recenzje / ESEJE

Skromny poeta w małym kraju wielkich ambicji

Przemysław Koniuszy

Recenzja Przemysława Koniuszego z książki Kochanka Norwida Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, która ukazała się 18 kwietnia 2014 roku na stronie Biblioteka Młodego Człowieka.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Euge­niusz Tka­czy­szyn-Dyc­ki (rocz­nik 1962) to poeta, któ­re­go bio­gra­fii i dorob­ku nie nale­ży już na szczę­ście rekla­mo­wać. Twór­ca do nie­daw­na nie­zna­ny w tak zwa­nym głów­nym nur­cie, a dziś na wszyst­kich moż­li­wych fron­tach nagro­dzo­ny, komen­to­wa­ny i czy­ta­ny, co naj­waż­niej­sze w pol­skiej poezji naj­now­szej.

Kochan­ka Nor­wi­da to w prze­wa­ża­ją­cej mie­rze tom meta­po­etyc­ki, któ­re­go celem wyda­je się być umiej­sco­wie­nie i upo­rząd­ko­wa­nie wszyst­kie­go tego, co poeta wyra­ził w swo­ich poprzed­nich utwo­rach. Dowia­du­je­my się tutaj zatem, że „jego miej­scem” (czy­li miej­scem dla jego twór­czo­ści) nie są kart­ki szkol­nych pod­ręcz­ni­ków, lecz poszu­ki­wa­nie sie­bie w histo­riach rodzin­nych, w prze­szło­ści nie dają­cej spo­ko­ju arty­stycz­nej duszy oraz w wyda­rze­niach, któ­re wpły­nę­ły na oso­bo­wość. Tym samym poezja ta „opie­ra” się rze­czy­wi­sto­ści, „wymy­ka” się czy­tel­ni­kom, ich „zro­zu­mie­niu i pochwy­ce­niu” ( „II.”). Tka­czy­szyn-Dyc­ki reali­zu­je tutaj swój postu­lat „robie­nia” poezji z „rze­czy najmniejszych”(„XII.”) pomi­mo to wier­sze tu zebra­ne nie trak­tu­ją o „bzde­tach”. Bycie poetą to dla nie­go cią­głe opła­ki­wa­nie tego, co ode­szło. Choć z racji pocho­dze­nia same­go auto­ra znaj­du­je się tutaj wie­le odnie­sień do Ukra­iny, on sam już na począt­ku dekla­ru­je: „moje miej­sce jest w pol­sz­czyź­nie” („III.”). Prze­szłość, na któ­rej poszu­ki­wa­nie wyru­sza w tym tomie wyda­je się ist­nieć tyl­ko w jego myślach i ata­ko­wać go za pomo­cą „psa schi­zo­fre­nii” (XXV.”), któ­ry nie­gdyś pod­po­rząd­ko­wał sobie jego mat­kę. Nie potra­fiąc się „sprze­dać”, czy­li prze­drzeć się przez bru­tal­ną pol­ską rze­czy­wi­stość ze swo­imi utwo­ra­mi przy­padł mu w udzia­le los poety-„drapichrusta”, któ­re­go war­tość deter­mi­no­wa­na jest przez spo­łe­czeń­stwo nie­do­ce­nia­ją­ce isto­ty poezji. Zda­niem Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go poezja ma „wystrze­lić” i tra­fić w cel, ma szo­ko­wać oraz dawać do myśle­nia, gdyż „musi być roz­ró­bą musi się podo­bać” („LI.”). Poeta wprost odsy­ła do swych innych („naj­ciem­niej­szych” i „naj­istot­niej­szych”) wier­szy jesz­cze bar­dziej pod­kre­śla­jąc tym fakt, że każ­dy z jego utwo­rów jest czę­ścią jakie­goś więk­sze­go pro­jek­tu. Miło­śni­cy tej twór­czo­ści znaj­dą tutaj zatem zna­ną sobie wysu­bli­mo­wa­ną, lapi­dar­ną fra­zę, któ­rą pod każ­dym wzglę­dem (na przy­kład ze wzglę­du na brak inter­punk­cji) może­my okre­ślić jako intro­ni­zu­ją­cą sło­wo. Praw­dzi­wym boha­te­rem tych wier­szy nie jest jed­nak poeta-twór­ca, lecz jego ojczy­zna. Choć cza­sy się zmie­ni­ły i nade­szła trans­for­ma­cja, to Pol­ska, według Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go, nadal nie zosta­ła „uszczel­nio­na”, cią­gle jako bez­sil­ny twór tar­ga­na jest wia­trem „z wszyst­kich stron” („XV.”).

Kochan­ka Nor­wi­da to meta­fo­rycz­ny dowód na doj­rza­łość poetyc­ką opie­ra­ją­cą się na kon­fron­ta­cji prze­szło­ści (pod posta­cią kla­sy­cy­zmu i tra­dy­cji roman­tycz­nych) z teraź­niej­szo­ścią (czy­li awan­gar­do­wo­ścią oraz potocz­no­ścią prze­ka­zu). Tom ten jest owo­cem zma­gań ze świa­tem i przede wszyst­kim z samym sobą, a poszcze­gól­ne utwo­ry (jako „stwo­rzon­ka asek­su­al­ne” – „XXXVII.”) tar­cza­mi wspo­ma­ga­ją­cy­mi obro­nę czło­wie­ka jako kon­glo­me­ra­tu wie­lu „nie­szczęść”. Wier­sze, z jaki­mi mamy tutaj do czy­nie­nia, to poezja trans­for­ma­cji, zarów­no w tym wymia­rze przy­ziem­nym (jak „odże­gny­wa­nie się od Dyc­kie­go” i przy­bie­ra­nie pseu­do­ni­mów – „XLVII”) jak i warsz­ta­to­wym (co obja­wia się na przy­kład sto­so­wa­niem licz­nych wie­lo­po­zio­mo­wych prze­rzut­ni, czy­nią­cych ze zna­czeń dosłow­nych oso­bli­wy kalej­do­skop). Dla­te­go ten tom wyda­je się wręcz stwo­rzo­ny do czy­ta­nia bez rów­no­cze­sne­go poszu­ki­wa­nia kon­tek­stów tyl­ko pozor­nie swo­imi odnie­sie­nia­mi poma­ga­ją­cy­mi w „zro­zu­mie­niu”. Nale­ży zatem – jak mówi poeta – „stu­dio­wać poezję bez wzglę­du // na to skąd się jest z kim się śpi / i w ogó­le skąd się czer­pie siły” („L.”).


Recen­zja uka­za­ła się na stro­nie Biblio­te­ka Mło­de­go Czło­wie­ka. Dzię­ku­je­my auto­ro­wi za wyra­że­nie zgo­dy na prze­druk.

O autorze

Przemysław Koniuszy

Krytyk literacki. Publikuje w czasopismach i na stronie szelestkartek.pl.

Powiązania