Dzia­ła jak zestaw pro­ce­dur lub arty­fi­cjal­ny orga­nizm: maszy­na do cię­cia, prze­twa­rza­nia, kon­su­mo­wa­nia i wyda­la­nia komu­ni­ka­tów. W tym sen­sie, ale rów­nież w prze­rzut­nio­wym toku i moc­nych podzia­łach wer­so­wych, przy­po­mi­na eks­pe­ry­men­ty Kac­pra Bart­cza­ka, pod­la­ne ele­men­ta­mi spo­łecz­ne­go gnie­wu tych bar­dziej upo­li­tycz­nio­nych rocz­ni­ków dzie­więć­dzie­sią­tych. Weź­my dla przy­kła­du taki frag­ment „Trzo­dy chleb­nej” (nawet tytu­ło­wy neo­lo­gizm brzmi podob­nie):

szcze­nię­ta paste­rza zli­zu­ją sre­bro kolo­idal­ne.
ojcze jono­wy
wita­mi­ni­zuj się.
sonar
szu­ka
ukła­du łak­nie­nia.

Jesz­cze na pozio­mie Wier­szy orga­nicz­nych mie­li­śmy u Bart­cza­ka do czy­nie­nia ze swo­isty­mi hym­na­mi i lita­nia­mi kapi­ta­li­stycz­ne­go prze­twór­stwa, któ­re z odpa­dów rodzi­ły nowe for­my życia. Kusiak zamiast hym­nu pod­sta­wia kaza­nie i nie­co bar­dziej apo­ka­lip­tycz­ny ton: pie­śni pochwal­ne prze­cho­dzą w inwo­ka­cje zatra­ty, w reli­gij­ną pro­fa­na­cję i wia­rę w zmia­nę porząd­ku rze­czy („neo­dy­my cią­gną przez park./ hur­tem wezmę uner­wio­ne aury. // od tego szlu­ga spło­nie świat / i zmie­ni się orga­ni­za­cja ruchu”). Pod­kre­ślam ten aspekt, bo cho­ciaż Kusiak poru­sza się w zse­ku­la­ry­zo­wa­nych słow­ni­kach pono­wo­cze­snych, zda­je się twier­dzić – jak wcze­śniej Góra, Bart­czak czy Doma­ga­ła-Jakuć – że współ­cze­sny kapi­ta­lizm jest for­mą quasi-reli­gij­ną, a bez wymia­ny fun­da­men­tu meta­fi­zycz­ne­go nie­moż­li­wa jest też rekon­struk­cja sto­sun­ków spo­łecz­nych. Zoba­czy­my, jak dłu­go będą się w tym przy­pad­ku tlić bel­ki, nim kon­struk­cja runie.

Kolej­ny repre­zen­tant KSP to Michał Myt­nik, zresz­tą bli­ski zna­jo­my Kusia­ka, two­rzą­cy z nim i Mar­ci­nem Pod­la­skim (lau­re­at „Poło­wu” 2018) wręcz towa­rzy­skie trio pod solid­nym obec­nie wpły­wem Edwar­da Pase­wi­cza.

Miej­sce akcji: reset osie­dla, stre­fa pod­ko­szo­wa. Boha­ter zbio­ro­wy: „jaźń po osie­dlu”. Pod­sta­wo­wa funk­cja pod­szerst­ka: „roz­cho­dzić”. Cel misji: „idzie­my w kimo­no / idzie­my w kint­su­gi”. Nie­po­trzeb­na wska­zów­ka: na ławecz­kę, na wódecz­kę.

Redak­tor w pole­caj­ce pisze, że naj­chęt­niej zosta­wił­by Myt­ni­ka na kil­ka lat same­go, z kom­pu­te­rem, dany­mi i książ­ka­mi, i zoba­czył, jaki będzie efekt. W tym sen­sie suge­ru­je nawet nie tyle nie­doj­rza­łość mło­de­go poety, ile jego bar­dzo spe­cy­ficz­ną samot­ni­czość i jakiś poetyc­ki izo­la­cjo­nizm (dodam – wyłącz­nie poetyc­ki). Jak na dło­ni widać tu inspi­ra­cje eks­pe­ry­men­ta­mi Puł­ki – od wcze­snej, uczniow­sko-sen­ty­men­tal­nej fazy z Rewer­su, przez wier­sze per­cep­cyj­no-nar­ko­nau­tycz­ne, po póź­ne, zgli­czo­wa­ne i cyber­ne­tycz­ne for­my, w któ­rych „się” nie jest już zaim­kiem zwrot­nym, tyl­ko czę­ścią pro­ce­du­ry, ini­cju­ją­cej reku­ren­cyj­ną pętlę wokół <kogoś>, hipo­te­tycz­ne­go pod­mio­tu-boha­te­ra. Doświad­cze­nie blo­ko­wisk i język zwią­za­ny z muzycz­nym sam­plin­giem spo­ty­ka się tu z gesta­mi meta­po­etyc­ki­mi: „Dla­te­go fra­za będzie rwa­na jak fala, / a pia­skiem niech będzie żwir”, „kra­wędź to wers w któ­rym koń­czy się oddech”, „poprze­ry­wa­ne linie trans­mi­sji i bra­ku”. Trud­no się do tych wier­szy dostać, i to nie ze wzglę­du na ich podwój­nie zako­do­wa­ną her­me­tycz­ność czy eru­dy­cyj­ność. Są jak mona­dy – kon­fron­tu­ją z jakimś dozna­niem, opo­wia­da­ją o pod­mio­cie, pró­bu­ją rów­no­cze­śnie wyko­nać pra­cę na języ­ku i zdać rela­cję z tego pro­ce­su, jak­by wszyst­ko dzia­ło się w nich na raz, symul­ta­nicz­nie i wewnątrz, nie­sko­re do nawią­zy­wa­nia połą­czeń czy szu­ka­nia komu­ni­ka­cyj­nych prze­świ­tów (jak choć­by u Har­len­de­ra). Tytu­ło­wy kap­tur („Hood­shit”) dzia­ła tu jak totem – wyzna­cza gra­ni­ce bra­ta­nia się z czy­tel­ni­kiem, roz­po­zna­je swo­ich i odstra­sza wro­gów. Taka osie­dlo­wa mikro­ple­mien­ność w poetyc­kiej prak­ty­ce.

Jeśli wier­sze Myt­ni­ka były zakap­tu­rzo­ny­mi mona­da­mi, to te Mar­le­ny Nie­miec są osob­ny­mi, zawie­szo­ny­mi w minia­tu­ro­wych ram­kach na ścia­nie pej­za­ża­mi wewnętrz­ny­mi.

Miej­sce akcji: „dro­ga wie­dzie przez kłą­cza i zwo­je w ukła­dzie odde­cho­wym”. Boha­ter zbio­ro­wy: „mało­mów­ny jak pies”. Pod­sta­wo­wa funk­cja pod­szerst­ka: „zwiń w kłę­bek i zawrzyj”. Cel misji: „z pro­chu powsta­łeś i w proch się”. Nie­po­trzeb­na wska­zów­ka: indeks zaka­za­nych moty­wów lunar­nych Maria­na Sta­li.

Ten świat ogra­ni­cza i sta­bi­li­zu­je począ­tek i koniec utwo­ru, za to wewnątrz wszyst­ko zda­je się poru­szać, jak na zdję­ciach z Harry’ego Pot­te­ra. Może to dziw­ne sko­ja­rze­nie, bo nie tyle posta­cie czy figu­ry odtwa­rza­ją w nich zare­je­stro­wa­nie ruchy, ile cały kosmos – od tka­nek po pla­ne­ty – wibru­je, napi­na się i roz­luź­nia, zawsze jed­nak sygnu­jąc jakąś jed­nost­ko­wą, ludz­ką per­spek­ty­wę. Raz skut­ku­je to środ­ka­mi dobrze zna­ny­mi, moż­na wręcz powie­dzieć – poety­zma­mi („ludzie pio­rą dło­nie z resz­tek lata”). Innym razem pozwa­la na cie­ka­we efek­ty mikro­dr­gań, jakie­goś som­nam­bu­licz­ne­go roz­dy­go­ta­nia, w któ­rym rze­czy­wi­stość pęcz­nie­je i otwie­ra się, a potem zno­wu zwi­ja: „papro­cie zaci­ska­ją pię­ści, świat tra­ci poszy­cie z ozo­nu / wzbie­ra­ją w tobie wszyst­kie kwa­dry księ­ży­ca / żyla­ki pęka­ją na mapie jak brzu­chy jabłek” („wrze­nie”).

To bar­dzo oso­bi­ste tek­sty, w intym­nej roz­mo­wie z lirycz­nym „ty”, sku­pio­ne na wytwo­rze­niu obra­zo­we­go ekwi­wa­len­tu doświad­cze­nia, któ­re jest tro­chę mrocz­ne i depre­syj­ne (powie­dział­bym: echa ośmie­lo­nej wyobraź­ni lub same­go Hone­ta), a tro­chę nad­wraż­li­we, ale też ści­śle zwią­za­ne z doty­kiem i mate­rią w mikro­ska­li (a więc rów­nież jej psu­ciem się i prze­mia­ną), np. „chrzęst żyje w bło­nie powie­trza”, „zie­mia zwę­ża pory”. Żeby powsta­ło miej­sce, choć­by szcze­li­na, coś musi je stwo­rzyć, obkur­cza­jąc się i rezy­gnu­jąc, tzn. uby­wa­jąc („koły­san­ka I”). To miej­sce jed­nak natych­miast zaskle­pi się, wytwo­rzy prze­ciw­cia­ła i znik­nie, bo w wyci­szo­nym, intro­wer­tycz­nym ima­gi­na­rium Nie­miec rzą­dzi wszech­obec­ny ścisk i wymia­na bytów.

Wier­sze Klau­dii Piesz­czoch znam z tego gro­na naj­sła­biej, choć pamię­tam poje­dyn­cze publi­ka­cje w „Wizjach” czy „Tle­nie”. Pamię­tam też komen­tarz do tek­stu „kompost/miękisz”, któ­ry na łamach „Kon­ten­tu” (nr 11) napi­sa­ła Idka Bro­żek – „Nie ma nicze­go bar­dziej mate­rial­ne­go niż roz­kład”. Puen­ta tam­te­go utwo­ru – „szu­kam sznu­recz­ków mię­ki­szu / za któ­re nikt nie pocią­ga” – rów­nie dobrze mogła­by defi­nio­wać poło­wo­wy zestaw Ama­zo­nie (licz­ba mno­ga od Ama­zo­nii, nie wołacz od Ama­zon, choć może tak było­by cie­ka­wiej), choć­by za spra­wą wier­sza „kam­bium”: „dopie­ro kie­dy mię­kisz czer­stwie­je wysy­cha na kamień / wypa­dam / jak orzech (…)”.

Miej­sce akcji: „punk­ty o któ­re ocie­rasz się dzień w dzień jak krzy­ży­ki”. Boha­ter zbio­ro­wy: „szcząt­ki / odci­ski żero­wań”. Pod­sta­wo­wa funk­cja pod­szerst­ka: „zazdrość / wobec dro­bin gip­su i kwar­cu na pusty­ni co kieł­ku­ją w nawar­stwie­nie róż”. Cel misji: „sze­ro­kie świa­tło: cia­ło / któ­re prze­wo­dzi”. Nie­po­trzeb­na wska­zów­ka: z mchu i papro­ci.

Klu­czo­wy dla Piesz­czoch jest mate­rial­ny aspekt wypeł­nia­ją­cej wszyst­ko flo­ry, ANALIZA mate­rii, któ­ra rów­nie dobrze mogła­by się stać przy­czyn­kiem dla Paty­ków, bady­li Urszu­li Zającz­kow­skiej. „Sku­ba­nie liści”, „czar­ne łupi­ny sło­necz­ni­ka”, „byli­na albo coś co było”, „reszt­ki z ostrza” – to śla­dy, pozo­sta­ło­ści, odle­wy i odci­ski, z któ­rych odczy­tu­je się i rekon­stru­uje „ja”. Wier­sze Piesz­czoch wyda­rza­ją się chwi­lę po naj­więk­szym momen­cie inten­sy­fi­ka­cji bycia, zawsze spóź­nio­ne i zbu­do­wa­ne z zapi­sów-resz­tek. Cechu­je je więc para­dok­sal­ny spo­sób uobec­nie­nia, melan­cho­lij­ny tryb wąt­pie­nia i spe­ku­lo­wa­nia o moż­li­wym. Nie ma tu uchy­bień, wszyst­ko dzia­ła, gęst­nie­je, roz­war­stwia się i roz­ga­łę­zia, by potem skru­szeć, zgnić, zasty­gnąć lub ska­mie­nieć w „zie­lo­ne nit­ko­wa­te szkie­le­ty”. Ta nekro­ta­na­tycz­na wizja świa­ta wol­na jest jed­nak na ogół od tur­pi­zmu ośmie­lo­nej wyobraź­ni i poezji soma­tycz­nej, do strup­ków duszy i ranek wsze­la­kich (choć cza­sem się do nich nie­bez­piecz­nie zbli­ża). Nie prze­no­si sta­nów natu­ry bez­po­śred­nio na swo­je prze­ży­cia, zmie­nia­jąc je w meta­fo­ry życia wewnętrz­ne­go. To raczej pod­miot­ka zata­pia się, jak mucha w żywi­cy, w tych ska­mie­li­nach, łykach i łupi­nach i wyła­nia się na nowo. Choć prak­ty­ka języ­ko­wa jest tu zupeł­nie inna, tutaj naj­bar­dziej z całe­go Poło­wu wska­zy­wał­bym na wpły­wy Muel­ler, choć­by jej Wyli­nek, w reflek­sji nad poetyc­ki­mi for­ma­mi życia.

Aga­ta Puwal­ska to w całym poło­wo­wym gro­nie przy­pa­dek szcze­gól­ny, bo za poezję wzię­ła się sto­sun­ko­wo nie­daw­no, speł­niw­szy się wcze­śniej w innych rolach, w tym jako praw­nicz­ka.

Miej­sce akcji: „pięć­dzie­siąt kilo­me­trów przez wsie nie przez pre­rie”. Boha­ter zbio­ro­wy: „wia­duk­ty śli­ma­ki balu­stra­dy jak skrę­co­ne musz­le”. Pod­sta­wo­wa funk­cja pod­szerst­ka: „ostat­ni schron ostat­nie scho­rze­nie”. Cel misji: „wyko­nać bądź skre­wić”. Nie­po­trzeb­na wska­zów­ka: munus, mune­ris.

Zestaw Haka! obu­do­wa­ny jest wokół antro­po­lo­gicz­no-podróż­ni­czej meta­fo­ry­ki, z wyraź­nym akcen­tem auto­et­no­gra­ficz­nym. Już pierw­szy z wier­szy – „przez kraj ludzi zwie­rząt i bogów”, wyko­rzy­stu­ją­cy tytuł słyn­nej książ­ki Ossen­dow­skie­go, doko­nu­je typo­we­go dla współ­cze­snej antro­po­lo­gii codzien­no­ści odwró­ce­nia: to co zna­ne i bli­skie przed­sta­wia jako obce, wypi­su­jąc lokal­ność z siat­ki przy­le­ga­ją­cych jej spo­strze­żeń i reor­ga­ni­zu­jąc prze­strzeń w wiel­ki, pono­wo­cze­sny kata­log wysta­wo­wy. Haka!to jak­by opo­wieść o pod­mio­cie noma­dycz­nym, ale prze­su­nię­tym wbrew sobie, będą­cym w podró­ży wyko­rze­nia­ją­cej, w świe­cie zło­żo­nym z gotow­ców, jak „pro­mo­cyj­ny mate­riał” i „lek­ko­straw­na syn­te­za”, „w sam raz dla laika” („abor­daż”). „[M]ijasz czas od złej stro­ny jesteś sam / przy­my­kasz oczy żeby nie wypa­dły” – puen­tu­je poet­ka, wcho­dząc w reje­stry bli­skie samot­ni­kom Dru­giej Awan­gar­dy, co aku­rat ide­al­nie skła­da się z momen­tem popu­lar­no­ści „Przez kraj ludzi…”. W tej podró­ży jeste­śmy zda­ni na sie­bie.

Są to zara­zem mikrow­spo­mnie­nia, jak­by migaw­ki z roz­mo­wy, któ­ra wyda­rzy­ła się mię­dzy pod­miot­ką i jej part­ne­rem („rocz­ni­ca”, „Powi­śle”), będą­cym rów­no­cze­śnie adre­sa­tem więk­szo­ści tek­stów jako ano­ni­mo­wy, poten­cjal­ny czy­tel­nik. Puwal­ska jest komu­ni­ka­tyw­na i nie sta­wia za wszel­ką cenę na języ­ko­wy eks­pe­ry­ment. Jest głów­ną tech­ni­ką pozo­sta­je mon­taż, któ­ry cza­sem prze­cho­dzi w wyli­cze­nie, cza­sem opie­ra się na porów­na­niu (z domi­nu­ją­cym „jak”), na ogół jed­nak opar­ty jest na zesta­wie nie­przy­le­ga­ją­cych do sie­bie obra­zów-meta­for, raz widzia­nych rze­czy­wi­ście, innym razem „poży­czo­nych” z ima­gi­na­rium kul­tu­ro­we­go. Jak traf­nie napi­sał w tym wypad­ku redak­tor w nocie: „To swo­isty «scroll po feedzie»”. Odby­wa się tu jakiś rodzaj tytu­ło­we­go, rytu­al­ne­go tań­ca, zwią­za­ny z mie­rze­niem się pod­miot­ki z rze­czy­wi­sto­ścią, z pró­ba­mi zacze­pie­nia się w niej za pomo­cą wier­sza, okieł­zna­nia jej. Oba tek­sty „wspi­nacz­ko­we” – „cze­kan w pia­sku” i „haka!”, ale wła­ści­wie każ­dy utwór z zesta­wu – trak­tu­ją o prze­pły­wie i podej­mo­wa­nych wciąż pró­bach „zła­pa­nia się” kra­wę­dzi w nie­sta­bil­nym, usy­pu­ją­cym się lub upłyn­nia­ją­cym świe­cie (glo­bal­nej eko­no­mii, wspo­mnień albo uto­wa­ro­wio­nej lokal­no­ści). Nie cho­dzi tu jed­nak o osią­gnie­cie sta­bi­li­za­cji, o meta­fi­zycz­ny fun­da­ment, lecz wła­śnie o hakę – o taniec i gest, o spon­ta­nicz­ne prze­ła­ma­nie się i eks­ta­tycz­ne zawo­ła­nie „trzy­mam za gra­wi­ta­cję!”, któ­re dostroi pręd­ko­ści, zwra­ca­jąc pod­miot­ce spraw­czość. W tym sen­sie wspo­min­ko­wa auto­et­no­gra­fia u Puwal­skiej nie jest regre­syw­na ani zacho­waw­cza. Sta­no­wi pre­tekst dla rytu­ałów prze­kra­cza­ją­cych, rodzaj ćwi­cze­nia sie­bie w odwa­dze do „sta­wa­nia się innym”. Chęt­nie prze­czy­tał­bym wię­cej tych kola­ży, wzbo­ga­ca­nych o kul­tu­ro­we, podróż­ni­cze i antro­po­lo­gicz­ne cie­ka­wost­ki z nasze­go spłasz­czo­ne­go uni­wer­sum.

Ostat­nim „zło­wio­nym” jest Jakub Sęczyk i trud­no dodać tu coś wię­cej niż zestaw słów-klu­czy z noty, w asy­ście wspo­mnia­nych przez same­go auto­ra patro­na­tów Sosnow­skie­go, Góry i Puł­ki: „pre­ka­riat, pro­test, brak ubez­pie­cze­nia, staw­ka godzi­no­wa, poezja zaan­ga­żo­wa­na”. Zwłasz­cza ten „wcze­sny Góra” rzu­ca się w oczy w wyszu­ka­nych, kan­cia­stych for­mach, w spo­so­bach łącze­nia przy­ziem­nych czyn­no­ści, ura­sta­ją­cych do ran­gi rytu­ałów, z porząd­ka­mi spo­łecz­ny­mi: pra­cy (mate­rial­nej i poetyc­kiej), wyklu­cze­nia i cza­su wol­ne­go.

Miej­sce akcji: „z narzę­dziow­ni”, „z cemen­tow­ni”, „z pod­piw­ni­czeń”. Boha­ter zbio­ro­wy: „Nie­bie­skie sobo­ty i pra­cu­ją­ce nie­dzie­le”. Pod­sta­wo­wa funk­cja pod­szerst­ka: „Desty­lo­wać ukłu­cie zim­na w gar­dło”. Cel misji: „wyko­na­nie zle­ce­nia zgod­nie z jego tre­ścią”. Nie­po­trzeb­na wska­zów­ka: opu­ścić gniaz­do.

Doce­niam kon­se­kwen­cję i opa­no­wa­nie warsz­ta­tu przez Sęczy­ka, bo znam wie­le jego tek­stów z innych miejsc i oka­zji. To poeta prak­tycz­nie goto­wy, któ­ry wie, jak przy­po­do­bać się czy­tel­ni­ko­wi w razie potrze­by i jak sko­rzy­stać z zaple­cza naj­now­szych tech­nik. W biu­ro­wym zesta­wie wybie­ra jed­nak for­mę nie­wy­god­ną i mało atrak­cyj­ną, męcząc i tro­chę kon­fa­bu­lu­jąc – pseu­do-mani­fe­stu, powta­rza­ją­ce­go się wyli­cze­nia, ulicz­nej man­try, któ­ra zda­je rela­cję z nie­współ­mier­no­ści lite­ra­tu­ry i dzia­ła­nia:

Kie­dy pło­nę­ły lasy Austra­lii i Ama­zo­nii,
odku­rza­łem sale hote­lu Novo­tel,
odku­rza­łem, wyno­si­łem krze­sła.
Kie­dy pisa­li­ście noca­mi wier­sze,
pako­wa­łem obru­sy do juto­wych wor­ków
(„Czte­ro­bry­ga­dów­ka #2”)

To nie jest skar­ga na świat pra­cy i wła­sną sytu­ację. Raczej na cały dys­kurs wokół tzw. poezji zaan­ga­żo­wa­nej i poli­tycz­no­ści for­my, począw­szy od słyn­nych „boomów” Taran­ka, przez „Oko­pań poideł” Góry, a skoń­czyw­szy na „Bru­ga­cie” Dawi­da Mate­usza. Ale nie jest też tak, że Sęczyk ide­ali­zu­je real­ną pra­cę, prze­ciw­sta­wia­jąc ją reflek­sji i lite­ra­tu­rze na wzór rocz­ni­ków sześć­dzie­sią­tych. Trud­no zresz­tą ide­ali­zo­wać pre­kar­ny, „ocie­ka­ją­cy tłusz­czem las dla uro­bio­nych po szy­ję”. Raczej sygna­li­zu­je obec­ność obu tych porząd­ków, ich cią­głe roz­cho­dze­nie się i naiw­ne pró­by sca­le­nia, prze­cho­dzą­ce w poli­tycz­ny komu­nał, w fan­ta­zję o „alter­glo­ba­li­stycz­nym spo­łe­czeń­stwie pro­te­stu”. Zamiast złu­dze­nia spraw­czo­ści pisze się tu o bra­ku wybo­ru. Zna­czą­ca jest fra­za: „Prze­ciw plan­ta­cjom pal­mo­wym na koń­cu języ­ka / wyszli­śmy z domów w może moż­li­wo­ści” („Tyły”), bo prze­kor­nie pacy­fi­ku­je ona hura­op­ty­mi­stycz­ny, wznio­sły opór wie­ców i mani­fe­stów, któ­re nie mają zna­cze­nia ani z per­spek­ty­wy glo­bal­ne­go kapi­ta­łu, ani jed­nost­ko­we­go pra­cow­ni­ka najem­ne­go.

Sko­ro wybór w Kata­lo­gu ofert jest tyl­ko złu­dze­niem, co pozo­sta­je dla wier­sza? „Chciał­bym napi­sać kie­dyś taki tekst, któ­ry spraw­nie połą­czy seman­tycz­ną lek­kość i gatun­ko­wy cię­żar man­try” – stwier­dził Sęczyk w wywia­dzie. Kil­ka takich „nośnych” tek­stów przy­cho­dzi mi do gło­wy u Kopy­ta czy wcze­sne­go Pase­wi­cza, ale nie jestem pewien, czy o taką „seman­tycz­ną lek­kość” cho­dzi auto­ro­wi. Sęczyk – z racji lite­ra­tu­ro­znaw­cze­go wykształ­ce­nia – ma pre­dys­po­zy­cje do filo­zo­ficz­ne­go docią­że­nia wier­sza i moż­na od nie­go ocze­ki­wać prób prze­kro­cze­nia poję­cio­we­go impa­su poie­sis/pra­xis. Na razie blo­ku­je go jakaś popraw­ność, mery­to­rycz­ność albo nawet histo­rycz­no­li­te­rac­ki agon z Górą. A może po pro­stu ten poło­wo­wy zestaw jest rodza­jem ćwi­czeń z impa­su, nie­wy­god­nym, ale nie­zbęd­nym do odby­cia, a autor dosko­na­le zda­je sobie z tego spra­wę.

Pod­su­muj­my. Mamy kil­ka gło­sów sku­pio­nych wokół zaan­ga­żo­wa­nia i poli­tycz­no­ści, uję­tych na róż­ne spo­so­by (Myt­nik, Kusiak, Sęczyk, Kubi­cius), mamy dwie flo­ry­stycz­ne intro­spek­cje (Nie­miec, Piesz­czoch), któ­re dobrze wpi­su­ją się we współ­cze­sne eko­nur­ty lub ewen­tu­al­nie nowe, postan­tro­po­cen­trycz­ne mate­ria­li­zmy. Mamy wresz­cie dwa zupeł­nie odmien­ne, ale sil­nie osa­dzo­ne w auto­et­no­gra­fii pro­jek­ty wier­szy jako spo­so­bów syn­te­zo­wa­nia doświad­czeń, orga­ni­zo­wa­nia ich i dzie­le­nia się nimi (Har­len­der, Puwal­ska). Mamy powra­ca­ją­ce echa neo­awan­gar­dy i coraz wyraź­niej­szy wpływ Puł­ki, Rybic­kie­go i Góry na rocz­ni­ki dzie­więć­dzie­sią­te. Nawet jeśli w tym poło­wie poja­wia­ją się wier­sze-obra­zy (bie­gun bar­dziej kla­sycz­ny), cho­dzi w nich o wewnętrz­ną dyna­mi­kę, o dzia­nie się i gene­ro­wa­nie napię­cia na prze­strze­ni jed­ne­go wer­su, mię­dzy nie­przy­le­ga­ją­cy­mi do sie­bie porząd­ka­mi. Poza tym domi­nu­je jed­nak kon­struk­ty­wi­stycz­ny zamysł wier­szy-maszy­nek, pro­ce­dur, młyn­ków i mani­fe­stów, któ­re opie­ra­ją się na nowo­cze­snej nad­świa­do­mo­ści czy­tel­ni­ka i zawar­tej z nim umo­wie, że eks­pe­ry­ment war­to śle­dzić, bo może nas popro­wa­dzić w nie­zna­ne. To nie­zna­ne loku­je się – w zależ­no­ści od uję­cia – w nas, w dro­bi­nach, dro­bia­zgach, wspo­mnie­niach, w innych per­spek­ty­wach i pozy­cjach, lub poza nami: w świe­cie po koń­cu, w nowym języ­ku jako pod­sta­wie nowej komu­ni­ka­cji. Mamy wier­sze deskryp­tyw­ne (raczej u pań) i pre­skryp­tyw­ne (raczej u panów). Kil­ka zesta­wów zapo­wia­da już poten­cjal­ne książ­ki, a w żad­nym nie prze­wi­dy­wał­bym już rady­kal­nych prze­war­to­ścio­wań i zmian poety­ki. Kto dotrwa do peł­nej książ­ki? Komu wygod­niej będzie w BL, a komu np. w Ha!arcie lub łódz­kim SPP? Zoba­czy­my za rok lub dwa.

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mini­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Naro­do­we­go pocho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry, uzy­ska­nych z dopłat usta­no­wio­nych w grach obję­tych mono­po­lem pań­stwa, zgod­nie z art. 80 ust. 1 usta­wy z dnia 19 listo­pa­da 2009 r. o grach hazar­do­wych

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania