I
Co jakiś czas trafiają w nasze ręce książki z głębokiej przeszłości, o których istnieniu nie wiedział właściwie nikt. Pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie, po prostu pojawiają się na czytelniczym horyzoncie i sprawiają, że na nowo musimy sobie zadać pytania, na które – jak nam się wydawało – od dawna już znaliśmy odpowiedzi. Gdy mamy do czynienia z zaginionym dziełem niekwestionowanego klasyka, odkrycie z reguły dość szybko staje się literacką sensacją. Często okazuje się swoistym brakującym ogniwem w zgrzebnych narracjach, które snujemy na temat literackich gigantów, a czasami potrafi wywrócić na opak właściwie wszystko, co do tej pory uznawaliśmy za pewne. W przypadku Życia i przygód Jacka Engle’a mamy do czynienia z tekstem, który stawia w nowym świetle wiele naszych wyobrażeń o meandrach biografii i twórczości chyba największego poety, jakiego Ameryka dała światu. Tak, ta niewielka powieść doskonale wpisuje się w tę inną, niejako alternatywną historię literatury, która co jakiś czas przypomina nam o sobie tekstami-widmami. Ale co tu dużo mówić, lubimy takie niespodzianki. Bo lektura tekstu wydobytego z mroków nieistnienia to osobna kategoria czytelniczych wtajemniczeń. I mało co tak cieszy, jak „życie po życiu” zapomnianych tekstów, które niespodziewanie odsłaniają się przed nami w całej swej niejasnej przypadkowości i konieczności.
II
Połowa XIX wieku, Nowy Jork. Narodziny metropolii. Miasto rozrasta się w niebywałym tempie. Codziennie przybywają nieprzebrane rzesze ludzi, szukających w nim szansy także dla siebie. Jeden z najważniejszych ośrodków młodziutkich Stanów Zjednoczonych szybko staje się osobnym, samowystarczalnym światem. I od razu zaczyna rodzić się jego legenda. Lata pięćdziesiąte to także najbardziej fascynujący rozdział w biografii niejakiego Walta Whitmana. Trzydziestokilkuletni poeta dopiero zabierał się za pisanie książki, którą w połowie tej pracującej na najwyższych obrotach dekady miał wydać (za własne pieniądze) pod frapującym tytułem Źdźbła trawy (1855). I właśnie o tym okresie, jak się dziś okazuje, gdy wciąż jeszcze przygotowywał swoją literacką rewolucję, wcale nie wiedzieliśmy wszystkiego. Nie ulega wątpliwości, że inaczej odtąd będziemy myśleli o tym rozdziale w życiu poety.
Gdy Whitman rozpoczął pracę nad tekstami, które ostatecznie złożyły się na Leaves of Grass, miał już za sobą kilkanaście lat systematycznego pisania. Jako dziennikarz przepracował wiele dni w redakcjach Nowego Jorku. Stosunkowo wcześnie wydał swoją pierwszą powieść Franklin Evans (1842), poświęconą zgubnym skutkom spożywania alkoholu, która okazała się całkiem sporym sukcesem (po latach stanowczo się od niej odżegnywał, uznając za nieudaną). Krytycy od dawna znali liczne rozproszone opowiadania, które Whitman publikował na łamach dzienników i czasopism w latach czterdziestych. Od czasu do czasu ogłaszał również dość konwencjonalne poezje, wychodzące naprzeciw oczekiwaniom czytelników prasy codziennej. Wiadomo było także o kilku większych prozatorskich projektach, które z różnych powodów nie doszły do skutku. I tylko tych kilka kluczowych lat, bezpośrednio poprzedzających wydanie Źdźbeł trawy, stanowiło w pewnym sensie zagadkę.
W refleksji nad dziełem Whitmana jednym z odwiecznych pytań pozostaje kwestia przełomu, który dokonał się w jego pisarstwie. Co takiego wydarzyło się w życiu wziętego dziennikarza i autora raczej tradycyjnych w tematyce i środkach wyrazu opowiadań, że przerodził się on w genialnego poetę, piewcę rodzącej się Ameryki? Jak przebiegał proces odchodzenia od zapoznanych, zużytych form, w stronę Pieśni o sobie, która rozsadziła wszelkie znane podówczas formy? Czy Źdźbła trawy były jedynym tekstem, nad którym pracował w latach poprzedzających ich wydanie? Wiele teorii powstało na ten temat. Dość niespodziewanie, pewne odpowiedzi przynosi nam dziś ten zapomniany tekst. Być może nigdy nie usłyszelibyśmy o Życiu i przygodach Jacka Engle’a, gdyby nie wysiłek młodego naukowca, Zachary’ego Turpina z Uniwersytetu w Houston. Analizując odręczne notatki Whitmana z początku lat pięćdziesiątych, powiązał on chaotyczne zapiski poety z bohaterami anonimowej powieści, która w marcu i kwietniu 1852 roku ukazała się w odcinkach na łamach kompletnie zapomnianej dziś gazety „New York Sunday Dispatch”. Możemy sobie tylko wyobrazić, co poczuł badacz, gdy zrozumiał, spod czyjego pióra wyszła historia Jacka Engle’a. Po 165 latach okazało się, że Walt Whitman, którego biografia i twórczość zostały setki razy gruntownie prześwietlone przez kolejne pokolenia czytelników, wciąż ma przed nami swoje sekrety.
III
Życie i przygody Jacka Engle’a to samodzielna, pełnokrwista powieść, którą z powodzeniem moglibyśmy czytać w oderwaniu zarówno od biografii autora, jak i „reszty” jego dzieła. Powieść Whitmana ma w sobie wszystko, co w połowie XIX wieku sprawiało, że historia serwowana w odcinkach na łamach prasy mogła się podobać czytelnikom. I właściwie nie powinno nas to dziwić. Jej autor doskonale czuł zarówno miasto, które portretował, jak i jego mieszkańców. Od lat o nich pisał. Gdy zagłębiamy się w perypetie bohaterów tej niewielkiej, zgrabnej powieści, to może uderza – i urzeka – najbardziej: pełen niuansów, niezwykle zmysłowy opis prężnej, zmieniającej się rzeczywistości, które dopiero zdobywa własną tożsamość. Nie mamy wątpliwości, że narrator doskonale zna miejsca, o których opowiada. I że mówi o nich z prawdziwą pasją.
Historia życia Jacka Engle’a, oddanego na praktykę zawodową pod skrzydła adwokata, niejakiego Coverta, ma w sobie wątek kryminalny, pełna jest wyrazistych, niekiedy odrobinę karykaturalnych postaci, jak i przynosi dobrze nakreślone tło społeczne. Trzeba też powiedzieć, że akcja opowiadanej historii jest naprawdę wartka. Tytułowy młodzieniec przeżywa pierwsze miłosne zauroczenie, odkrywa zaskakujące informacje na temat swojego pochodzenia i przy okazji doświadcza sporej porcji tytułowych przygód. Whitman sięgnął w swojej historii po dobrze znane, sprawdzone rozwiązania, dla których wzorem były niezrównane powieści Dickensa. Jak słusznie podkreśla krytyka, duch wielkiego Anglika unosi się nad tekstem jego amerykańskiego kolegi po piórze. Ale warto też podkreślić, że porównanie to, choć zasadne, nie oddaje całej sprawiedliwości bogactwu tekstu. Pewne konwencje były wówczas – jak zawsze zresztą – swoistym dobrem wspólnym, z którego wszyscy czerpali pełnymi garściami. Nie inaczej postąpił Whitman. Zapewne chciał po prostu napisać dobrą, zajmującą powieść. I być może dopiero w trakcie jej pisania uświadomił sobie, że jest na „kursie kolizyjnym” z obowiązująca tradycją, a doświadczenie, o którym chce opowiedzieć, potrzebuje zupełnie innej, nowej formy literackiej. Życie i przygody Jacka Engle’a to zwięzła powieść, która dla rodzącego się poety okazała się przede wszystkim swoistym poligonem. Whitman mógł na jej gruncie dokładniej przyjrzeć się temu, co na co dzień obserwował na ulicach rozrastającego się u wybrzeży Atlantyku, tętniącego życiem miasta, jak i sposobom opowiadania o zamieszkującej je nowej, kształtującej się dopiero społeczności.
IV
Whitman miał pełną świadomość zmian zachodzących na jego oczach, jak i odrębności doświadczenia, jakie stało się udziałem jego i kilku wcześniejszych pokoleń, które przybiły do wschodniego wybrzeża Ameryki Północnej. Najpełniejszy wyraz dał im oczywiście w poematach. Ich pierwsze, surowe szkice notował w tym samym czasie, w którym opisywał przygody Jacka Engle’a. Ale i tutaj, na kartach powieści, znajdziemy wiele fragmentów, jak gdyby na marginesie głównego wątku, w których narrator uchyla nam drzwi do życia miasta. Wystarczy wczytać się w znakomity opis kazania Calvina Petersona w rozdziale XII, by poczuć, że tym, co Whitmana interesowało najbardziej, było właśnie codzienne życie we wszystkich jego przejawach. Takich okruchów, rozsianych tu i ówdzie, jest w powieści mnóstwo. Największą chyba uwagę zwraca opis krótkiej przechadzki po cmentarzu kościoła św. Trójcy na Manhattanie z rozdziału XIX. Całość zaczyna się zgoła niewinnie:
Przy okazji skromnego pogrzebu (…), kiedy pozostali żałobnicy już się rozeszli i zostałem sam, spędziłem resztę miłego, jasnego przedpołudnia, jednego z najpiękniejszych dni naszej amerykańskiej wiosny, przechadzając się po Cmentarzu Świętej Trójcy. Spoważniałem, ale nie posmutniałem; wędrowałem od grobu do grobu i czasem przepisywałem inskrypcje. Długa, przerośnięta trawa sięgała mi do twarzy. Nade mną też była zieleń połączona z brązem, to drzewa żywiące się rozpadem ludzkich ciał.
(przeł. Szymon Żuchowski)
Whitman na chwilę wstrzymuje całą machinę fabularną, by oddać się refleksji na temat miasta – jego pierwszych mieszkańców, jego historii, zawierającej się w epitafiach ludzi, którzy spoczęli na cmentarzu. Z encyklopedyczną precyzją opisuje nagrobki, odczytuje imiona i nazwiska, przytacza wydarzenia z życia tych, którzy przed nim przybyli na tę ziemię, by zbudować od początku zupełnie nową wspólnotę. Ni stąd, ni zowąd oddaje się zgoła historiozoficznym rozmyślaniom na temat pionierów, którzy zakładali miasto, jak i demokratycznego ducha, który je przenika. W kilku akapitach słyszymy zupełnie nowy, niesłyszany wcześniej ton, rozbrzmiewający gdzieś ponad zawiłą, pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji historią życia Jacka Engle’a.
Od momentu, gdy powieść ta „powróciła do żywych”, właśnie ten fragment przykuwa największą uwagę krytyków i badaczy. Wyczuwa się tu jakieś pęknięcie, którego czytelnik zupełnie się nie spodziewa. Można odnieść wrażenie, że Whitman w pewnym sensie na chwilę po prostu zapomina o swoim bohaterze. Przechadzając się między grobami dostrzega, że miasto, o jakim chce pisać, miało i ma nieskończenie wielu bohaterów, z których każdy jest równie interesujący i równie ważny w historii eksperymentu o nazwie Stany Zjednoczone Ameryki. Dziś już wiemy, że ta chwila namysłu na cmentarzu to początek – jeden z wielu – innego eksperymentu, znanego szerzej jako Źdźbła trawy.
V
Życie i przygody Jacka Engle’a mówią nam o Whitmanie znacznie więcej niż najbardziej nawet precyzyjne i rzeczowe fakty z jego biografii. Żeby zrozumieć znaczenie i miejsce tego tekstu w jego twórczości, musimy mieć świadomość przemian, jakie zachodziły wówczas w społeczeństwie amerykańskim, i jak istotna w tym kontekście okazała się dla poety kwestia znalezienia właściwej formuły, pozwalającej uchwycić ich wyjątkowy charakter. Whitman długo szukał formy zdolnej udźwignąć odrębność doświadczenia, jakim były narodziny Ameryki. W Życiu i przygodach Jacka Engle’a najbardziej poruszające są te fragmenty, w których dostrzegamy niepewnego jeszcze poetę, dopuszczającego nas niezwykle blisko swoich emocji – poetę pokazującego nam miasto, dla którego opisu szuka dopiero właściwego języka. Bo co do tego, że Życie i przygody Jacka Engle’a to także świadectwo walki o nową formę, nie powinniśmy mieć wątpliwości. Jakkolwiek powieść Whitmana – na poziomie konstrukcji fabularnej – to proza gatunkowa, z wyrazistym, przekonującym bohaterem, to jednak co rusz trafiamy na fragmenty, które są zapowiedzią czegoś, co z całą siłą dojdzie do głosu dopiero w poematach Leaves of Grass.
Ciekawą kwestią jest milczenie Whitmana na temat tego tekstu. Autor Pieśni o sobie nigdy nie wspominał o tej powieści. Co nim kierowało? Możemy tylko zgadywać. Z pewnością ranga i waga poezji Whitmana przewyższa znaczenie jego prozy i – z perspektywy czasu – młodzieńcze próby nie miały dla poety większego znaczenia. Ale dla nas, którzy chcemy pojąć wyjątkowość Whitmana, genezę jego rewolucyjnych poematów, pytanie o doświadczenie pisania prozy w procesie klarowania się niepowtarzalnej frazy autora Song of Myself ma znaczenie fundamentalne. Życie i przygody Jacka Engle’a to znakomite studium narodzin poety. Gdy czytamy tę niewielką powieść, raz za razem trafiamy na fragmenty, które – jak wspomniany opis wizyty na cmentarzu – łatwo moglibyśmy sobie wyobrazić pomiędzy opisami znanymi ze Źdźbeł trawy. Granica między starym a nowy, między poezją i prozą, jest tu widoczna jak na dłoni.
Dziś Whitman to klasyk. Czy również nasz klasyk? Myślę, że tak, nawet jeśli jego oddziaływanie – podobnie zresztą, jak ma to miejsce w przypadku wielu innych mistrzów literatury amerykańskiej – najczęściej dokonuje się przez nie mniej znakomitych pośredników. Rola i znaczenie Leaves of Grass wykracza daleko poza li tylko amerykańskie konteksty. Na dobrą sprawę wykracza także poza literaturę jako taką. Ale wielcy poeci zwykle nie biorą się znikąd. Jak to doskonale widzimy w Życiu i przygodach Jacka Engle’a, Whitman zyskiwał świadomość odrębności celów i wyzwań, jakie stały przed jego pisaniem, stopniowo. Dla nas książka ta może być zarówno świetną, wciągającą powieścią, jak i wprowadzeniem do kanonicznych tekstów poety – rodzajem pomostu pomiędzy tym, co dawne, i tym, co dopiero nadejdzie. Niezależnie od tego, na którym aspekcie lektury skupimy się bardziej, w obu przypadkach będziemy mieli poczucie, że obcujemy z tekstem wyjątkowym.
Odkrycie Życia i przygód Jacka Engle’a rozpala dziś wyobraźnię wielu. Czy istnieją inne powieści Whitmana, o których nie wiemy? Czy zajmował się on pisaniem prozy także w późniejszym okresie swojego życia? Jak twierdzi Zachary Turpin, wiele wskazuje na to, że biografia Whitmana niejednym jeszcze nas zaskoczy. Znając osiągnięcia badacza na tym polu, możemy być nieomal pewni, że za jakiś czas kolejne sekretne teksty poety odezwą się do nas z literackich zaświatów swoim odrobinę nierealnym głosem. W całej tej historii, rzecz jasna, najlepsze jest to, że nie wiemy kiedy – i czy w ogóle kiedykolwiek – to nastąpi.
VI
Gdy przeczytałem o odkryciu tej książki, sięgnąłem także po Leaves of Grass, kolejny raz w ciągu kilku ostatnich lat. I raz jeszcze się zachwyciłem; ale tym razem inaczej. Nieznana powieść jednego z najbardziej niezwykłych poetów, jacy chodzili po tej planecie, okazała się rewelacyjna, w każdym tego słowa znaczeniu. W uroczo bezpretensjonalnej historii życia i przygód Jacka Engle’a zobaczyłem coś, co rzadko jest naszym udziałem: zobaczyłem poetę, który dopiero staje się sobą. Oprócz czytelniczej przyjemności, płynącej z zanurzenia się w wyrazistej, dobrze skonstruowanej prozie, powieść ta przynosi także coś więcej. I chyba ta nadwyżka jest w niej najcenniejsza – gdy czujemy rodzaj trudnej do nazwania więzi z autorem, jakbyśmy współuczestniczyli w procesie pisania, z wszystkimi jego trudnościami, pułapkami i rozkoszami. Bo czymże, w ostatecznym rozrachunku, kierujmy się w naszych czytelniczych wyborach, jeśli nie emocjami? Książki zapomniane, książki-widma karmią naszą wyobraźnię lepiej niż jakiekolwiek inne. I przypominają, dlaczego mimo wszystko warto zajmować się tą dziwną i raczej niepewną sprawą, jaką jest literatura.
Habent sua fata libelli. Od czasu do czasu ktoś przywoła to powiedzenie, by w lapidarnym skrócie ująć dziwne losy, jakie bywają udziałem niektórych tekstów. W równym stopniu dotyczy ono książek, co nas samych, czytających je po latach w innych czasoprzestrzeniach. Życie i przygody Jacka Engle’a mogłyby do dziś spoczywać w zakurzonych, ostatnich zachowanych egzemplarzach starej gazety. I nic by się nie stało. Ale mamy dużo szczęścia, że jednak dane nam było je poznać. I jeszcze raz pomyśleć o młodym poecie, który dopiero zabierał się do pracy nad swoim najważniejszym dziełem.