recenzje / ESEJE

Sośnicki: wielokrotne symetrie

Karol Maliszewski

Szkic Karola Maliszewskiego opublikowany w cyklu prezentacji najciekawszych archiwalnych tekstów z dwudziestopięciolecia festiwalu Stacja Literatura.

1

Bo syn jest w czwar­tej, a może już pią­tej. Nic tak nie okre­śla kon­dy­cji poety, jak to, w któ­rej kla­sie jest syn, cór­ka. I to, jak stoi za ple­ca­mi i po raz sie­dem­na­sty powta­rza zada­ny na pamięć tekst Miło­sza. Bere­cik sio­stry i cza­pecz­ka bra­ta. Ten upar­ty rytm wier­sza Miło­sza aż dud­ni w całym miesz­ka­niu. I nie ma wyj­ścia z tego ryt­mu. Tak rodzi się nowa wer­sja, tak się sam­plu­je po poznań­sku. Miło­szo­wa „Dro­ga” rodzi „Dro­gę” Dariu­sza Sośnic­kie­go, napi­sa­ną wespół z synem, z całym domem, podwór­kiem i osie­dlem.

Tak się zaczy­na nowa książ­ka Dariu­sza Sośnic­kie­go pt. Syme­tria. Tak się rodzi ta nie­zwy­kła syme­tria poetyc­ka, cały sze­reg odbić od ścian miesz­ka­nia, a przede wszyst­kim od ścian innych wier­szy, innych poetyk. Tak się roz­gry­wa miste­rium prze­drzeź­nia­nia. Ale jest to życz­li­we prze­drzeź­nia­nie, są to miłe nawią­za­nia, bar­dzo dow­cip­nie spa­ja­ją­ce róż­ne frag­men­ty. Pierw­szy wiersz otwie­ra róż­ne prze­strze­nie. O lite­rac­kiej wspo­mnia­łem, o prze­strze­ni pew­nej tra­dy­cji. Prze­strzeń real­na to blo­ki, jeden przy dru­gim jak kse­ro­ko­pie, „kościół jak sko­ru­pa mał­ża”, jakieś drob­ne osie­dlo­we gesze­fty w sty­lu „Odzież dla Cie­bie”, bar „Rze­pi­cha”, płot ze zmur­sza­łych desek, śmiet­nik, „któ­ry zakwitł kotem”. Gdy­by porów­nać obie prze­strze­nie, tą Miło­szo­wą i tą kre­owa­ną przez Sośnic­kie­go, to real­na prze­strzeń z wier­sza nobli­sty wyda­je się być zmi­to­lo­gi­zo­wa­na i dość umow­na: zaro­śla, gaje, kukuł­ka, doli­na, dach z czer­wo­nym dachem itd. Taki idyl­licz­ny obra­zek rzu­co­ny w twarz pogar­dzie i zagła­dzie. U Sośnic­kie­go, w porząd­ku odwró­co­nej syme­trii, znaj­du­je­my coś wręcz prze­ciw­ne­go” poczu­cie zagro­że­nia w oazie spo­ko­ju i sta­bi­li­za­cji, a przy tym wię­cej dosłow­no­ści i repor­ter­skie­go kon­kre­tu, blo­ko­wy kosmos bar­dziej nama­cal­ny, bar­dziej do uwie­rze­nia. Nie pod­ko­lo­ro­wu­je się czar­no-bia­łych foto­gra­fii. Nie infan­ty­li­zu­je praw­dzi­wych rela­cji mię­dzy dziec­kiem a świa­tem. Bo pierw­szy wiersz zapra­sza do innej jesz­cze prze­strze­ni. Prze­strze­ni dzie­cię­cych prze­żyć. A więc – jak sądzę – nakła­da­ją się tu na sie­bie, two­rząc bar­dzo gęstą mate­rię wier­sza, trzy świa­ty czy raczej trzy per­spek­ty­wy: poetyc­ka (w sen­sie inten­syw­ne­go, aktyw­ne­go nawią­zy­wa­nia), reali­stycz­no osie­dlo­wa i wresz­cie dzie­cię­ca.

Chło­pac­kie ścież­ki krzy­żu­ją się w pierw­szym wier­szu ze „szla­kiem szer­sze­ni”. To znów bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ne dla spo­so­bu widze­nia świa­ta pro­po­no­wa­ne­go przez poznań­skie­go poetę. To widze­nie bywa nie­kie­dy nie tyle uprosz­czo­ne, co raczej zmi­ni­ma­li­zo­wa­ne, zde­for­mo­wa­ne, tak jak­by przez chwi­lę patrzył na kome­dię ludz­ką jakiś robak, owad, drob­ne żyjąt­ko egzy­stu­ją­ce na pery­fe­riach ludz­kie­go świa­ta. Ale z tych pery­fe­rii jaki ma widok! I w nie­któ­rych frag­men­tach poka­zu­je się to, co bie­ga pod pod­ło­gą, co ukry­wa się w ścia­nach i do cze­go bar­dzo czę­sto jako pierw­sze docie­ra­ją dzie­ci. To dzie­ci „bie­gną sku­lo­ne”, bo tyl­ko one wie­dzą (oraz poeta), skąd szer­sze­nie „bio­rą mate­riał na gniaz­do” i gdzie praw­do­po­dob­nie mają to gniaz­do. To typo­wo dzie­cię­ce zain­te­re­so­wa­nie dla pozor­nie nie­waż­nych dro­bia­zgów świa­ta udzie­la się poecie, współ­kon­sty­tu­ując spo­sób postrze­ga­nia – opi­sy­wa­nia rze­czy, współ­fun­du­jąc posta­wę „tro­pi­cie­la mró­wek”. Boha­ter jest przez to nie­co tajem­ni­czy i chwi­la­mi przy­po­mi­na posta­cie z Schul­za. Pozor­nie oschły, oszczęd­ny w gestach, racjo­nal­ny i „aku­rat­ny” w grun­cie rze­czy roi, żywi się mnie­ma­nia­mi i podej­rze­nia­mi nie licu­ją­cy­mi z god­no­ścią doro­słe­go, nor­mal­ne­go męż­czy­zny. Podej­rze­wa świat o jakiś rodzaj gry i ilu­zji, o ukry­wa­nie zaple­cza, na któ­rym dzie­ją się tak nie­zwy­kłe rze­czy.

Dla­te­go ceni sobie twór­czą obec­ność syna, jego sta­ra­nia o wyświe­tla­nie ukry­tych tajem­nic świa­ta. I dla poety powrót dzie­ci ze szko­ły do domu sta­je się fascy­nu­ją­cą przy­go­dą. Wraz z nimi prze­ży­wa ten powrót, migo­tli­wość zna­czeń, doznań i wcie­leń. Jak­że sub­tel­nie napo­my­ka się o tym. Bieg sku­lo­nych posta­ci może być frag­men­tem przy­go­do­we­go fil­mu roz­gry­wa­ją­ce­go się w wyobraź­ni dzie­ci, naj­le­piej o pira­tach zaata­ko­wa­nych prze nie­zna­ne lata­ją­ce stwo­ry. Lecz tak­że frag­men­tem wojen­nych zma­gań, może nawet jakimś powsta­niem. Bie­gnie­my sku­le­ni jak powstań­cy z butel­ka­mi z ben­zy­ną w rękach. To „nieść gło­wy nad bary­ka­dą” brzmi zupeł­nie jak z Baczyń­skie­go.

Ileż warstw nakła­da się na sie­bie w naj­prost­szym wier­szu auto­ra Mar­le­wa, ile zna­czeń i współ­ro­zgry­wa­ją­cych się obra­zów. Banal­ny Poznań sta­je się mitycz­ną prze­strze­nią nie­by­wa­łych prze­żyć, pierw­szych doznań, a na byle jakim podwór­ku z wyspą śmiet­ni­ka pośrod­ku toczy się po raz milio­no­wy histo­ria Ody­se­usza i jego towa­rzy­szy. Naj­bar­dziej ponu­ry, prze­ciw­le­gły brzeg podwó­rza stać się może roz­le­głą pla­żą, na któ­rej leżą kości wyli­za­ne przez sól, a z pia­chu wysta­je wiel­ka sko­ru­pa mał­ża przy­po­mi­na­ją­ca jako żywo osie­dlo­wy kościół. W naj­drob­niej­szej meta­fo­rze ten jeden cel: zacza­ro­wy­wa­nie świa­ta, zama­zy­wa­nie kon­tu­rów real­no­ści, rze­ko­mo jedy­nej, „obiek­tyw­nej” rze­czy­wi­sto­ści.

2

Wróć­my pamię­cią, Czy­tel­ni­ku, do daw­niej­szych wier­szy auto­ra . Już wte­dy wytrwa­le kła­dzio­no cień tajem­ni­cy na każ­dą rzecz i pokry­wa­no lakie­rem nie­zwy­kło­ści banal­ne frag­men­ty świa­ta. Nigdy jed­nak tak cier­pli­wie, z taką życz­li­wo­ścią i miło­ścią jak teraz. Głu­pie sło­wo „doj­rza­łość” ciśnie się na usta. Pozwo­lę sobie powró­cić tutaj do kil­ku myśli zawar­tych w szki­cu „Sośnic­ki: 55 wier­szy” opu­bli­ko­wa­nym kil­ka lat temu na łamach poznań­skie­go kwar­tal­ni­ka „Pro arte”.

Naj­więk­szy, jak sądzę, krok zro­bio­ny został mię­dzy tajem­ni­czym trze­cio­obie­go­wym debiu­tem pt. Pod cię­ża­rem traw, a ofi­cjal­nym debiu­tem pod patro­na­tem ostro­łęc­kiej „Pra­cow­ni” zaty­tu­ło­wa­nym Mar­le­wo. Wyda­je mi się jed­nak, że róż­ni­ca pomię­dzy Mar­le­wem a Ika­ru­sem jest rów­nie poważ­na, może nawet para­dyg­ma­tycz­na. To (czy­li „Mar­le­wo”), co bra­łem za dość bez­po­śred­nią rela­cję, bli­ską „bru­Lio­no­wej” szorst­ko­ści, wło­żo­ne w nową struk­tu­rę postrze­ga­nia, w świa­tło „Ika­ru­sa”, sta­je się mniej jasne i oczy­wi­ste. Życie w wier­szu i rodzaj osa­du są wskaź­ni­ka­mi kre­acji, a nie tyl­ko meta­fo­ry­za­cją typo­wych sytu­acji egzy­sten­cjal­nych, ewo­ka­cją klau­stro­fo­bicz­nej pry­wat­no­ści. A więc osad, jaki pozo­sta­je, to już nie posmak współ­czu­cia i wra­że­nie wej­ścia w głę­bie intym­no­ści, teraz to dodat­ko­wo: nie­ja­sność, zmie­sza­nie, zakło­po­ta­nie. Prze­sta­je ważyć real­ność pęcz­nie­ją­cych wor­ków na śmie­ci i gni­ją­cych pod­łóg. Ponow­nie odczy­ta­ny wcze­sny wiersz Sośnic­kie­go przede wszyst­kim  b r z m i.

Wiel­kie kro­ki sta­wia­ne przez kolej­ne książ­ko­we pro­po­zy­cje Sośnic­kie­go i zaczy­na­ją­cy się już w Mar­le­wie pro­ces „odbar­wia­nia wier­sza” – stop­nio­we­go pozba­wia­nia go cech oso­bi­stej kon­fe­sji, kie­ro­wa­nia go w stro­nę „pro­du­ko­wa­nia pięk­ne­go przed­mio­tu”. Nie dostrze­głem tego przy pierw­szym kon­tak­cie z Mar­le­wem. Zlek­ce­wa­ży­łem brzmie­nie. Zlek­ce­wa­ży­łem tra­dy­cję, z któ­rej wywiódł się – jak sądzę – poetyc­ki zapał mło­dziut­kie­go stu­den­ta filo­zo­fii z Pozna­nia. Sośnic­ki ter­mi­no­wał u Wojacz­ka i uda­ło mu się prze­two­rzyć ową fascy­na­cję w swo­istą, już wła­sną, muzycz­ność. Egzy­sten­cja egzy­sten­cją i, owszem, tra­gicz­ny wymiar losu, ale to jesz­cze, albo przede wszyst­kim, musi brzmieć. Mar­le­wo zaczy­na się suchą i jak­by celo­wo aryt­micz­ną notat­ką o per­ma­nen­cji osa­du i spe­cy­fi­ce osa­dza­nia się w wier­szu przy­pad­ków życia. To zasad­ni­czy pro­blem – jak się jed­no o dru­gie zaha­cza i wza­jem­nie osa­dza. Następ­nym wier­szem jest już jed­nak „eks­pre­sja brzmie­nia”, kla­sycz­ny sonet, popis wir­tu­oze­rii ryt­mu i skąd­inąd zna­nej tona­cji.

Męż­czy­zno miesz­ka­ją­cy w wil­got­nych poko­jach,
któ­ry pło­dzisz syna w cie­niu pod scho­da­mi -
zosta­nie ci ten po mnie. Smut­na stro­no moja,

męż­czy­zno, któ­ry nosisz star­ga­ne ubra­nie,
docze­kasz się swe­go – na razie mnie zostaw,
chłop­cze malo­wa­ny rybim tłusz­czem w usta.

Są w Mar­le­wie utwo­ry kon­wen­cjo­nal­ne i są już zapo­wie­dzi kro­ku w Ika­ru­so­wą pono­wo­cze­sność, te – rzekł­bym – „spod wła­snej dło­ni”; do nich zali­czył­bym „Przed­wio­śnie”, „Mróz”, „Odwrót”, „Gorącz­kę”, „Odwilż”. Lecz wspo­mnia­na kon­wen­cjo­nal­ność jest dość nie­zwy­kła: szorst­kie, suro­we zapi­sy z „mar­le­wiań­skiej kro­ni­ki” – koń­ce zimy, począt­ki wio­sny, dro­bin­ki kurzu wiru­ją­ce w powie­trzu, szy­fro­wa­nie w gra­ni­cach dość zna­nej her­me­neu­ty­ki… po krań­ce ską­pe­go podwór­ka. Te wier­sze roz­wi­ja­ją pro­gram zawar­ty w nie­zwy­kłym, przy­znaj­my, sone­cie „Męż­czy­zno łysie­ją­cy, chłop­cze malo­wa­ny”. A więc: w wil­got­nych poko­jach, pło­dzisz syna, w cie­niu pod scho­da­mi, smut­na stro­na, star­ga­ne ubra­nie, rybi tłuszcz. Taka oto kon­wen­cjo­nal­ność poszcze­gól­nych roz­pi­sań sytu­acji poby­tu w pew­nym zakąt­ku pew­nej rusty­kal­nej dziel­ni­cy wiel­kie­go mia­sta, w pew­nym miesz­ka­niu wynaj­mo­wa­nym w sta­rym zawil­go­co­nym budyn­ku.

Naj­nie­zwy­klej­sza jest wibra­cja na koń­cu języ­ka, nowy rodzaj sone­tów, w któ­rych docho­dzą do gło­su inne gło­sy i two­rzy się jazgot, pono­wo­cze­sna poli­fo­nia. Zaczy­na się coś takie­go dziać w czwar­tym wier­szu Mar­le­wa, w „Przed­wio­śniu”. Typo­wa dla Sośnic­kie­go pre­cy­zyj­na rela­cja mete­oro­lo­gicz­na prze­szy­ta jest tu kon­tra­punk­to­wy­mi wtrę­ta­mi – w czy­tel­ni­ku pozo­sta­je osad, któ­ry w pierw­szym odru­chu tłu­ma­czy sobie jako dozna­nie „wie­lo­ści rze­czy­wi­sto­ści”. Rze­czy­wi­stość wier­sza jest wypad­ko­wą kil­ku pod­ręcz­nych i zaokien­nych rze­czy­wi­sto­ści. Wiersz zaczy­na się i koń­czy nor­mal­nie, jak wie­le innych w tomi­ku opi­sów ogród­ka, tra­wy, ścież­ki, szam­ba etc. I nagle w te zna­jo­me ramy wkra­da się obcość – wła­ści­wie nie wia­do­mo skąd i nie wia­do­mo po co zabie­ra głos gospo­darz, czy­li ktoś, kto jest u sie­bie. Wiersz sta­je się nar­ra­cją sub­lo­ka­to­ra, chcia­ło­by się rzec – wiecz­ne­go sub­lo­ka­to­ra. Na odczy­ta­nie wier­sza, a następ­nie całej książ­ki, kła­dzie się cień nie­za­ko­rze­nie­nia i nie­za­do­mo­wie­nia. Nie wyda­je się przy tym, żeby boha­ter był z tego powo­du nie­szczę­śli­wy. Dla nie­go to żaden cień, raczej blask. On czu­je się cał­kiem nor­mal­nie w swej nomadz­kiej struk­tu­rze i zupeł­nie trzeź­wo rzu­tu­je ją na świat jak na sku­pi­sko takich wła­śnie codzien­nych i zwy­kłych „nie­eg­zal­to­wa­nych nie­za­ko­twi­czeń”.

Już w „Osa­dzie”, w pierw­szych sło­wach książ­ki, pierw­szych sło­wach Nowe­go Poety mówi się o „naszym życiu w wier­szu”. Naszym – ludz­kim. Naszym – poetyc­kim. Wresz­cie „naszym” – rodzin­nym, two­rzo­nym w wspól­no­cie przez „malo­wa­ne­go chłop­ca” i nie­ma­lo­wa­ną kobie­tę. Boha­te­ra i boha­ter­kę. Z kimś się prze­cież pło­dzi pod scho­da­mi. Z kimś się cze­ka – „patrzy­my przez okno” – na doga­sa­nie zimy. Komuś się mówi – „chodź” do ogro­du (fascy­nu­ją­ce jest to współ­speł­nia­nie się odwiecz­ne­go topo­su ogro­du w zde­rze­niu z suchot­ni­czym orga­ni­zmem kosz­mar­ne­go miesz­ka­nia). Z kimś zapeł­nia się pust­kę śmie­cia­mi, ogrze­wa strzę­py poście­li etc. Tego sone­tu wbrew pozo­rom nie napi­sał Rafał Woja­czek…

Znam ludzi, umiem brać się w garść,
gar­ścią pasku umiem cisnąć w oczy.
Jest pleśń – ale jest bez­piecz­nie,
cia­sno – ale ja się miesz­czę.

Nie, tej dło­ni niko­mu nie podam,
star­czy liczyć na sie­bie – do pię­ciu.
Jest grzyb – ale nie ma gło­du.

Mnie nie wol­no być nie­ostroż­nym,
ja mam żonę, dziec­ko i talent.

A i „grzyb” – wbrew pozo­rom – nie bar­dzo wspól­ny ze „wstrę­tem” Świe­tlic­kie­go. Boha­ter Sośnic­kie­go jest doj­rzal­szy. To ktoś, kto wycią­gnął wnio­ski, ujarz­mił neu­ro­zę. Jesz­cze jeden przy­czy­nek do róż­ni­cy mię­dzy „Rocz­ni­kiem 69” a bru­Lio­ni­ta­mi – więk­sza samo­kon­tro­la, świa­do­mość for­my (bar­dziej odpo­wie­dzial­ne życie w wier­szu – sty­li­za­cja, cudzy­słów, kon­tra­punkt, pro­duk­cja pięk­ne­go ame­ta­fi­zycz­ne­go przed­mio­tu), pano­wa­nie nad roz­pa­czą, zno­sze­nie pora­ża­ją­cej poje­dyn­czo­ści jakąś mimo wszyst­ko czu­łą podwój­no­ścią. Nie wol­no być nie­ostroż­nym! No tak. Cokol­wiek by to znaczyło.(Tu jed­nak Woja­czek zro­bił dla nas wie­le. Umie­my powstrzy­my­wać się od samo­bój­stwa. Mamy żony, dzie­ci, zawil­go­co­ne miesz­ka­nia w odra­pa­nych rude­rach. Talent? Sło­wo nie na miej­scu.)

W rzę­dzie naj­czę­ściej poja­wia­ją­cych się słów zde­cy­do­wa­ny pry­mat zbio­ru okre­śleń kli­ma­tycz­no-atmos­fe­rycz­nych. W tej komu­ni­ka­cyj­nej sucho­ści (co dru­gi wiersz to jak­by radio­wa wzmian­ka o aktu­al­nym sta­nie pogo­dy z uwzględ­nie­niem jej oddzia­ły­wa­nia na wraż­li­wych) ginie, a raczej ugi­na się pod sto­sem uwa­run­ko­wań pogo­do­wych, tak zwa­ny boha­ter. Bled­nie, maja­czy, zni­ka. Chwi­la­mi napraw­dę wyda­ją się waż­niej­sze od owe­go bla­de­go cie­nia te wszyst­kie kąśli­we uwa­gi o odcho­dzą­cej zimie, nad­cho­dzą­cej wio­śnie, dła­wią­cym się lecie i dostoj­nie­ją­cej jesie­ni. Zda­nia typu „nie zadzwo­nię, nie zacznę, nie poja­dę” giną w natło­ku uszcze­gó­ło­wień typu „chwy­cił mróz, paź­dzier­nik koń­czy się, dru­gi dół ze śmie­cia­mi w tym roku, przed świ­tem nawo­łu­ją się pocią­gi, wil­goć tra­wi deski pod­ło­gi, odwilż przy­szła z odsie­czą, wró­ble się kłę­bią, śnieg gni­je, wiatr loku­je swój gwizd” etc. (Przed­po­łu­dnia, poran­ki, noce, przed­świ­ty, sobo­ty, nie­dzie­le, paź­dzier­ni­ki.) Po pro­stu posu­nię­cia i ruchy tak zwa­ne­go pod­mio­tu – bez­wol­ne­go i kon­wen­cjo­nal­ne­go aż do kary­ka­tu­ry – jak­by mniej zna­czą i mniej cie­ka­wią niż w bar­dziej wyra­zi­sty spo­sób opi­sa­ne posu­nię­cia, ruchy i meta­mor­fo­zy tak zwa­ne­go tła – tu bios­fe­ry bar­dziej niż socjos­fe­ry.

Postać, cen­trum mówie­nia, śro­dek cięż­ko­ści wier­sza – chwie­je się, waha, zani­ka nie tyle w natło­ku przy­wo­ły­wa­nych ludz­kich gło­sów, co raczej w poli­fo­nii drob­ne­go wszech­by­tu, owe­go całe­go dooko­la: od dołu na śmie­ci poprzez piw­nicz­ny odór, pleśń i kurz oraz tra­wę, kału­że, gaw­ro­na na podwór­ku do plam na nie­bie, obło­ków, zmian tem­pe­ra­tu­ry i rodza­jów odgło­sów wyda­wa­nych przez wiatr. Tu hory­zont poznaw­czy jest zaskle­pio­ny. Trans­cen­den­cja w tra­dy­cyj­nym sen­sie – zero­wa, a typo­wa rela­cja mię­dzy pod­mio­tem a nie­skoń­czo­no­ścią (góra – dół) sta­je się dro­bia­zgo­wym i trzeź­wym spra­woz­da­niem sumien­ne­go bycia pośród cie­ka­wo­stek skoń­czo­no­ści, gdzie „dół” zosta­je ska­ry­ka­tu­ro­wa­ny (spro­fa­no­wa­ny), a „góra” może być jedy­nie górą stro­ju kąpie­lo­we­go w trą­cą­cej ple­śnią sza­fie.

I wresz­cie Ika­rus; mię­dzy Mar­le­wem a Ika­ru­sem czte­ro­let­nia prze­rwa. Trzy­dzie­ści sześć wier­szy; dzie­więć  d o b r y c h  wier­szy na rok – cóż za poko­ra! I jesz­cze to: decy­zja o wyda­niu książ­ki w warun­kach pra­wie cha­łup­ni­czych, w nie­wiel­kiej ilo­ści egzem­pla­rzy. Poezja sta­ła się teraz napraw­dę waż­na, bo waż­na dla nie­licz­nych. Kon­den­su­je się i kom­pli­ku­je. Może nawet her­me­ty­zu­je pod coraz istot­niej­szym patro­na­tem mode­lu postę­po­wa­nia poetyc­kie­go – ale to nie­ko­niecz­nie zna­czy, że poezji – Sosnow­skie­go. (Świe­tlic­ki i ta kom­pa­nia zosta­ją dale­ko w tyle.) To wła­śnie dzie­je się z poezją Sośnic­kie­go. Peł­na eman­cy­pa­cja. „Mam się zasło­nić albo skom­pli­ko­wać?” Zale­ży mu coraz bar­dziej na stwa­rza­niu tajem­ni­cy, dopa­da­niu jej wier­szem, two­rze­niu tajem­ni­czo­ści. Zro­bi­ło się w jego świe­cie odro­bi­nę jaśniej, tro­chę rado­śniej, ale tym bar­dziej nie może­my być nicze­go pew­ni. Owszem, boha­ter opu­ścił „Mar­le­wo”, wyniósł się wresz­cie z tego wil­got­ne­go gro­bow­ca, cho­ciaż kil­ka­krot­nie zapo­wia­dał, że nie jest to moż­li­we. Jak mi się wyda­je, Sośnic­ki poże­gnał się defi­ni­tyw­nie z poetyc­kim deter­mi­ni­zmem, z mniej lub bar­dziej kom­pli­ko­wa­nym rela­cjo­no­wa­niem sytu­acji byto­wych. Ostat­nie lata bar­dzo wzbo­ga­ci­ły jego warsz­tat (i myśle­nie o poezji), nabrał post­mo­der­ni­stycz­nej ogła­dy i nadał jej nie­zwy­kłe rysy wła­snej twa­rzy. Jego mie­szan­ki dźwięcz­nych – a jak­że – lini­jek wypeł­nio­nych imie­sło­wa­mi, rze­czow­ni­ka­mi, cza­sow­ni­ka­mi nigdy nie są mar­twe i sztucz­ne, nie dopro­wa­dza­ją do znie­cier­pli­wie­nia. Duch tu cią­gle prze­wa­ża nad kom­bi­na­to­rycz­ną mate­rią. Wiel­kie mia­sto jawi się jako ciąg obraz­ków z pta­ka­mi – o para­dok­sie! – i drze­wa­mi w roli głów­nej. To z nimi się roz­ma­wia, do nich się mówi. A przede wszyst­kim trium­fal­nie opi­su­je. Poezja Dariu­sza Sośnic­kie­go dostą­piw­szy her­me­tycz­ne­go wta­jem­ni­cze­nia, wydo­sko­na­li­ła opis do takie­go stop­nia, że pozo­sta­wio­ny sam sobie, bez żad­nych ego­tycz­nych wtrę­tów, świe­ci jak naj­czyst­szy liryk, wyzna­nie wypo­wie­dzia­ne nazwa­mi ulic, gatun­ka­mi drzew i pta­ków etc. Wci­ska się mię­dzy nie ten bied­ny pod­miot i chcąc coś od sie­bie powie­dzieć, prze­my­ka się mię­dzy tajem­ni­czo­ścią nastro­ju a per­fek­cją opi­su – i coraz go mniej. Uko­ły­sa­ni pozor­ną mono­to­nią Mar­le­wa tru­chle­je­my przy łami­głów­kach Ika­ru­sa. Olśnie­wa­ją­ca kaska­da orni­to­lo­gicz­no-poetyc­ka „Pta­siej pio­sen­ki” jest jak uwer­tu­ra do zupeł­nie nie­obli­czal­nej sym­fo­nii (poprzez „Pio­sen­ką miło­sną” docho­dzą­cej do fina­łu – „Pio­sen­ki osie­dlo­ne­go”), któ­rą na dobrą spra­wę nie potra­fię nazwać, „nie mogę przy­po­rząd­ko­wać żad­nej z odmian”. Chy­ba że o to wła­śnie cho­dzi – naj­bar­dziej ambit­ne i poszu­ku­ją­ce ruchy mło­dej poezji zwią­za­ne są z sytu­acją, w któ­rej „prze­sta­je cokol­wiek wyni­kać”, bo wyni­ka zbyt wie­le naraz, w zbyt dużym tło­ku, zagęsz­cze­niu, spię­ciach i olśnie­niach wybu­ja­łej „inte­li­gen­cji języ­ko­wej”.

3

Kla­sy­ka gatun­ku. Nale­ża­ło­by czy­tać nie­któ­re wier­sze z Syme­trii z czymś kla­sycz­nym w ręce. Jakieś „Nie­wia­ry­god­ne przy­go­dy Mar­ka Pie­gu­sa” na przy­kład. Bądź inne pozy­cje trak­tu­ją­ce o świe­cie jede­na­sto – i dwu­na­sto­lat­ków. To tacy wła­śnie uga­nia­ją się za pił­ką na podwór­ku poety. I towa­rzy­szą im nie­śmier­tel­ne fra­zy z Niziur­skie­go. Gesty i zacho­wa­nia po wie­le­kroć powie­la­ne w set­kach mło­dzie­żo­wych powie­ści. Może tyl­ko język się zmie­nił. Już inne grep­sy lata­ją w powie­trzu. Ale cią­gle ta sama wybi­ta szy­ba, pospiesz­ny tupot, zabra­na pił­ka. Szy­der­czy śmiech Tom­ka Sawy­era, poły­ka­ne łzy Nemecz­ka.

W dru­gim wier­szu nowe­go tomu („Inau­gu­ra­cja run­dy wio­sen­nej”) kli­mat jak­by z Dąbrow­skiej czy Nał­kow­skiej. War­to wró­cić do tych sta­rych opo­wia­dań o dzie­ciach z podwór­ka, o rela­cjach w gro­ma­dzie. Bo na tym tle widać odkryw­czość Sośnic­kie­go. Jego spoj­rze­nie z góry mocu­ją­ce się ze spoj­rze­niem od środ­ka, z głę­bi dusz nasto­let­nich boha­te­rów. Oschłość i tkli­wość. A swo­ją dro­gą bar­dzo mnie cie­ka­wi, czy syn poety ma w swo­jej czy­tan­ce opo­wia­da­nie Marii Dąbrow­skiej pt. „Olek” albo te zna­ko­mi­te frag­men­ty (np. „Pies”) z „Uśmie­chu dzie­ciń­stwa”. Moje dzie­ci to mia­ły. Coś sły­szę podob­ne­go, bliź­nia­czą nutę trzeź­we­go spoj­rze­nia na dziec­ko, jego psy­chi­kę, spo­sób postrze­ga­nia świa­ta.

A więc poeta dora­sta razem ze swo­imi dzieć­mi. Jak każ­dy męż­czy­zna. Prze­ra­bia histo­rię świa­ta na nowo. Podob­no cze­ka nas jesz­cze trze­cia run­da, doty­czy wnu­ków. Poży­je­my, zoba­czy­my. Na razie wra­ca­my na podwór­ko. Jest tu taki jeden, co „okrę­ca się w kół­ko po każ­dym strza­le na bram­kę.” I jest też taki, co ma sio­strę. Opis tej sio­stry to etiu­da rze­czo­wej tkli­wo­ści, ist­ny cud wcie­le­nia się, empa­tycz­ne­go zej­ścia pomię­dzy te „nie­do­ro­słe cie­nie” krzą­ta­ją­ce się wśród pojem­ni­ków na śmie­ci. Być sio­strą blon­dy­na. Stać z boku i patrzeć na zabło­co­ne podwó­rze. Na tego z klat­ki naprze­ciw. Tego naj­gor­sze­go. Nie tyle dla niej, co dla reje­stra­to­ra wyda­rzeń, pro­szą­ce­go z wyso­ko­ści o spo­kój, prze­ma­wia­ją­ce­go. Ale ten reje­stra­tor, egze­ku­tor praw miesz­kań­ców, ustę­pu­je, ule­ga prze­py­cho­wi wyda­rzeń roz­gry­wa­ją­cych się mie­dzy dwo­ma trze­pa­ka­mi. Stra­szy na niby ode­bra­niem pił­ki. W grun­cie rze­czy jest zafa­scy­no­wa­ny. W podwór­ko­wo-dzie­cię­cych wier­szach Sośnic­kie­go to chy­ba jest naj­lep­sze. Fascy­na­cja i prze­nik­nię­cie, dotar­cie do isto­ty, któ­ra jest medy­ta­cją nad losem, zary­so­wu­ją­cym się losem dzie­cię­cych posta­ci.

Owa isto­ta wią­że się z „dzia­ła­niem innych rze­czy”. Dzie­cia­ków z osie­dla nie zło­wi się na „meta­fi­zycz­ny dreszcz”. Prze­cież nawet ksiądz jest dla nich paja­cem. Odbie­ra­ją wszyst­ko na innych falach. To fascy­nu­je poetę i dzię­ki nie­mu tak­że czy­tel­ni­ka. Zaglą­da­my za pod­szew­kę zupeł­nie inne­go świa­ta. „To jest kla­sa czwar­ta w tym roku szkol­nym…”. Dziew­czyn­ki już wszyst­ko wie­dzą, chłop­cy się krę­pu­ją. Ale uda­ją zain­te­re­so­wa­nie. Demon­stru­ją brak skrę­po­wa­nia. Czyż­by Sośnic­ki kie­dy­kol­wiek pra­co­wał w szko­le? Nie musiał. Czy­ta to wszyst­ko z twa­rzy syna i jego kum­pli. Ma to jak na dło­ni. A tytuł wier­sza stwa­rza nagle (być może tyl­ko w mojej ima­gi­na­cji, ale mam pra­wo, jestem czy­tel­ni­kiem) bar­dzo sze­ro­ki hory­zont egzy­sten­cjal­ny. Oto następ­ni do raju, w „kolej­ce do kse­ro”. Całe to doj­rze­wa­nie, muta­cja, prze­po­czwa­rze­nie i dostą­pie­nie zaszczy­tu współ­uczest­nic­twa w glo­bal­nej pro­kre­acji, bio­lo­gicz­nej kse­ro­ko­pii. A przy­po­mi­nam – poeta stał tyl­ko w kolej­ce w osie­dlo­wym „punk­cie kse­ro” za kole­żan­ką syna z kla­sy. Strach tego Sośnic­kie­go pusz­czać na mia­sto, zaraz całe „epo­pe­je ducha” two­rzy.

Żar­ty żar­ta­mi, ale to wszyst­ko ma jakiś sens, docie­ra bowiem do dal­szych zna­czeń tytu­ło­wej syme­trii. W świe­tle ostat­nich frag­men­tów moż­na chy­ba mówić o syme­trii świa­tów, o wza­jem­nym odbi­ja­niu się doj­rza­ło­ści w nie­doj­rza­ło­ści, dzie­cięc­twa w doro­sło­ści, o ich poko­jo­wym – albo i nie – współ­ist­nie­niu. Seria lustrza­nych odbić z podwór­ka wpły­wa na boha­te­ra, któ­ry roz­po­czy­na mozol­ną wędrów­kę w głąb wła­snej wraż­li­wo­ści i pamię­ci. Powro­ty do dzie­ciń­stwa. Ubo­gie to są wzmian­ki, ale bar­dzo istot­ne. Cień wła­sne­go dzie­ciń­stwa jakoś kon­fi­gu­ru­je bla­ski dzie­ciń­stwa obser­wo­wa­ne­go, prze­ży­wa­ne­go wraz z synem. Jest odle­głym tłem, do któ­re­go wra­ca się raczej nie­chęt­nie.

„Ja na wstę­pie o tym”. Tak by moż­na nazwać struk­tu­ral­ną decy­zję twór­cy doty­czą­cą wymo­wy ukła­du poszcze­gól­nych ele­men­tów cało­ści. Otóż po cyklu omó­wio­nych wier­szy, po takim roz­po­czę­ciu zbio­ru, poja­wia się tekst nie­ja­ko pod­su­mo­wu­ją­cy „pieśń na wej­ście”. Mówi się tam o wybo­rze este­ty­ki. I przede wszyst­kim pada jak zaklę­cie sło­wo „syme­tria”. „Musi być syme­tria w rze­czach tego świa­ta, / sko­ro mamy dwie ręce, dwo­je oczu, uszu / i w koń­cu dwie pół­ku­le mózgu.” I przede wszyst­kim ujaw­nia się mądrość pod­mio­tu, któ­ry ze sto­ic­kim spo­ko­jem wygła­sza swo­ją ora­cję na temat porząd­ku świa­ta. Porzą­dek ten opie­ra się na syme­trii. To ona jest pod­sta­wo­wa zasa­dą bytu. Tę myśl dedy­ku­je się nie tyl­ko Tade­uszo­wi Pió­rze. Pra­wem syme­trii rzą­dzi się wszyst­ko, zarów­no góry i doli­ny, jak wnę­trze naszej psy­chi­ki wysy­ła­ją­ce raz po raz prób­ne balo­ny nastro­jów. Tak więc opo­wieść o cudow­nym dziec­ku jest opo­wie­ścią o wybry­ku natu­ry, któ­ry syme­trycz­nie musiał zostać zneu­tra­li­zo­wa­ny innym wybry­kiem – pię­cio­let­nim idio­tą sika­ją­cym ze szczę­ścia na widok świa­teł­ka. A „jaw­nym agen­tem syme­trii” jest gra­ni­cach tej opo­wie­ści bły­ska­wi­ca, wysłan­nik żywio­łu, ramię spra­wie­dli­wo­ści sto­ją­cej nad ludź­mi i rze­cza­mi. Tyl­ko dla­cze­go zosta­ło to zade­dy­ko­wa­ne Tade­uszo­wi Pió­rze? Kim on jest w kano­nie „pew­nej este­ty­ki”? Ten cudow­nie tajem­ni­czy tekst ma swo­je dal­sze tajem­ni­ce. W każ­dym razie doty­czy dziec­ka, a raczej dzie­ci. Są to „dzie­ci ciut nie­obec­ne, cudow­ne i dzi­kie, / któ­re wsta­ją w połu­dnie, nie chcą się uśmie­chać / i naj­chęt­niej pozu­ją foto­re­por­te­rom / z wywa­lo­nym języ­kiem.” I w zasa­dzie na tym koń­czy Sośnic­ki swą ody­se­ję z podwór­ka. Następ­ne tek­sty doty­czą doro­słych. Por­tre­tu­ją kil­ka wyima­gi­no­wa­nych (lecz moż­li­wych) posta­ci, nawet cytu­ją ich zagad­ko­we sło­wa. Jesz­cze tyl­ko w „Chiń­skim zodia­ku” poja­wia się zarys pią­to­kla­si­sty. I już nie­waż­ne, czy to sam poeta, czy też jego syn. Wie­my dobrze, że „Naszą szka­pę” i „Łyska z pokła­du Idy” prze­ra­bia­ło się w pią­tej kla­sie. Załóż­my więc, że boha­te­rem tek­stu jest sam poeta posta­wio­ny w dość nie­zwy­kłej sytu­acji sma­ko­sza orien­tal­nych potraw. Wspo­mi­na przy tym wszyst­kie zwie­rząt­ka swe­go dzie­ciń­stwa. I poja­wia się moż­li­wość spo­ży­cia takie­go osob­ni­ka. Chiń­czy­cy ją gwa­ran­tu­ją. W pią­tej kla­sie oma­wia się rów­nież baj­kę Kra­sic­kie­go pt. „Przy­ja­cie­le”. Wśród ser­decz­nych przy­ja­ciół boha­te­ra tra­fił szlag. Psy go zja­dły. I pogłos tego oma­wia­nia, lek­tu­ro­wy refleks wpa­da mię­dzy wier­sze. Owca nie będzie spo­ży­ta. Cho­ciaż nie wzię­ła na grzbiet kró­li­ka. Oczy­wi­ście, w ory­gi­na­le jest zając. Co osta­tecz­nie zosta­ło wybra­ne? Smok. Tak – „Smo­ka by spró­bo­wał.”

W ten spo­sób punkt cięż­ko­ści prze­su­wa się w Syme­trii (mniej wię­cej w tym miej­scu) z cze­goś reali­stycz­ne­go na coś bar­dziej oni­rycz­ne­go. I to cie­ka­we, że jeśli ten realizm i rze­czo­wość były dziec­kiem pod­szy­te, to oni­ryzm defi­niu­je świat doro­słych. Doro­słość jako mniej real­na, mniej pew­na? Cie­ka­wa, ale nie wiem na ile – w świe­tle wier­szy – sen­sow­na hipo­te­za. Ale to też ciąg dal­szy rosz­czeń syme­trii, któ­ra żąda wyra­zi­ste­go walo­ry­zo­wa­nia, a następ­nie wyrów­ny­wa­nia rachun­ków, napra­wia­nia szkód. Tu doj­rza­łość jest tak doj­rza­ła, że wła­ści­wie jako przej­rza­ła osu­wa się w ramio­na snu, co w pierw­szej odsło­nie tomi­ku, w sce­nach dzie­cię­cych, było­by nie do pomy­śle­nia. I czy­ta­my wów­czas coś tak „wręcz nie­moż­li­we­go” jak to:

Sen­ne godzi­ny

Sen­ne godzi­ny mija­ją
żwa­wo wypo­wia­da­ne głup­stwa:
góry pogię­te­go żela­stwa
na pobo­czach dro­gi,
chat­ka rdzy,
ogni­sko zapal­ne;
pole tłu­czo­ne­go szkła
poro­słe topi­nam­bu­rem.

Ogni­sko zapal­ne,
ale ten ogień
śli­zga się po bru­dzie,
zaj­mu­je gło­wę dmu­chaw­ca,
wspi­na się po fira­nie
i prze­pa­la żarów­kę.

Czy to napi­sał Dariusz Sośnic­ki? Artur Bursz­ta twier­dzi, że tak. Ależ nie kłóć­my się. Bo Dariusz Sośnic­ki nigdy reali­stą nie był. Jaki tam repor­ter, cóż to za bzdu­ry. To kre­ator wewnętrz­nych świa­tów i tyl­ko poczu­cie syme­trii nie pozwa­la mu się cał­ko­wi­cie ode­rwać od rze­czy­wi­sto­ści. O tym opo­wia­da­ją następ­ne wier­sze. O pró­bach ode­rwa­nia się od rze­czy­wi­sto­ści, któ­ra przy­kle­ja się do rąk i nóg, któ­ra się klei, cią­gnie i włó­czy. I włą­cza się boha­te­ro­wi „syn­drom Bia­ło­szew­skie­go”. Nasłu­chu­je i świad­czy w tym swo­im mrów­kow­cu. Z par­te­ru wie­le sły­szy. Posta­wa mał­ża w sko­ru­pie blo­ku owo­cu­je nie­zwy­kłym wier­szem wyko­rzy­stu­ją­cym dyk­cję Miło­sza, zna­ną choć­by z „Trak­ta­tu poetyc­kie­go”. Ten „trak­tat blo­ko­wy” (pastisz paro­diu­ją­cy tre­ści mowy wyso­kiej) nie opi­su­je jed­nak mno­go­ści poetyk i poetów, lecz kla­sy­fi­ku­je typy i pod­ty­py „zejść ze scho­dów”. Nasłu­chi­wa­nie dało tę ogrom­ną wie­dzę na temat szu­rań, stą­pań i powłó­czeń.

Więc takie mamy typy zejść ze scho­dów:
zej­ście leni­we, jak­byś cią­gnął włó­kę,
zej­ście w pod­sko­kach, nazy­wa­ne pta­sim,
i nie­bez­piecz­ne zej­ście pija­ne­go
oraz podwój­ne dla nie­chęt­nych świa­tu.
I wśród pod­ty­pów, któ­rych są tysią­ce,
wie­le jest bar­dzo inte­re­su­ją­cych.

Nasłu­chi­wa­nie i segre­go­wa­nie aku­stycz­nych odpa­dów sta­je się z bie­giem cza­su ulu­bio­nym zaję­ciem boha­te­ra. Uwień­cze­niem „linii dźwię­ko­wej” nowe­go tomu Sośnic­kie­go są „Trzy wier­sze aku­stycz­ne”. Nato­miast „linia oczu” w inte­re­su­ją­cy spo­sób zbie­ga się z „linią Miło­sza” i koń­czy „Syme­trię” pięk­nym akor­dem. Ów pięk­ny akord nosi tytuł „Widze­nia na pre­rii Midwe­stu”. Ale do tego wier­sza jesz­cze wró­ci­my.

4

Tar­gi poznań­skie. Liry­ka lokal­na czy­li coś, co być może ogni­sku­je wszyst­kie punk­ty widze­nia i sku­pia wszel­kie zauwa­żal­ne tu prze­strze­nie. Od Miło­sza do Barań­cza­ka, prze­strzeń mądre­go, świa­do­me­go pasti­szu. Wędrów­ka po kra­inie zszy­wa­nych cyta­tów, tak­że z Szym­bor­skiej, któ­ra przy­po­mnia­ła o tym, cze­go się nie robi kotu, i z Olszań­skie­go, któ­ry wal­czył w podob­ny spo­sób o pra­wa tama­got­schi. Od blo­ku do blo­ku, od klat­ki do klat­ki. Od dachu pokry­te­go smo­łą po piw­ni­cę wypeł­nio­ną sło­ika­mi z kom­po­tem. Więc prze­strzeń domo­wa, blo­ko­wa. W niej wła­śnie prze­my­ka­ją się te wszyst­kie sym­pa­tycz­ne posta­cie, cie­pło i życz­li­wie opi­sa­ne przez poetę jako „nie­prze­bra­ne bogac­two Wscho­du”. Jed­no z poznań­skich osie­dli jako figu­ra „małej ojczy­zny”. Wresz­cie poczu­cie regio­nal­nej przy­na­leż­no­ści, ale nie nazbyt poważ­nie potrak­to­wa­ne. Z przy­mru­że­niem oka dzie­li się tu Poznań (tar­gu­jąc o dziel­ni­ce) mię­dzy Sośnic­kie­go i Kacza­now­skie­go, pamię­ta­jąc jed­nak­że o zamknię­tych enkla­wach innych świet­nych twór­ców poznań­skich, o przez nich zaję­tych rewi­rach.

Ale jest to zara­zem prze­strzeń dzie­cię­cych rojeń, podział na umow­ne kró­le­stwa, zaba­wa paty­ka­mi, któ­ry­mi kroi się dostęp­ny świat. „Neu­ro­tycz­ny seans w poło­wie trans­ak­cji.” Tak się spo­ty­ka­ją te wszyst­kie swoj­skie prze­strze­nie. A potem nagle zosta­ją ode­pchnię­te, odrzu­co­ne, posta­wio­ne w dziw­nym świe­tle pada­ją­cym z krzy­we­go zwier­cia­dła. Ten kon­glo­me­rat swoj­sko­ści, ten świat zapa­dły a zaścian­ko­wy, maleń­kie oso­bi­ste cen­trum zosta­je wzię­te w nawias wiel­kie­go świa­ta. Spo­glą­da się na nie jak z lotu pta­ka. Tomik koń­czy się frag­men­tem poetyc­kie­go rap­tu­la­rza z podró­ży do Sta­nów. A co się wte­dy widzi „lek­ko przy­mru­żo­ny­mi ocza­mi dale­ko­wi­dza”? Mito­lo­gicz­ne mia­sto za mgłą, mia­sto rece­sji i samo­bójstw. Mia­sto kwit­ną­cej poezji, mia­sto wiel­kiej wraż­li­wo­ści i czy­stych wzru­szeń. Widzi się swój auto­bio­gra­fizm i tro­chę się na nie­go narze­ka. Zaczy­na się marzyć o nowej wyobraź­ni, nowym widze­niu i obra­zo­wa­niu. Żeby tak „zamknąć oczy i otwo­rzyć je gdzie indziej, kie­dy indziej”.

Do cze­go chce nas przy­zwy­cza­ić Dariusz Sośnic­ki? Do cze­go przy­go­to­wać?

O autorze

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania