recenzje / ESEJE

Serdeczny złotnik świata

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa, towarzysząca wydaniu książki Otona Župančiča Kielich upojenia, w wyborze, przekładzie i z posłowiem Katariny Šalamun- Biedrzyckiej, która ukazała się w Biurze Literackim 15 czerwca 2020 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

kole­go! przez całe lata byłem pucy­bu­tem Ste­le­go, pro­po­nu­ję

panu prze­cież sta­no­wi­sko dyrek­to­ra. Jaki Župa­nčič, Izi­dor
Can­kar! Hm, nie, powie­dzia­łem, mimo wszyst­ko Župa­nčič.
Kil­ka razy przy­kląkł, ale ma pan do nie­go takie pre­ten­sje,

bo sam pan kil­ka razy przy­kląkł. Who cares! Chi se ne
fre­ga! (…)

Tomaž Šala­mun, „Pan jest tro­szecz­kę nie­po­rząd­ny”,
przeł. R. Waw­rzyń­czyk & MLB

Ponie­waż dostęp do biblio­tek jest obec­nie zni­ko­my, a kla­sy­cy euro­pej­skiej poezji – czy to z Węgier, Włoch, czy Sło­we­nii, jak pre­zen­to­wa­ny dalej Oton Župa­nčič – wyma­ga­ją dodat­ko­wej lek­tu­ry, kil­ku kwe­rend i pogłę­bie­nia tema­tu, ten tekst będzie miał wyjąt­ko­wy cha­rak­ter, zwłasz­cza jak na szkic o tomie prze­kła­dów. Nie podej­mę się opi­sa­nia histo­rii auto­ra ani kry­tycz­ne­go opra­co­wa­nia jego syl­wet­ki, a tym bar­dziej nie doko­nam tu pró­by porów­na­nia prze­kła­dów już funk­cjo­nu­ją­cych z tymi, któ­re zapro­po­no­wa­ła Kata­ri­na Šala­mun-Bie­drzyc­ka (przy­znam na mar­gi­ne­sie, że wolał­bym w serii „Kla­sy­cy” prze­czy­tać awan­gar­dy­stów Anto­na Vod­ni­ka i Anto­na Pod­be­vška, któ­rym autor­ka poświę­ci­ła osob­ną roz­pra­wę). Zna­la­złem na pół­ce anto­lo­gie węgier­skie i cze­skie, ale ta sło­weń­ska Maria­na Pie­cha­la z roku 1973 gdzieś wyby­ła, a z dwu­ję­zycz­nej Sre­bro i mech w wybo­rze samej Šala­mun-Bie­drzyc­kiej (1995) zosta­ło mi tyl­ko kil­ka zdjęć przy oka­zji poszu­ki­wa­nia prze­kła­dów Toma­ža Šala­mu­na. Pozo­sta­je pole­gać na wska­za­niach tłu­macz­ki, wła­snym czu­ciu języ­ka i obszer­nym posło­wiu. Trze­ba by zatem wyjść nie od pyta­nia, jak jest zro­bio­ny Kie­lich upo­je­nia, tyl­ko co może nam (tzn. współ­cze­snej pol­sz­czyź­nie i jej poezji) dać lek­tu­ra sło­weń­skie­go kla­sy­ka z prze­ło­mu XIX i XX wie­ku? Pierw­sza odpo­wiedź była­by kry­tycz­na: nie­zbyt wie­le.

Župa­nčič to – jak wspo­mi­na tłu­macz­ka – jeden z czte­rech pre­kur­so­rów sło­weń­skie­go moder­ni­zmu, tzw. „sło­weń­skiej moder­ny” (wraz z Can­ka­rem, Kette’em i Mur­nem). Jest przy tym uzna­wa­ny jest za jed­ne­go z naj­więk­szych poetów tego języ­ka, zaraz po Sre­čko Koso­ve­lu, przez lata cie­szą­cym się wręcz sta­tu­sem poety naro­do­we­go. Pierw­szy tom jego wier­szy uka­zał się w roku 1899 i zbie­rał wcze­śniej­sze utwo­ry z okre­su przede wszyst­kim deka­denc­kie­go. Szyb­ko jed­nak splot wita­li­zmu (inspi­ra­cje Berg­so­nem i Nie­tz­schem), wąt­ków naro­do­wych (tęsk­no­ta za ojczy­zną, prze­ży­cia I woj­ny) oraz tema­ty­ki ero­tycz­no-miło­snej, a tak­że licz­ne prze­kła­dy lite­ra­tu­ry euro­pej­skiej, któ­ry­mi parał się wręcz zawo­do­wo, spra­wi­ły, że w Dwu­dzie­sto­le­cie Mię­dzy­wo­jen­ne, zwią­za­ne w dużej mie­rze z roz­pa­dem monar­chii Habs­bur­gów, wkra­czał już w glo­rii, jako jed­na z naj­istot­niej­szych posta­ci sło­weń­skie­go życia lite­rac­kie­go. Nie tyl­ko dużo tłu­ma­czył, ale też pisał utwo­ry dla dzie­ci i został nawet dyrek­to­rem Teatru Naro­do­we­go. Musi­my też pamię­tać, że Ket­te i Murn zmar­li sto­sun­ko­wo mło­do, jesz­cze na prze­ło­mie wie­ku, a Can­kar zmarł pod koniec pierw­szej woj­ny. Tyl­ko Župa­nčič mógł więc repre­zen­to­wać sło­weń­ską „wiel­ką czwór­kę” w uwal­nia­ją­cym się od wpły­wów austro-węgier­skiej monar­chii Kró­le­stwie Ser­bów, Chor­wa­tów i Sło­weń­ców.

Podob­nie jak w naszej, pol­skiej tra­dy­cji, poru­sza­my się tu na sty­ku deka­den­ty­zmu i wita­li­zmu, w tym przej­ściu lub roz­ła­mie, w któ­rym roz­bły­sku­je i spa­la się Mło­da Pol­ska, ale któ­ry trwa potem w mię­dzy­woj­niu w posta­ci zgro­ma­dzo­ne­go wcze­śniej kapi­ta­łu sym­bo­licz­ne­go i gwa­ran­tu­je role kul­tu­ral­nych auto­ry­te­tów. Župa­nčič to rówie­śnik nasze­go Leopol­da Staf­fa (ur. w 1878 roku ) i – podob­nie jak on – poeta „dłu­gie­go trwa­nia”, choć ich dro­gi pod koniec znacz­nie się róż­nią (Staff pokor­nie­je i kla­sycz­nie­je, Župa­nčič wra­ca do roman­tycz­nych i sym­bo­li­stycz­nych moty­wów z mło­do­ści oraz do „ludo­wej” pro­sto­ty). Chy­ba też w takim kon­tek­ście trze­ba by myśleć o sche­dzie auto­ra Kie­li­cha upo­je­nia, pamię­ta­jąc nie tyl­ko o tra­dy­cji mło­do­pol­skiej, ale też o sze­ro­ko pomy­śla­nym moder­ni­zmie, któ­ry roz­le­wa swo­je wpły­wy głę­bo­ko w wiek XX.

O tłu­macz­ce nie trze­ba chy­ba wie­le pisać, ale może kil­ka uwag uła­twi dal­szą lek­tu­rę i nie­co umo­ty­wu­je sam wybór, któ­re­go subiek­tyw­na per­spek­ty­wa wybrzmie­wa pod koniec z całą inten­syw­no­ścią. „Owszem, Župa­nčič ma dużo, i to waż­nych, wier­szy o krzyw­dzie spo­łecz­nej. (…) pisał i o bie­dzie wygnań­ców, i o cier­pie­niu w cza­sie woj­ny, ale jest to poezja spo­za obec­ne­go moje­go wybo­ru oso­bi­ste­go” – stwier­dza defi­ni­tyw­nie autor­ka. Każ­dy, kto w jakiś spo­sób miał do czy­nie­nia ze sło­weń­ską poezją, zna doro­bek Šala­mun-Bie­drzyc­kiej i dosko­na­le orien­tu­je się jej roli a kto jesz­cze nie zna, może się z nim zapo­znać dzię­ki obszer­ne­mu tomo­wi ese­jów, któ­ry wyszedł dwa lata temu (Wśród poetów pol­skich i sło­weń­skich, 2018). Jed­no jest pew­ne. Oprócz bycia swo­istą agent­ką bra­ta w pol­sz­czyź­nie oraz wzmac­nia­nia jego cichej, lecz nie­słab­ną­cej popu­lar­no­ści, Šala­mun-Bie­drzyc­ka upra­wia taką for­mę prze­kła­du i opo­wie­ści o lite­ra­tu­rze, któ­ra ma bar­dzo huma­ni­stycz­ny i zara­zem oso­bi­sty cha­rak­ter. Nie da się wów­czas uciec od pyta­nia, kto i dla­cze­go stoi za danym prze­kła­dem i jaka histo­ria się z nim wią­że. Inny­mi sło­wy: oso­ba tłu­macz­ki oraz jej nie­mal­że auto­bio­gra­ficz­na opo­wieść zle­wa­ją się z upra­wia­ną przez nią dzia­łal­no­ścią i pre­zen­to­wa­ny­mi tek­sta­mi. W posło­wiu do Kie­li­cha… mamy dygre­sje, wspo­min­ki, cyta­ty z lice­al­ne­go cza­so­pi­sma, a wresz­cie rów­nież przy­to­czo­ne w cało­ści prze­kła­dy dwóch wier­szy „spo­łecz­nych”, któ­re nie pokry­wa­ły się z kon­cep­cją tomu i dla­te­go nie weszły doń. Wszyst­ko to zda­je się zmie­rzać ku poezji same­go Šala­mu­na i swo­iste­mu ago­no­wi – prze­zwy­cię­ża­niu lub wchła­nia­niu przez nie­go kla­sy­ków. Taka posta­wa tłu­macz­ki sprzy­ja kon­kret­nie ukie­run­ko­wa­ne­mu dia­lo­go­wi, bo zamiast z prób­ka­mi dzieł, jak­by wyde­sty­lo­wa­nym pre­pa­ra­tem trans­la­tor­skim, mamy do czy­nie­nia z całym uhi­sto­rycz­nio­nym pakie­tem, w któ­rym toczy się przy oka­zji roz­mo­wa z cen­trum pol­skiej lite­ra­tu­ry (a to cen­trum zawsze było gdzieś indziej niż Šala­mun-Bie­drzyc­ka – gdy za PRL‑u „lob­bo­wa­ła” za awan­gar­dą sło­weń­ską, i gdzieś indziej, gdy po roku 1989, „Lite­ra­tu­ra na Świe­cie” przej­mo­wa­ła rząd dusz nad lite­ra­tu­rą zagra­nicz­ną).

Jak twier­dzi Michał Kop­czyk w swo­istej syl­wet­ce trans­la­to­lo­gicz­nej, „w sło­weń­skiej lite­ra­tu­rze ceni ona [tłu­macz­ka] przede wszyst­kim ów szcze­gól­ny nurt, któ­ry okre­ślić moż­na mia­nem lite­ra­tu­ry osła­bio­nej racjo­nal­no­ści, kon­sty­tu­uje go bowiem dąże­nie do oswo­bo­dze­nia prze­ka­zu arty­stycz­ne­go z kon­tek­stów spo­łecz­nych, odej­ście od meto­dycz­nej ana­li­zy świa­ta i sku­pie­nie się pod­mio­tu na afir­ma­cji świa­ta” [1]. Gdy­by iść za tymi spo­strze­że­nia­mi, trze­ba by stwier­dzić, że Župa­nčič leży gdzieś u pod­staw owe­go „osła­bia­nia racjo­nal­no­ści”. Jego sym­bo­lizm, tak cha­rak­te­ry­stycz­ny dla twór­ców prze­ło­mu wie­ków, ma w sobie echa czy też zapo­wie­dzi póź­niej­szej poezji awan­gar­do­wej spod zna­ku Anto­na Vod­ni­ka lub póź­ne­go sur­re­ali­zmu Šala­mu­na. Cóż, chy­ba tak irra­cjo­nal­nie jesz­cze nie jest. Za to sku­pie­nie pod­mio­tu na afir­ma­cji świa­ta jest wła­śnie tym ele­men­tem, któ­ry wyróż­niał­by sło­weń­skie­go kla­sy­ka z gro­na ówcze­snych twór­ców i zara­zem znacz­nie odróż­niał go od nasze­go moder­ni­zmu, bar­dziej przy­gnę­bia­ją­ce­go, momen­ta­mi dra­ma­tycz­ne­go w zwro­tach ku meta­fi­zy­ce (Miciń­ski), natu­ra­li­stycz­nie uję­tej ludo­wo­ści (Kaspro­wicz), w uciecz­kach od nowo­cze­sno­ści (Leśmian) czy też kolej­nych pró­bach dogo­nie­nia jej ducha w rewo­lu­cyj­nych wręcz gestach zerwa­nia i roz­po­czy­na­nia od nowa (Staff).

Już w pierw­szym przed­ło­żo­nym w tomie wier­szu – [Jak­by wisia­ły zło­te owo­ce] – woła się z peł­ną egzal­ta­cją o „kie­lich pełen świa­tło­ści”, któ­ry jest prze­cież „kie­li­chem upo­je­nia” z tytu­łu całe­go zbio­ru i zara­zem pierw­sze­go tomu auto­ra (Čaša opoj­no­sti). Župa­nčič czer­pie ze świa­ta peł­ny­mi gar­ścia­mi, ten zaś jawi mu się nie tyle epi­fa­nicz­nie, jako rzad­kie momen­ty olśnie­nia, prze­bi­ja­ją­ce­go się przez szcze­li­ny rze­czy­wi­sto­ści, lecz jako pan­te­istycz­ny „ogród obfi­to­ści”, w któ­rym wystar­czy się na powrót zanu­rzyć wszyst­ki­mi zmy­sła­mi. Od stro­ny poety­ki zor­ga­ni­zu­ją to para­le­li­zmy, powtó­rze­nia, któ­re mają struk­tu­rę zawo­ła­nia i powra­ca­ją­ce­go echa, oraz – oczy­wi­ście – licz­ne wykrzyk­nie­nia i apo­stro­fy do róż­nych antro­po­mor­fi­zo­wa­nych, abs­trak­cyj­nych bytów i przy­ro­dy (dusze, dusz­ki, kwia­ty, ser­ce, mło­dość, morze). Dużo w tej poezji zdrob­nień, piesz­czo­ty, jakiejś mino­de­rii w sto­sun­ku do świa­ta, ale może jest to po pro­stu zachwyt, któ­ry nie pod­da­je się jesz­cze kry­tycz­ne­mu cyni­zmo­wi i wszech­wła­dzy iro­nii.

Z dru­giej stro­ny reali­zu­je poeta coś, co Šala­mun-Bie­drzyc­ka opi­sa­ła w ese­jach jako kon­se­kwen­cję oświe­ce­nio­we­go zerwa­nia z Bogiem: zwrot w stro­nę pod­mio­tu i uru­cho­mie­nie sze­re­gu prak­tyk, któ­re spra­wia­ją, że musi się on nauczyć odtąd pole­gać wyłącz­nie na sobie. Župa­nčič wyko­nu­je wie­le takich gestów auto­re­fe­ren­cyj­nych: roz­ma­wia ze swo­im ser­cem, duszą, wnę­trzem, któ­re zacho­wu­ją się podob­nie jak sam świat, uję­te w tę samą, orga­ni­cy­stycz­ną meta­fo­rę: kwit­ną lub więd­ną. Pro­blem samot­no­ści pisa­rza w świe­cie wypeł­nio­nym moż­li­wo­ścia­mi, wręcz prze­peł­nio­nym mate­rią, peł­nym wita­li­stycz­ne­go prze­py­chu, ura­sta do ran­gi filo­zo­ficz­ne­go kon­flik­tu o miej­sce pod­mio­tu, o to, czy w ogó­le ist­nie­je jakieś szcze­gól­ne miej­sce, któ­re pod­miot ma pra­wo zająć, wyod­ręb­nia­jąc się w ogó­łu rze­czy. Inte­re­su­ją­ca jest ta ape­la­tyw­na (w duchu Ador­now­skim) stra­te­gia upo­mi­na­nia same­go sie­bie, jak­by dys­cy­pli­no­wa­nia – w tym wypad­ku do impe­ra­ty­wu inten­syw­niej­sze­go odczu­wa­nia, do ruchu i prze­mia­ny bez wzglę­du na cenę, jak w bar­dzo nowo­cze­śnie brzmią­cej minia­tu­rze (i przez to wyjąt­ko­wej):

Kuj mnie, życie, kuj!
Jeśli jestem sta­lą, będę brzmieć.
Jeśli krze­mie­niem – roz­iskrzę się,
A jeśli szkłem – roz­pry­snę się.

***

W lek­tu­rze poetów daw­nych, do tego pocho­dzą­cych z okre­su dość nie­wdzięcz­ne­go z per­spek­ty­wy ewo­lu­cji lite­ra­tu­ry, peł­ne­go zdo­bień, efek­ciar­stwa, mar­twe­go języ­ka oraz sym­bo­li­zmu i zacie­ra­ją­cych się coraz bar­dziej (zwłasz­cza w prze­kła­dzie) walo­rów zwią­za­nych z ryt­mem i aso­nan­sa­mi, szu­ka­my zwy­kle pęk­nięć, momen­tów, zza któ­rych wyglą­da coś filo­zo­ficz­nie lub egzy­sten­cjal­nie atrak­cyj­ne­go. Sam wiersz trak­tu­je­my zatem na ogół jako skrzęt­nie wypo­le­ro­wa­ny arte­fakt z prze­szło­ści, bły­skot­kę, za któ­rą ukry­wać się musi jakaś praw­dziw­sza (tzn. bar­dziej dra­ma­tycz­na) histo­ria. Takim zabie­gom zosta­li u nas pod­da­ni wie­lo­krot­nie Staff i Leśmian, np. w biu­ro­wym wybo­rze Jac­ka Guto­ro­wa Z tam­tej stro­ny ciszy czy we wspól­nej mono­gra­fii Anny Cza­ba­now­skiej-Wró­bel Złot­nik i śpie­wak…. Podob­nie jak oni, Župa­nčič też się zło­ci i nie­ustan­nie śpie­wa, prze­ry­wa­jąc meta­fi­zycz­ną ciszę tre­lem lub – w smut­niej­szych momen­tach – obse­syj­nie jej poszu­ku­jąc („Roz­ma­wiam z nimi, brać­mi niemymi,/ to cicha, cicha jest roz­mo­wa, / tak cicha, że sły­szę puls na szyi, / naj­cich­szy szmer by tu prze­szko­dził”). Samo „zło­to” wystę­pu­je w tych kil­ku­dzie­się­ciu wier­szach w róż­nych seman­tycz­nych warian­tach pra­wie 30 razy! To i tak nic w porów­na­niu z ser­cem – pra­wie 50 wystą­pień. Moż­na powie­dzieć, że jest całe pasmo wier­szy tema­ty­zu­ją­cych ser­ce, osnu­tych wokół moty­wu roz­mo­wy z nim, tęsk­no­ty za nim czy też roz­wo­dze­nia się nad jego osa­mot­nie­niem. Są to wszyst­ko bar­dzo kla­sycz­ne, nie­mal poście­ra­ne tro­py i figu­ry, któ­re odnaj­dzie­my w każ­dym lice­al­nym nawet opra­co­wa­niu poezji Mło­dej Pol­ski.

W tym kon­tek­ście Župa­nčič i „sło­weń­ska moder­na” nie­wie­le się od nas róż­nią: mają te same bolącz­ki, tę samą wal­kę z Bogiem, któ­ry zstą­pił do ogro­du, w pan­te­istycz­ny świat, a potem znik­nął nam z oczu, tę samą samot­ność, alie­na­cję i podob­ne pra­gnie­nie uciecz­ki od nowo­cze­sno­ści (indu­stria­li­za­cji, wojen, wła­dzy pie­nią­dza) w lirycz­ną pieśń, któ­rej rymo­wa­ny szkie­let miał­by unieść wszyst­kie pro­ble­my, łącz­nie z egzy­sten­cjal­nym poczu­ciem pust­ki i nie­speł­nie­nia w epo­ce seku­la­ry­za­cji. To dzia­ła oczy­wi­ście tro­chę na korzyść całej for­ma­cji, poka­zu­je bowiem, że uda­ło jej się osią­gnąć to, do cze­go nie­zdol­na była wcze­śniej­sza, żyją­ca na mar­gi­ne­sach i toczą­ca wewnętrz­ne kul­tu­ro­wo-poli­tycz­ne wojen­ki lite­ra­tu­ra sło­weń­ska – euro­pej­skość rozu­mia­ną jako uni­wer­sal­ność zagad­nień przy zacho­wa­niu lokal­ne­go kolo­ry­tu. Ten zaś, szcze­gól­nie u Župa­nči­ča, doty­czy wyjąt­ko­we­go sto­sun­ku do ludo­wo­ści w pie­śni i tań­cu, ludo­wo­ści zacho­wa­nej w całej swo­jej folk­lo­ry­stycz­nej tra­dy­cji, bez potrze­by jej ide­ali­zo­wa­nia czy wymy­śla­nia na nowo, zapa­mię­ta­nej jesz­cze z dzie­ciń­stwa (to z kolei trop bar­dzo leśmia­now­ski).

Pro­blem z ludo­wo­ścią (i idą­cy­mi za nią sie­lan­ko­wą wizją oraz pro­sto­tą języ­ka) jest jed­nak taki, że bar­dzo trud­no prze­nieść ją mię­dzy języ­ka­mi bez popa­da­nia w banał. Jak zasu­ge­ro­wał mi w roz­mo­wie Rafał Waw­rzyń­czyk, to nawet nie tyle kwe­stia prze­kła­du, ale prze­nie­sie­nia same­go „rdze­nia” z jed­ne­go języ­ka do dru­gie­go (o tym samym pro­ble­mie może­my mówić przy Tara­sie Szew­czen­ce, naro­do­wym poecie Ukra­iny, Sán­do­rze Petőfim na Węgrzech czy fał­szy­wym brzmie­niu w pol­sz­czyź­nie więk­szo­ści cze­skich sym­bo­li­stów, a nawet naszym pro­ble­mach z Whit­ma­nem i Poe). Nawet jeśli pew­ne kon­struk­cje, zwłasz­cza te doty­czą­ce poezji ludo­wej, brzmią podob­nie – krót­kie wer­sy, zaśpie­wy, kre­acje boha­te­rów, słow­nic­two, nie­re­gu­lar­ne rymy, w tym męskie – nie są w sta­nie wywo­łać w zagra­nicz­nym czy­tel­ni­ku sen­ty­men­tu, któ­ry wybrzmie­wa w języ­ku natyw­nym. Nie zna­jąc sło­weń­skie­go, powie­dział­bym mimo wszyst­ko, że Župa­nčič cier­pi w pol­sz­czyź­nie na jakąś łatwość i lek­kość brzmie­nia, któ­re tłu­macz­ka – i to widać dosko­na­le – i tak sta­ra się docią­żać, łamiąc skład­nię i zabu­rza­jąc pio­sen­ko­wy rytm.

Wsłu­chu­jąc się brzmie­nie tej „kla­sy­ki” we współ­cze­snej pol­sz­czyź­nie i pamię­ta­jąc o waż­nej roli lite­ra­tur naro­do­wych w wyła­nia­niu się XX-wiecz­nej Euro­py, nie może­my zapo­mi­nać, że mniej wię­cej w tym samym cza­sie uro­dzi­li się też: Jakub Deml, Rainer Maria Ril­ke, tyl­ko o dwa lata młod­szy od nich był Guil­ler­me Apol­li­na­ire, a dwa lata star­szy Filip­po Tom­ma­so Mari­net­ti! Strze­lam w ciem­no, ale zapew­ne na naszym grun­cie zrze­szył­by się Župa­nčič w latach dwu­dzie­stych z „Pono­wą” i „Cza­rat­kiem”… W całym tom dobrze wpa­so­wu­je się posło­wie: Prze­wod­nik po oso­bi­stym wybo­rze prze­kła­dów kla­sy­ka sło­weń­skie­go nada­ją­cych się do czy­ta­nia dzi­siaj. Każ­de sło­wo tego przy­dłu­gie­go, tro­chę iro­nicz­ne­go tytu­łu, jest tu istot­ne. Po pierw­sze, nie powin­ni­śmy trak­to­wać tego wybo­ru jako repre­zen­ta­tyw­ne­go czy histo­rycz­no­li­te­rac­kie­go. Zapo­zna­je­my się z naj­bar­dziej kla­sycz­ną tra­dy­cją poezji sło­weń­skiej, szkol­ną wręcz, w już uprzed­nio spro­fi­lo­wa­nej per­spek­ty­wie Šala­mun-Bie­drzyc­kiej, w jej bar­dzo oso­bi­stym wybo­rze. Jest to niby oczy­wi­ste, bo wybór wier­szy zwy­kle ma cha­rak­ter oso­bi­sty, tutaj jed­nak zna­czy coś wię­cej, co wcze­śniej okre­śli­łem jako subiek­tyw­ny i huma­ni­stycz­ny prze­kład, a więc nie tyle dostar­cza­nie dzieł, ile opo­wie­ści histo­rycz­no­li­te­rac­kich, bio­gra­ficz­nych i trans­la­tor­skich zara­zem. Ponad­to zapo­zna­je­my się tak, żeby z tej tra­dy­cji dało się coś jesz­cze ura­to­wać i przed­sta­wić jako atrak­cyj­ne (albo przy­naj­mniej: nada­ją­ce się do czy­ta­nia) dzi­siaj. A nie jest to łatwa rzecz, bo tomy Župa­nči­ča mają w sobie coś archa­icz­ne­go – odsy­łam na stro­nę, gdzie moż­na obej­rzeć ory­gi­nał Čez plan (Przez rów­ni­ny) z 1904 roku. Przy­po­mi­na mi się uwa­ga Ada­ma Waży­ka o Leśmia­nie z Kwe­stii gustu:

Przy­po­mi­nam sobie egzem­plarz Łąki leżą­cy na sto­li­ku przy­kry­tym sta­ro­świec­ką mereż­ko­wą narzu­tą. Stro­ni­ce roz­cię­te zbyt tępym narzę­dziem poka­zy­wa­ły ząb­ki spod okład­ki. Był to rok 1920. Burza poetyc­ka sza­la­ła. Nazwać Łąką zbiór wier­szy w tym cza­sie, kie­dy poezja oba­la­ła rogat­ki i wkra­cza­ła na dobre do mia­sta! Ten zbiór przy­po­mi­nał mi obra­zy impre­sjo­ni­stów, któ­re zna­łem z Zachę­ty: łąki maków i cha­brów roz­pa­lo­ne w słoń­cu. Obrzydł mi cały wiej­ski impre­sjo­nizm, entu­zja­zmo­wa­łem się kubi­sta­mi. Łąka leża­ła na sto­li­ku jak ana­chro­nizm wycię­ty w pro­sto­kąt. (…) Język miło­sny Leśmia­na był po daw­ne­mu ubo­gi i suma­rycz­ny, skła­dał się z tych samych słów, któ­rych w Dwu­dzie­sto­le­ciu uży­wa­no w powie­ściach odcin­ko­wych: szał, piesz­czo­ta, szczę­ście. Insce­ni­zo­wał sce­ny miło­sne w pięk­nym oto­cze­niu, w ogro­dzie, na łące wśród kwia­tów, na uro­czy­stym łożu. Nie był to prze­kaz zmy­sło­we­go doświad­cze­nia, ale co naj­wy­żej opis lubież­ny.

Te uwa­gi Waży­ka – awan­gar­dy­sty pre­fe­ru­ją­ce­go kubizm oraz empi­ry­sty, przed­kła­da­ją­ce­go mate­rię i dozna­nie zmy­sło­we nad jaką­kol­wiek abs­trak­cyj­ną spe­ku­la­cję sym­bo­li­stów – są oczy­wi­ście tro­chę nie­spra­wie­dli­wie i zosta­ły spi­sa­ne na dłu­go, zanim nowo­cze­sna teo­ria lite­ra­tu­ry pozwo­li­ła otwo­rzyć się poję­ciu moder­ni­zmu na wiek XX. Wyjąt­ko­wo dobrze pasu­ją jed­nak do pierw­sze­go spo­tka­nia z Župa­nči­čiem kogoś, kto wycho­wał się na kon­struk­ty­wi­stycz­nych języ­kach awan­gar­dy. To jak­by obo­wią­zek prze­sta­wie­nia się na zupeł­nie inny model lirycz­ny i zupeł­nie inne rozu­mie­nie funk­cji poety: jako pocie­szy­cie­la i wycho­waw­cy wspól­no­ty („Wiel­ka­noc­na epi­sto­ła do syna”, „Pieśń mło­dzie­ży”), któ­ry z rzad­ka tyl­ko zada­je sobie pyta­nie o wła­sną spo­łecz­ną funk­cję i jej uza­sad­nie­nie w pędzą­cej nowo­cze­sno­ści (naj­le­piej wypa­da­ją tu wier­sze „pocią­go­we”, zawie­szo­ne mię­dzy indu­stria­li­za­cją i siel­sko­ścią „W nocy” i „Pocią­giem”).

Dru­ga odpo­wiedź, na pyta­nie „co nam daje dziś lek­tu­ra sło­weń­skie­go kla­sy­ka?”, była­by więc taka: nie tyle daje, ile wyma­ga – inne­go zesta­wu pre­su­po­zy­cji i ocze­ki­wań wobec lite­ra­tu­ry. Nie­co archa­icz­ne­go, ale przez to wywro­to­we­go. To tro­chę jak pona­wia­na przez samych poetów lek­tu­ra Marii Konop­nic­kiej (Maty­wiec­ki) czy Ada­ma Mic­kie­wi­cza (Ważyk, Jastrun, Przy­boś) – trze­ba ich usły­szeć na nowo, uru­cho­mić w sobie ten rodzaj este­tycz­nej wraż­li­wo­ści, któ­ra nie ma uty­li­tar­ne­go cha­rak­te­ru i nie żąda od wier­sza natych­mia­sto­we­go przy­le­ga­nia do obec­nej rze­czy­wi­sto­ści. Dla histo­rycz­ne­go mate­ria­li­sty to nie lada wyzwa­nie, bo raczej nie wie­rzy on w ode­rwa­ne od swo­je­go cza­su i warun­ków pro­duk­cji „czy­ste” doświad­cze­nie este­tycz­ne i idą­cy za nim, nie­uwi­kła­ny kry­tycz­nie, zachwyt. Jestem też dość scep­tycz­ny wobec wszyst­kich kon­cep­cji, któ­re mówią o poezji wzru­szeń i koje­nia serc. Ile­kroć zatem pozwa­lam się ponieść apo­ka­lip­tycz­nym frag­men­tom „Dies irae” Župa­nči­ča, myślę o Kaspro­wi­czu, o całej dra­ma­tycz­nej szop­ce boże­go gnie­wu i zwąt­pie­nia, któ­ra pro­wa­dzi tam do wypo­wie­dze­nia pro­ste­go: tak bar­dzo pra­gnę być. U Sło­weń­ca ten spek­takl gro­zy ma jar­marcz­ny cha­rak­ter:

W czar­nej chmu­rze, zbi­ci w gro­ma­dzie,
lwy i woły skrzy­dla­te,
anio­ło­wie z mie­cza­mi, orły i smo­ki
w powie­trzu roz­ko­ły­sa­nym.

Łysi pro­ro­cy, siwi pąt­ni­cy
z czasz­ka­mi u pier­si wśród nich falu­ją,
niczym reli­kwie je trzy­ma­ją,
kobie­ty zaś sto­py ich z pła­czem cału­ją.
(„Dies irae”, s. 81)

Trud­no potrak­to­wać to poważ­nie, bo na sza­li nie waży się ani kon­kret­ne poetyc­kie „ja”, ani nasz świat, pod­da­ny kolej­nym histo­rycz­nym kata­kli­zmom. Być może ta apo­ka­lip­sa doty­ka więc tyl­ko świa­ta poetyc­kie­go, świa­ta moder­ny, któ­ry osu­wa się w mar­twe sym­bo­le, nie­zdol­ne dłu­żej unieść cię­ża­ru zna­czeń. To tro­chę para­doks, bo wiersz koń­czy się jak­by urwa­nym: „znak krzy­żu­je zie­mię i ludz­ki ród…”, a więc miste­rium Krzy­ża, któ­re po wsze cza­sy wią­że nas – żywych – z tym, co ziem­skie. Ale nawet ten znak ma w sobie jakiś fata­li­stycz­ny auto­ma­tyzm i skost­nia­łość.

***

Jest jesz­cze suge­stia trze­cia, co może nam dać lek­tu­ra Župa­nči­ča dzi­siaj. Zre­zy­gno­wał­bym wów­czas z więk­szo­ści śpiew­nych, mino­de­ryj­nych gestów epo­ki, z orna­men­tów i szo­pek reli­gij­nych oraz z tęsk­ne­go nawo­ły­wa­nia, któ­re i tak tłu­macz­ka potrak­to­wa­ła dość rygo­ry­stycz­nie. Trze­ba by się sku­pić (tro­chę spe­ku­lu­jąc) na rela­cji, jaka wywią­zu­je się mię­dzy afir­ma­tyw­nym podej­ściem auto­ra, a roz­wi­ja­ny­mi za spra­wą MLB i Rober­ta Rybic­kie­go – oczy­wi­ście poprzez Šala­mu­na – kon­cep­cja­mi eks­ta­tycz­no­ści w poezji. Tutaj znaj­do­wał­bym ten wła­śnie prąd, któ­ry wią­że archa­icz­ne momen­ta­mi, wła­ści­wie nie­moż­li­we do prze­nie­sie­nia w pol­sz­czy­znę „jądro” sło­weń­skiej poezji, z tym, co dzie­je się u nas, gdzieś w under­gro­un­dzie, z dala od wyzie­wów „bru­lio­nu”: u Pio­tra Janic­kie­go, u Patry­ka Kosen­dy, u Prze­mka Sucha­nec­kie­go. Była­by to poezja pro­gra­mo­wo odrzu­ca­ją­ca iro­nię jako figu­rę odra­cza­ją­cą roz­strzy­gnię­cie i pozwa­la­ją­ca na uwol­nie­nie się doznań i pra­gnień. Przy­świe­cał­by jej nie kon­struk­ty­wi­stycz­ny duch Peipe­ra, lecz futu­ry­stycz­no-eks­pre­sjo­ni­stycz­ny kar­na­wał Czy­żew­skie­go lub uda­wa­na naiw­ność Zega­dło­wi­cza. Trud­no było­by śle­dzić jej inte­lek­tu­al­ne gry i ich poeto­lo­gicz­ny wymiar, jako zestaw prze­my­śla­nych sztu­czek tech­nicz­nych, pole­ga­ją­cych na figu­ra­tyw­nych prze­po­czwa­rze­niach języ­ka (to, co tak dosko­na­le robi­li kie­dyś Jacek Guto­row u Sosnow­skie­go i Sośnic­kie­go, a Joan­na Orska u Sen­dec­kie­go i Świe­tlic­kie­go). Przy­tocz­my taki frag­ment monu­men­tal­nej, patrio­tycz­nej „Sło­weń­skiej pie­śni” (w ory­gi­na­le „Dumy” – od ukra­iń­skiej dum­ki):

Sto­isz wśród pól i śpie­wasz mi pieśń, całą zie­lo­ną,
pieśń wia­tru i traw, gałę­zi i słoń­ca na tra­wie,
pieśń fal pły­ną­cych i fal sto­ją­cych,
fal srebr­nych i fal zło­ci­stych –
pieśń poto­ków i pieśń zbóż.
(s. 71)

Moż­na zła­pać oczy­wi­ście ten rusty­kal­ny, zgrzeb­ny ton, któ­ry w myśle­niu o Sło­we­nii loku­je nas natych­miast wśród pięk­nych, fał­do­wa­nych pól i szczę­śli­wie pra­cu­ją­ce­go na nich ludu rol­ni­cze­go. Da się i tak. A jed­nak ta „pieśń wia­tru i traw, gałę­zi i słoń­ca na tra­wie, / pieśń fal pły­ną­cych i fal sto­ją­cych” nie ma w sobie już nic z impre­sjo­ni­stycz­nej kra­jo­bra­zo­wo­ści, na któ­rą narze­kał (choć nie­słusz­nie) Ważyk. Sły­chać tu oczy­wi­ście Whit­ma­na, w któ­rym się Župa­nčič zaczy­ty­wał w cza­sie poby­tu w Pary­żu w 1905 roku („Duma” powsta­ła rok póź­niej). Dzię­ki auto­ro­wi „Źdźbeł tra­wy” odkrył – jak sam przy­zna­wał w roz­mo­wie z Can­ka­rem – wiersz wol­ny. Moż­na powie­dzieć, że w latach dwu­dzie­stych Sło­we­nia odna­la­zła Whit­ma­na tak samo, jak u nas zro­bi­li to Ska­man­dry­ci, ale Župa­nčič miał to doświad­cze­nie już za sobą i wyko­rzy­stał je np. w dra­ma­tycz­nym przej­ściu z „Pocią­giem”: od medy­ta­cji na pięk­nem lokal­ne­go kra­jo­bra­zu po szloch nad utra­tą ojczy­zny i pró­bą odzy­ska­nia jej w jakimś ubo­gim jesz­cze pro­jek­cie noma­dycz­nym:

Ze mną, gwiaz­dy, ze mną, o góry!
Roz­szerz się, krę­gu ojczy­sty, roz­cią­gnij,
roz­lej jak morze,
gdzie oczy ponio­są,
domu mój!

Gdzie sta­nie ma sto­pa – na two­jej to zie­mi,
gdzie nie­sie mnie żagiel – na two­ich to falach,
gdzie zechce iść ser­ce – to będę u swo­ich…
Gdzie, myśli moja? Stój!

Sapiąc jak potwór,
jak demon pędzi pociąg ze mną przez noc –
i jesz­cze dzi­siaj na obcej gle­bie
przy­wi­ta mnie obca zorza nie­chęt­nie…

Pra­gnie­nie dozna­wa­nia świa­ta w całej jego mate­rial­no­ści mia­ło­by zdol­ność prze­zwy­cię­ża­nia impre­sjo­ni­stycz­ne­go élan vital, a zara­zem budo­wa­nia jakie­goś dra­ma­ty­zmu, któ­ry ma ponad­hi­sto­rycz­ny cha­rak­ter. Kil­ka takich, wyjąt­ko­wej uro­dy frag­men­tów, zosta­je zawie­szo­nych mię­dzy dozna­niem obfi­to­ści i poczu­ciem kru­cho­ści wła­sne­go „ja”, np. w „Nad zato­ką Kwar­ne­ru”, w roz­bu­do­wa­nej (for­mal­nie) apo­stro­fie do morza:

Pozdra­wiam cię, wiel­ka wolo,
pozdra­wiam cię, mocy wol­na –
ja, źdźbło nie­spo­koj­ne,
trzci­na trze­po­czą­ca wśród pola…

Takie­go Župa­nči­ča lubię naj­bar­dziej. Prze­ma­wia do mnie i myślę, że może też prze­mó­wić po pol­sku:

W dużych miast falo­wa­niu byłem sam falą,
o, i moje ser­ce biło
ryt­mem potęż­nym, zwie­lo­krot­nio­nym
(„Sło­weń­ska pieśń”, s. 73)

albo:

Jezior blask i odblask mórz nie­ba,
spo­koj­ne falo­wa­nie hory­zon­tów bez­brzeż­nych –
gdzie­kol­wiek we wszech­świe­cie zatrzy­ma­łeś swój wzrok,
per­ło­we krę­gi coraz dalej się pną.
(„Zło­te ran­ki”, s. 32)

Nie da się jed­nak ukryć, że ten rodzaj „uwol­nie­nia” i zara­zem „ukie­run­ko­wa­nia” (pra­cy) pra­gnie­nia ma nie­co zacho­waw­czy cha­rak­ter: „Wszyst­ko jest w tobie; two­ja dusza chłonie/ wiecz­ność bez koń­ca (…)” (tam­że). Tro­chę w tym stwier­dza­nia fak­tów, a tro­chę życze­nio­we­go myśle­nia, zwią­za­ne­go z wia­rą w otwar­ty, afir­mu­ją­cy pod­miot, któ­ry falu­je w rytm ruchu wszech­świa­ta, wol­ny od wszel­kich ogra­ni­cza­ją­cych go sen­ty­men­tów i doraź­nych celów. Przy­tocz­my jed­nak na zakoń­cze­nie taki, wyja­śnia­ją­cy, pas­sus z ese­ju tłu­macz­ki na temat źró­deł sło­weń­skiej toż­sa­mo­ści naro­do­wej:

Naj­pierw trze­ba powie­dzieć, że język sło­weń­ski ma tyl­ko jeden wyraz dla pol­skich cza­sow­ni­ków „robić” i „pra­co­wać”, tj. dela­ti – czy­li że pra­co­wać (dela­ti) ozna­cza egzy­sten­cjal­ną pod­sta­wę każ­de­go czło­wie­ka, bo prze­cież każ­dy na tym świe­cie coś „robi” (dela). Dela­vec zna­czy „robot­nik fizycz­ny” (kla­sa robot­ni­cza – dela­vski razred, ruch robot­ni­czy – dela­vsko giban­je itd.), ale każ­dy inny pra­cow­nik to też dela­vec, tyle że mu się doda­je przy­miot­nik (…). W kul­tu­rze i życiu spo­łecz­nym np. nie ma „dzia­ła­czy”, są tyl­ko „robot­ni­cy” [2].

Dalej myśl ta znaj­du­je swo­je prze­ło­że­nie na spe­cy­ficz­ną poety­kę i idą­cą za nią struk­tu­rę spo­łecz­ną:

Pra­ca liczy się tyl­ko jako kon­kret, naj­sil­niej – bo kon­kret­nie – jed­no­czy ludzi. W ten spo­sób two­rzy się płasz­czy­zna pozio­mych powią­zań mię­dzy­ludz­kich i upa­da struk­tu­ra pira­mi­dal­na, z hie­rar­chicz­nie naj­wyż­szą war­to­ścią na szczy­cie [3].

Afir­ma­cja u Župa­nči­ča, połą­czo­na ze spe­cy­ficz­ną filo­zo­fią dzia­ła­nia raczej niż czy­nu, nie potrze­bu­je więc swo­ich poli­tycz­nych, tzn. ide­olo­gicz­nych, wykład­ni­ków. Zapew­ne dla­te­go tłu­macz­ka rezy­gnu­je z więk­szo­ści wier­szy spo­łecz­nych, a pozo­sta­wia te bar­dziej oso­bi­ste. Jest to gest zwią­za­ny z bun­tem wobec hie­rar­chicz­no­ści jako meta­fi­zycz­nej for­my wła­dzy i jako poetyc­kiej regu­ły wyła­nia­nia się sen­su. Autor Kie­li­chu upo­je­nia nie jest więc istot­ny dla pol­sz­czy­zny dla­te­go, że roz­luź­nia racjo­nal­ność ani że po pro­stu afir­mu­je świat, ale dla­te­go, że wno­si ze sło­weń­skiej tra­dy­cji coś, co tak trud­no zro­zu­mieć póź­niej przy lek­tu­rze Šala­mu­na: wiersz spłasz­czo­ny, anty­ale­go­rycz­ny, nie­ukie­run­ko­wa­ny.


Przy­pi­sy:
[1] M. Kop­czyk, Śla­dy obec­no­ści. Pol­sko­ję­zycz­ny doro­bek Kata­ri­ny Šala­mun-Bie­drzyc­kiej, „Świat i Sło­wo” 2012, nr 2 (19), s. 337.
[2] K. Šala­mun-Bie­drzyc­ka, O spe­cy­fi­ce dzi­siej­szej sło­weń­skiej świa­do­mo­ści naro­do­wej. Pró­ba wytłu­ma­cze­nia jej gene­zy, w: tej­że, Wśród poetów…, dz. cyt., s. 7.
[3] Tam­że, s. 25.

 

belka_2

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania