Sól i ogień
Jurkowi
Czy wiesz, jak się czujesz? Niektóre płyty
są nagrywane głośniej niż niektóre inne płyty,
tak po prostu jest, ale czy słyszysz swój głos?
Ja nie słyszę swojego, chociaż słyszę twój.
Chyba że na dnie oceanu. Ale nie żadnego z dzisiejszych,
tylko tego, o którym mój syn mówi z żalem, pokazując
szkolne boisko: kiedyś tu wszędzie
była woda, te głupie kontynenty
ją podzieliły. I mówi: mamo,
pamiętasz, jak nie potrzebowaliśmy oczu?
Jak mogłabym zapomnieć, synku,
z tysiąca przygód mojej nieśmiertelnej duszy,
ta była najlepsza.
Co nazywam porażką: spolszczyliśmy sobie motherese w mowę matczyną i odebraliśmy, na rzecz niepewnej komunikatywności, całą śpiewność, jaką tej mowie w języku naukowego oryginału zapewniała końcówka -ese, ta sama, co w vocalese. Jednocześnie, nazywając mową coś, co im dłużej wybrzmiewa, tym dotkliwiej w pierwszym wrażeniu jest ciągiem absurdalnie wysokich, niepowiązanych logicznie dźwięków, ostatecznie podważyliśmy merytoryczny sens wsłuchiwania się w tę produkcję, sens wsłuchiwania się w nią ze zrozumieniem czy choćby w nastroju starania o zrozumienie. Wreszcie nadaliśmy jej przydomek matczyna, który w ostatnich zwłaszcza dziesięcioleciach niesie ze sobą swego rodzaju taryfę ulgową jeśli chodzi o umysłową wydolność i zostaliśmy na gruncie polszczyzny z pojęciem deprecjonującym, ckliwym, seksistowskim i bałamutnym. Trochę szkoda.
Bo na przykład ten wiersz, „Sól i ogień”, jest klasycznym przykładem niespolszczonejmotherese. Wystarczająco wysoki, chwilami piskliwy, ton, ty liryczne, które ponad wszelką wątpliwość wyszło z macicy lirycznego ja (ale nie z takim poślizgiem, jak u liryków konfesyjnych, tutaj jednak trochę bolało), historia z gatunku tych o samolociku, w który zamienia się gerberowska papka na łyżeczce, czy ptaszku, który wylatuje z obiektywu („tysiąc przygód nieśmiertelnej duszy”) i niemożliwy do powstrzymania żywioł podziału, który w pierwszej kolejności obejmuje to, co nigdy nie powinno było zostać rozdzielone. Prawdopodobnie nie byłoby bardziej heroicznej, przygodowej, tragikomicznej, żałość budzącej i powszechnej formy literackiej niż motherese, gdyby, oczywiście, motherese tą formą była.
Natomiast tytułu nie próbowałabym rozbierać bez dedykacji i okoliczność, że pada w niej imię syna autorki, jest drugorzędna, już wystarczająco znaczący jest sam fakt dedykowania. Dedykowania, które zachowuje (osobną kwestią jest, czy dedykowanie zachowuje tego, któremu się dedykuje, czy jednak dedykującego). Posolenie ogniem to mój ulubiony biblijny sposób konserwacji. Prawdziwym nieszczęściem w sprawie percepcji tego cytatu z Ewangelii świętego Marka jest fakt, że akapit o posoleniu ogniem zawiera też słynne, porywające, nie wikłające się w zbędne detale wskazówki, co należy zrobić z ręką, nogą lub okiem, jeśli stają się przyczyną naszego grzechu – odpowiednio: odciąć, odciąć, wyłupić. I te wskazówki nie mogą nie przykuć wyłącznej czytelniczej uwagi w epoce, gdy po wieku żelaznym przyszedł lateksowy, a jedyną od niego odskocznią jest właśnie – tak pięknie u Marka podsumowane – japońskie porno (oczywiście teraz mówię o czytaniu tego fragmentu w duchu katolickim, bo na przykład protestanci mają do konserwacji, o której mówią ładnie preservation, znacznie bardziej serio podejście i tych odciętych rąk i nóg prawdopodobnie w ogóle nie zauważają, a jeśli, to bez zbędnych erekcji). A szkoda, bo tą drugą, nieodciętą ręką, Marek pokazuje dobry, więc jedyny, sposób na przetrwanie: dedykację.
Czyli, wstyd powiedzieć, poświęcenie.