
Małe cienie wielkich czarnoksiężników
dzwieki / WYDARZENIA Tymoteusz KarpowiczZapis wydarzenia poświęconego książce Małe cienie wielkich czarnoksiężników Tymoteusza Karpowicza podczas Portu Wrocław 2007.
WięcejFragment szkicu Tymoteusza Karpowicza o poezji Rafała Wojaczka.
Prowokacja Wojaczka polegała na tym, że teoretyczna na początku śmierć miała być najpodlejszego gatunku. W heroicznym krajobrazie ojczyzny, pośród cieniów Żółkiewskich, Poniatowskich, Kozietulskich, Konradów i Gustawów, miała się zjawić śmierć z a r z y g a n y c h, śmierć bez godności. Śmierć nie stanowiąca żadnej zachęty, nie dająca sławy ani pieniędzy, nie wnosząca bohatera w żaden narodowy rejestr czynów niezwykłych, śmierć kundel i parszywiec. Chodziło więc o grę, w której nie ma zysków, tylko same straty. Zamiar, zaiste, świętego szaleńca, który wymyślił najstraszliwsze z upokorzeń, by przebłagać PANA. Jakiegokolwiek. Ale Wojaczek nikogo nie chce tą śmiercią o nic prosić. Jest to jej dalsza czystość intencjonalna. Co więcej, Wojaczek zda się występować w charakterze obrońcy Boga: „Śmierć margines to – konieczny, by / Korekty wnieść mógł Bóg, wygładzić styl” („Wstęp do nauki o barwach, czyli malarz, malujący nocą”, Inna bajka). Jego prawa do modyfikowania form życia za pomocą unicestwiania i rezurekcji. Ale sięgając po śmierć samobójczą, sięga po uprawnienia boskie, niweczy jego wolę. Rola „wygładzania” własnego stylu przypadła samemu poecie. Ta śmierć bez godności miała być protestem przeciwko wszelkim narodowym ofiarom Izaaków. Wyszydzał stos Joanny D’Arc i spaloną rękę Mcujusa Scewoli. Jej deheroizacja wyrażała niewątpliwie zniecierpliwienie młodego pokolenia mitologią współczesną, pełną herosów, których na co dzień widziało się w kalesonach i przy małych, szmatławych interesach.
Ćwiczona śmierć, sztucznie odżywiana, rosła szybko, bo była śmiercią. Stawała się, w końcu, coraz żwawsza i większa. „Ucieka mi przez trzewia do Polski” – zauważa poeta („Róże”, Nie skończona krucjata). Pierwszą rzeczą przy oswajaniu jest s p o d o b a n i e się oswajanemu. Spodobanie oznacza jednak fałsz, naśladownictwo gestu, przyjmowanie rytmu, ruchu wychowanka. „Ale zaprawdę, chcąc się spodobać / Śmierci, ja ciągle muszę fałszować / Słowa ogromnej tej zapowiedzi” („Poeta mówi jakże ironicznie”, ibid.). Wolno przyjmuje się język podopiecznego, jak matka na pewien przynajmniej moment zaczyna posługiwać się uproszczonym językiem dziecka, które wychowuje dla pełnej i doskonałej mowy. Jak Bergsonowska zwrotnica, która, by zmienić tor pędzącego pociągu, na pewien moment przyjmuje kierunek pojazdu. Zwrotnica i matka odłączają się od partnera dość łatwo. Odłączyć się od hołubionej śmierci jest o wiele trudniej, gdyż hołubiona staje się po prostu formą życia, jest nie do odróżnienia od kwitnięcia kwiatu i świecenia słońca. Śmierć, do której się mówi, by ją nauczyć własnego języka, sama zaczyna gadać do nauczyciela po imieniu: „Padliśmy na dymiącą mgłą, stygnącą ziemię / – śmierć nam zaczęła mówić po imieniu” („Finis Poloniae”, IB). Śmierć wypasana staje się pasterzem: „Gdzie mojej ręki lewej z niebem igra samiec / Tam stado dojnych gwiazd i moja śmierć je pasie” („Ballada bezbożna”, ibid.). Niezwykła i trująca w zamiarze szkolonym – staje się pospolita i jadalna („Piosenka bohaterów II”, ibid.). Ona, niemowa z kajetu pierwszoklasisty w zgłoskach świata, staje się miarą wysłowienia, wyznacza szczyty niemożliwości nazwania („Mój słownik”, Którego nie było). Zapoznana z pierwszym dźwiękiem z ust nauczyciela na cały głos zaśpiewa sercu poety („Czyś wiedział…”, ibid.). Pozwana laboratoryjne pewniki eksperymentu funeralnego, zacznie przymuszać do mylenia się eschatologicznego („Polonia Restituta”, IB). Ona, nieduża, noworodek świadomego macierzyństwa („Pierwsza gwiazda”, Sezon), wypełni po brzegi przestrzeń życia. Laboratoryjną, sceptyczną kołyskę zmieni w kolebkę dla swego s a m o r o d n e g o pokolenia („Piosenka bohaterów”, ibid.). Przeznaczona w każdej chwili do wyrwania, jeśli rozpanoszy się na grzędzie, staje się odrastająca, nie do opanowania. Rośnie nieustannie. Jak włosy pod pachami („Pod ścianą”, ibid.). Przeznaczona do pokornego stania w kątku ciszy, jak grzeczna uczennica, zamieszka na wargach („Ekloga”, ibid.). Żyjąca z odmierzanych dla eksperymentu racji produktów – zawładnie spichlerzem chlebodawcy i roztoczy kontrolę nad jego jedzeniem i piciem, w każdym barze zaglądając mu do kufla. Zmuszona, na początku, liczyć się z życzliwością swego mistrza, skłoni go rychło do upokarzającego zabiegania o jej życzliwość („Świadectwo”, NSK). Wprowadzi w pewniki własnej ograniczoności wahanie i zacznie żyć, jak polip z oceanu, z tych wahań („Błyskawica”, ibid.). Pozbawiona na początku możliwości wyrażenia jakichkolwiek życzeń, stworzona na życzenie poety, zmieni niepostrzeżenie w magiczną formułę czarnoksięską akapity wszystkich pragnień („Słowa do piosenki na ostatni dzień roku”, ibid.). Bez miejsca w domu – stanie się jego piątym, najważniejszym, kątem („List do nieznanego poety”, ibid.). Z ucznia śmierć przedzierzgnie się w nauczyciela, w nadzwyczajny dekalog: „Długo uczył się śmierci w niebie mu pisanej / Gwiazdami: wreszcie ujrzał kąpiącą się w niebie” („Powieszony”, ibid.). Wymusi pokłon dla swego mistrzostwa i zachwyt dla śmiertelnego berła („Miniatura”, ibid.) Z przecinka w kaprysach doświadczenia, stanie się śmiertelnym przecinkiem życia („Piosenka starego księżyca”, ibid.). Wszystkie drogi nagle zmienią kierunek i charakter; z doświadczalnych, traperskich ścieżek, po których pozwalało się pospacerować wyzwolonej na moment, raczkującej bladej uczennicy konkwistadora, staną się duktami wiodącymi do c z y j e j k o l w i e k śmierci. Blada pani rozszerza swe królestwo na tych, którzy są związani z poetą jakąkolwiek formą życia („Umiem być ciszą”, S). Z żebraczki – zażąda płacenia haraczu, donoszenia żywych na pożarcie. Pojawia się w wierszach Wojaczka Villonowski sen o cudzym umieraniu, zbrodnicza wyręka moralności („Wspomnienie”, ibid.). Ona, nie mająca na początku prawa żyrowania własnej ceny, osiągnie moc depersonifikatora i burzyciela wartości swego chlebodawcy: „Wtedy ci śmierć napisze Nikt” („Rękopis”, NSK). Z dziewczynki przed komunią stanie się rajfurką zmuszającą poetę do sprowadzania ofiar: „Któż to chodzi z butami po nagim ciele kobiecym / odpowiadam: poeta / Gnój / alfons swej śmierci, co ją rymuje wciąż ze śmiechem” („Babilon”, KNB). Ona, prosząca o wyrozumiałość dla swego małego głodu przetrwania, wydaje swego pana na pastwę żarłoczności nie tylko ludzkiej, ale niższej: zwierzęcej („Chichot”, NSK). Robiąca zaledwie kleksy przy pierwszym zapisie swego imienia – stawia w życiorysie maestra same kropki nad i. Włada już wszystkim. Jest sakralna i magiczna. Staje się wszechpotężną heterą, przyśpieszającą produkcję trupa, niegdyś żywego człowieka, dającego jej prztyczka w nos, przy najmniejszej chęci jego zadarcia. Przynagla do zgonu. Nie dość na tym, zgonu odrażającego, zgonu w poniżeniu, nad którym ani zapłakać, ani się roześmiać. Poeta zaczyna szukać dla siebie szubienicy. Samotny, wypędzany z ciała przez własną śmierć, którą przyjął zaledwie na próg, na ćwierć życia. „Chodzę i pytam: gdzie jest moja szubienica?” („Chodzę i pytam”). Dni tygodnia stają się ruchomą datą nieuniknionego spotkania z pętlą. Ten, kto dał się okpić swoim własnym eschatologicznym pomysłom, nie jest wart żadnego szacunku. Ograny w grze przez siebie wymyślonej, jest skończonym patałachem. Nowy Kordian odpina pasek, szuka jakiejś belki. Niechże dopadnie go, jak Meursaulta, chichot narodowy. Śmierć patrzy na to ze śmiechem, jak dawny jej profesor, nieumiejętnie zakłada pętlę na szyję. Żadnej ulgi tu nie będzie. Piotrowi – porte parole autora w „Sanatorium”, po zawiśnięciu na pasku opadają spodnie. Żadnej możliwości manifestacji, okrzyku. Samozaciśnięcie gardła jest wszechmocne. To nie utonięcie w romantycznej Elsterze, z której fal książę Pepi może jeszcze krzyknąć : Finis Poloniae! Jest cisza. A w jej środku drwiąca twarz śmierci.
Koniec legendy (i jej początek dla współczesnych). A tak być nie miało. Wojaczek pomyślał śmierć jako Norwidowskie u w y d a t n i e n i e: „Nie stargam cię ja, nie, ja uwydatnię” („Fortepian Szopena”). Mówi o tym uwydatnieniu w „Końcu pieśni” (NSK). Upatrzył w niej szansę na poszerzenie pamięci, a tym samym życia („Źrenica”, S). Świadomie odrzucając brak możliwości sposobu przekazania poszerzonej pamięci poza obszar życia. Być może, chodziło mu o obcą pamięć w tej śmierci. W każdym razie daleki był od zlekceważenia swej partnerki od momentu, gdy zaczęła mu rosnąć w oczach. Kiedy ona stawała się coraz bardziej harda, on pokorniał, karcąc Rilkego: „Śmierć / (Kto widział od takiego słowa zaczynać wiersz…”) („Początek wiersza”, NSK). Wypominając mu słynny „Schlusstuck”, zaczynający się od słów: „Der Tod ist gross”. I gdy śmierć miała go już na każde skinienie: w poezji, miłości i ojczyźnie, stała się rzecz najtragiczniejsza, najbardziej zdumiewająca – życie przystąpiło do samoobrony. Po wyroku. Było już za późno. Ogłosił wszystkim, że będzie konsekwentny. Na konsekwencji autodestrukcji budował przecież swoją legendę. Nie mógł tego zniszczyć. Tak mu się zdawało. Ale spełniając wyrok swojej byłej uczennicy, zadając jej jedyny cios, odwołał się do miłości, zapisując słowa swego epitafium:
Ktoś
Kto kocha
Nie jest tym, co
Umrze.
(„Na imieniny Rafała Wojaczka 24 X 1968”, NSK)
Niniejszy tekst jest przedrukiem fragmentu przedmowy Tymoteusza Karpowicza do zbiorowej edycji wierszy Rafała Wojaczka (Utwory zebrane, Wrocław 1976, s. 11–14).
Urodzony 15 grudnia 1921 w Zielonej koło Wilna. Poeta, prozaik, dramaturg, tłumacz. Pracował jako asystent na Uniwersytecie Wrocławskim, a także redaktor w pismach: "Nowe Sygnały", "Odra", "Poezja". W 1973 roku wyjechał do USA, potem do RFN i Berlina Zachodniego, w 1978 roku osiadł w Chicago, obejmując katedrę literatury polskiej na uniwersytecie stanu Illinois. Za ostatni tom, Słoje zadrzewne (1999), otrzymał Nagrodę "Odry" oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Zmarł w Oak Park 29 czerwca 2005.