recenzje / KOMENTARZE

Śmierć która sercu śpiewa

Tymoteusz Karpowicz

Fragment szkicu Tymoteusza Karpowicza o poezji Rafała Wojaczka.

Biuro Literackie

Pro­wo­ka­cja Wojacz­ka pole­ga­ła na tym, że teo­re­tycz­na na począt­ku śmierć mia­ła być naj­po­dlej­sze­go gatun­ku. W hero­icz­nym kra­jo­bra­zie ojczy­zny, pośród cie­niów Żół­kiew­skich, Ponia­tow­skich, Kozie­tul­skich, Kon­ra­dów i Gusta­wów, mia­ła się zja­wić śmierć  z a r z y g a n y c h,  śmierć bez god­no­ści. Śmierć nie sta­no­wią­ca żad­nej zachę­ty, nie dają­ca sła­wy ani pie­nię­dzy, nie wno­szą­ca boha­te­ra w żaden naro­do­wy rejestr czy­nów nie­zwy­kłych, śmierć kun­del i par­szy­wiec. Cho­dzi­ło więc o grę, w któ­rej nie ma zysków, tyl­ko same stra­ty. Zamiar, zaiste, świę­te­go sza­leń­ca, któ­ry wymy­ślił naj­strasz­liw­sze z upo­ko­rzeń, by prze­bła­gać PANA. Jakie­go­kol­wiek. Ale Woja­czek niko­go nie chce tą śmier­cią o nic pro­sić. Jest to jej dal­sza czy­stość inten­cjo­nal­na. Co wię­cej, Woja­czek zda się wystę­po­wać w cha­rak­te­rze obroń­cy Boga: „Śmierć mar­gi­nes to – koniecz­ny, by / Korek­ty wnieść mógł Bóg, wygła­dzić styl” („Wstęp do nauki o bar­wach, czy­li malarz, malu­ją­cy nocą”, Inna baj­ka). Jego pra­wa do mody­fi­ko­wa­nia form życia za pomo­cą uni­ce­stwia­nia i rezu­rek­cji. Ale się­ga­jąc po śmierć samo­bój­czą, się­ga po upraw­nie­nia boskie, niwe­czy jego wolę. Rola „wygła­dza­nia” wła­sne­go sty­lu przy­pa­dła same­mu poecie. Ta śmierć bez god­no­ści mia­ła być pro­te­stem prze­ciw­ko wszel­kim naro­do­wym ofia­rom Iza­aków. Wyszy­dzał stos Joan­ny D’Arc i spa­lo­ną rękę Mcu­ju­sa Sce­wo­li. Jej dehe­ro­iza­cja wyra­ża­ła nie­wąt­pli­wie znie­cier­pli­wie­nie mło­de­go poko­le­nia mito­lo­gią współ­cze­sną, peł­ną hero­sów, któ­rych na co dzień widzia­ło się w kale­so­nach i przy małych, szma­tła­wych inte­re­sach.

Ćwi­czo­na śmierć, sztucz­nie odży­wia­na, rosła szyb­ko, bo była śmier­cią. Sta­wa­ła się, w koń­cu, coraz żwaw­sza i więk­sza. „Ucie­ka mi przez trze­wia do Pol­ski” – zauwa­ża poeta („Róże”, Nie skoń­czo­na kru­cja­ta). Pierw­szą rze­czą przy oswa­ja­niu jest  s p o d o b a n i e  się oswa­ja­ne­mu. Spodo­ba­nie ozna­cza jed­nak fałsz, naśla­dow­nic­two gestu, przyj­mo­wa­nie ryt­mu, ruchu wycho­wan­ka. „Ale zapraw­dę, chcąc się spodo­bać / Śmier­ci, ja cią­gle muszę fał­szo­wać / Sło­wa ogrom­nej tej zapo­wie­dzi” („Poeta mówi jak­że iro­nicz­nie”, ibid.). Wol­no przyj­mu­je się język pod­opiecz­ne­go, jak mat­ka na pewien przy­naj­mniej moment zaczy­na posłu­gi­wać się uprosz­czo­nym języ­kiem dziec­ka, któ­re wycho­wu­je dla peł­nej i dosko­na­łej mowy. Jak Berg­so­now­ska zwrot­ni­ca, któ­ra, by zmie­nić tor pędzą­ce­go pocią­gu, na pewien moment przyj­mu­je kie­ru­nek pojaz­du. Zwrot­ni­ca i mat­ka odłą­cza­ją się od part­ne­ra dość łatwo. Odłą­czyć się od hołu­bio­nej śmier­ci jest o wie­le trud­niej, gdyż hołu­bio­na sta­je się po pro­stu for­mą życia, jest nie do odróż­nie­nia od kwit­nię­cia kwia­tu i świe­ce­nia słoń­ca. Śmierć, do któ­rej się mówi, by ją nauczyć wła­sne­go języ­ka, sama zaczy­na gadać do nauczy­cie­la po imie­niu: „Padli­śmy na dymią­cą mgłą, sty­gną­cą zie­mię / – śmierć nam zaczę­ła mówić po imie­niu” („Finis Polo­niae”, IB). Śmierć wypa­sa­na sta­je się paste­rzem: „Gdzie mojej ręki lewej z nie­bem igra samiec / Tam sta­do doj­nych gwiazd i moja śmierć je pasie” („Bal­la­da bez­boż­na”, ibid.). Nie­zwy­kła i tru­ją­ca w zamia­rze szko­lo­nym – sta­je się pospo­li­ta i jadal­na („Pio­sen­ka boha­te­rów II”, ibid.). Ona, nie­mo­wa z kaje­tu pierw­szo­kla­si­sty w zgło­skach świa­ta, sta­je się mia­rą wysło­wie­nia, wyzna­cza szczy­ty nie­moż­li­wo­ści nazwa­nia („Mój słow­nik”, Któ­re­go nie było). Zapo­zna­na z pierw­szym dźwię­kiem z ust nauczy­cie­la na cały głos zaśpie­wa ser­cu poety („Czyś wie­dział…”, ibid.). Pozwa­na labo­ra­to­ryj­ne pew­ni­ki eks­pe­ry­men­tu fune­ral­ne­go, zacznie przy­mu­szać do myle­nia się escha­to­lo­gicz­ne­go („Polo­nia Resti­tu­ta”, IB). Ona, nie­du­ża, nowo­ro­dek świa­do­me­go macie­rzyń­stwa („Pierw­sza gwiaz­da”, Sezon), wypeł­ni po brze­gi prze­strzeń życia. Labo­ra­to­ryj­ną, scep­tycz­ną koły­skę zmie­ni w koleb­kę dla swe­go  s a m o r o d n e g o  poko­le­nia („Pio­sen­ka boha­te­rów”, ibid.). Prze­zna­czo­na w każ­dej chwi­li do wyrwa­nia, jeśli roz­pa­no­szy się na grzę­dzie, sta­je się odra­sta­ją­ca, nie do opa­no­wa­nia. Rośnie nie­ustan­nie. Jak wło­sy pod pacha­mi („Pod ścia­ną”, ibid.). Prze­zna­czo­na do pokor­ne­go sta­nia w kąt­ku ciszy, jak grzecz­na uczen­ni­ca, zamiesz­ka na war­gach („Eklo­ga”, ibid.). Żyją­ca z odmie­rza­nych dla eks­pe­ry­men­tu racji pro­duk­tów – zawład­nie spi­chle­rzem chle­bo­daw­cy i roz­to­czy kon­tro­lę nad jego jedze­niem i piciem, w każ­dym barze zaglą­da­jąc mu do kufla. Zmu­szo­na, na począt­ku, liczyć się z życz­li­wo­ścią swe­go mistrza, skło­ni go rychło do upo­ka­rza­ją­ce­go zabie­ga­nia o jej życz­li­wość („Świa­dec­two”, NSK). Wpro­wa­dzi w pew­ni­ki wła­snej ogra­ni­czo­no­ści waha­nie i zacznie żyć, jak polip z oce­anu, z tych wahań („Bły­ska­wi­ca”, ibid.). Pozba­wio­na na począt­ku moż­li­wo­ści wyra­że­nia jakich­kol­wiek życzeń, stwo­rzo­na na życze­nie poety, zmie­ni nie­po­strze­że­nie w magicz­ną for­mu­łę czar­no­księ­ską aka­pi­ty wszyst­kich pra­gnień („Sło­wa do pio­sen­ki na ostat­ni dzień roku”, ibid.). Bez miej­sca w domu – sta­nie się jego pią­tym, naj­waż­niej­szym, kątem („List do nie­zna­ne­go poety”, ibid.). Z ucznia śmierć prze­dzierz­gnie się w nauczy­cie­la, w nad­zwy­czaj­ny deka­log: „Dłu­go uczył się śmier­ci w nie­bie mu pisa­nej / Gwiaz­da­mi: wresz­cie ujrzał kąpią­cą się w nie­bie” („Powie­szo­ny”, ibid.). Wymu­si pokłon dla swe­go mistrzo­stwa i zachwyt dla śmier­tel­ne­go ber­ła („Minia­tu­ra”, ibid.) Z prze­cin­ka w kapry­sach doświad­cze­nia, sta­nie się śmier­tel­nym prze­cin­kiem życia („Pio­sen­ka sta­re­go księ­ży­ca”, ibid.). Wszyst­kie dro­gi nagle zmie­nią kie­ru­nek i cha­rak­ter; z doświad­czal­nych, tra­per­skich ście­żek, po któ­rych pozwa­la­ło się pospa­ce­ro­wać wyzwo­lo­nej na moment, racz­ku­ją­cej bla­dej uczen­ni­cy kon­kwi­sta­do­ra, sta­ną się duk­ta­mi wio­dą­cy­mi do  c z y j e j k o l w i e k  śmier­ci. Bla­da pani roz­sze­rza swe kró­le­stwo na tych, któ­rzy są zwią­za­ni z poetą jaką­kol­wiek for­mą życia („Umiem być ciszą”, S). Z żebracz­ki – zażą­da pła­ce­nia hara­czu, dono­sze­nia żywych na pożar­cie. Poja­wia się w wier­szach Wojacz­ka Vil­lo­now­ski sen o cudzym umie­ra­niu, zbrod­ni­cza wyrę­ka moral­no­ści („Wspo­mnie­nie”, ibid.). Ona, nie mają­ca na począt­ku pra­wa żyro­wa­nia wła­snej ceny, osią­gnie moc deper­so­ni­fi­ka­to­ra i burzy­cie­la war­to­ści swe­go chle­bo­daw­cy: „Wte­dy ci śmierć napi­sze Nikt” („Ręko­pis”, NSK). Z dziew­czyn­ki przed komu­nią sta­nie się raj­fur­ką zmu­sza­ją­cą poetę do spro­wa­dza­nia ofiar: „Któż to cho­dzi z buta­mi po nagim cie­le kobie­cym / odpo­wia­dam: poeta / Gnój / alfons swej śmier­ci, co ją rymu­je wciąż ze śmie­chem” („Babi­lon”, KNB). Ona, pro­szą­ca o wyro­zu­mia­łość dla swe­go małe­go gło­du prze­trwa­nia, wyda­je swe­go pana na pastwę żar­łocz­no­ści nie tyl­ko ludz­kiej, ale niż­szej: zwie­rzę­cej („Chi­chot”, NSK). Robią­ca zale­d­wie klek­sy przy pierw­szym zapi­sie swe­go imie­nia – sta­wia w życio­ry­sie maestra same krop­ki nad i. Wła­da już wszyst­kim. Jest sakral­na i magicz­na. Sta­je się wszech­po­tęż­ną hete­rą, przy­śpie­sza­ją­cą pro­duk­cję tru­pa, nie­gdyś żywe­go czło­wie­ka, dają­ce­go jej prztycz­ka w nos, przy naj­mniej­szej chę­ci jego zadar­cia. Przy­na­gla do zgo­nu. Nie dość na tym, zgo­nu odra­ża­ją­ce­go, zgo­nu w poni­że­niu, nad któ­rym ani zapła­kać, ani się roze­śmiać. Poeta zaczy­na szu­kać dla sie­bie szu­bie­ni­cy. Samot­ny, wypę­dza­ny z cia­ła przez wła­sną śmierć, któ­rą przy­jął zale­d­wie na próg, na ćwierć życia. „Cho­dzę i pytam: gdzie jest moja szu­bie­ni­ca?” („Cho­dzę i pytam”). Dni tygo­dnia sta­ją się rucho­mą datą nie­unik­nio­ne­go spo­tka­nia z pętlą. Ten, kto dał się okpić swo­im wła­snym escha­to­lo­gicz­nym pomy­słom, nie jest wart żad­ne­go sza­cun­ku. Ogra­ny w grze przez sie­bie wymy­ślo­nej, jest skoń­czo­nym pata­ła­chem. Nowy Kor­dian odpi­na pasek, szu­ka jakiejś bel­ki. Niech­że dopad­nie go, jak Meur­saul­ta, chi­chot naro­do­wy. Śmierć patrzy na to ze śmie­chem, jak daw­ny jej pro­fe­sor, nie­umie­jęt­nie zakła­da pętlę na szy­ję. Żad­nej ulgi tu nie będzie. Pio­tro­wi – por­te paro­le auto­ra w „Sana­to­rium”, po zawi­śnię­ciu na pasku opa­da­ją spodnie. Żad­nej moż­li­wo­ści mani­fe­sta­cji, okrzy­ku. Samo­za­ci­śnię­cie gar­dła jest wszech­moc­ne. To nie uto­nię­cie w roman­tycz­nej Elste­rze, z któ­rej fal ksią­żę Pepi może jesz­cze krzyk­nąć : Finis Polo­niae! Jest cisza. A w jej środ­ku drwią­ca twarz śmier­ci.

Koniec legen­dy (i jej począ­tek dla współ­cze­snych). A tak być nie mia­ło. Woja­czek pomy­ślał śmierć jako Nor­wi­dow­skie  u w y d a t n i e n i e:  „Nie star­gam cię ja, nie, ja uwy­dat­nię” („For­te­pian Szo­pe­na”). Mówi o tym uwy­dat­nie­niu w „Koń­cu pie­śni” (NSK). Upa­trzył w niej szan­sę na posze­rze­nie pamię­ci, a tym samym życia („Źre­ni­ca”, S). Świa­do­mie odrzu­ca­jąc brak moż­li­wo­ści spo­so­bu prze­ka­za­nia posze­rzo­nej pamię­ci poza obszar życia. Być może, cho­dzi­ło mu o obcą pamięć w tej śmier­ci. W każ­dym razie dale­ki był od zlek­ce­wa­że­nia swej part­ner­ki od momen­tu, gdy zaczę­ła mu rosnąć w oczach. Kie­dy ona sta­wa­ła się coraz bar­dziej har­da, on pokor­niał, kar­cąc Ril­ke­go: „Śmierć / (Kto widział od takie­go sło­wa zaczy­nać wiersz…”) („Począ­tek wier­sza”, NSK). Wypo­mi­na­jąc mu słyn­ny „Schlus­stuck”, zaczy­na­ją­cy się od słów: „Der Tod ist gross”. I gdy śmierć mia­ła go już na każ­de ski­nie­nie: w poezji, miło­ści i ojczyź­nie, sta­ła się rzecz naj­tra­gicz­niej­sza, naj­bar­dziej zdu­mie­wa­ją­ca – życie przy­stą­pi­ło do samo­obro­ny. Po wyro­ku. Było już za póź­no. Ogło­sił wszyst­kim, że będzie kon­se­kwent­ny. Na kon­se­kwen­cji auto­de­struk­cji budo­wał prze­cież swo­ją legen­dę. Nie mógł tego znisz­czyć. Tak mu się zda­wa­ło. Ale speł­nia­jąc wyrok swo­jej byłej uczen­ni­cy, zada­jąc jej jedy­ny cios, odwo­łał się do miło­ści, zapi­su­jąc sło­wa swe­go epi­ta­fium:

Ktoś
Kto kocha
Nie jest tym, co
Umrze.

(„Na imie­ni­ny Rafa­ła Wojacz­ka 24 X 1968”, NSK)


Niniej­szy tekst jest prze­dru­kiem frag­men­tu przed­mo­wy Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza do zbio­ro­wej edy­cji wier­szy Rafa­ła Wojacz­ka (Utwo­ry zebra­ne, Wro­cław 1976, s. 11–14).

O autorze

Tymoteusz Karpowicz

Urodzony 15 grudnia 1921 w Zielonej koło Wilna. Poeta, prozaik, dramaturg, tłumacz. Pracował jako asystent na Uniwersytecie Wrocławskim, a także redaktor w pismach: "Nowe Sygnały", "Odra", "Poezja". W 1973 roku wyjechał do USA, potem do RFN i Berlina Zachodniego, w 1978 roku osiadł w Chicago, obejmując katedrę literatury polskiej na uniwersytecie stanu Illinois. Za ostatni tom, Słoje zadrzewne (1999), otrzymał Nagrodę "Odry" oraz nominację do Nagrody Literackiej Nike. Zmarł w Oak Park 29 czerwca 2005.

Powiązania