1
Bo syn jest w czwartej, a może już piątej. Nic tak nie określa kondycji poety, jak to, w której klasie jest syn, córka. I to, jak stoi za plecami i po raz siedemnasty powtarza zadany na pamięć tekst Miłosza. Berecik siostry i czapeczka brata. Ten uparty rytm wiersza Miłosza aż dudni w całym mieszkaniu. I nie ma wyjścia z tego rytmu. Tak rodzi się nowa wersja, tak się sampluje po poznańsku. Miłoszowa „Droga” rodzi „Drogę” Dariusza Sośnickiego, napisaną wespół z synem, z całym domem, podwórkiem i osiedlem.
Tak się zaczyna nowa książka Dariusza Sośnickiego pt. Symetria. Tak się rodzi ta niezwykła symetria poetycka, cały szereg odbić od ścian mieszkania, a przede wszystkim od ścian innych wierszy, innych poetyk. Tak się rozgrywa misterium przedrzeźniania. Ale jest to życzliwe przedrzeźnianie, są to miłe nawiązania, bardzo dowcipnie spajające różne fragmenty. Pierwszy wiersz otwiera różne przestrzenie. O literackiej wspomniałem, o przestrzeni pewnej tradycji. Przestrzeń realna to bloki, jeden przy drugim jak kserokopie, „kościół jak skorupa małża”, jakieś drobne osiedlowe geszefty w stylu „Odzież dla Ciebie”, bar „Rzepicha”, płot ze zmurszałych desek, śmietnik, „który zakwitł kotem”. Gdyby porównać obie przestrzenie, tą Miłoszową i tą kreowaną przez Sośnickiego, to realna przestrzeń z wiersza noblisty wydaje się być zmitologizowana i dość umowna: zarośla, gaje, kukułka, dolina, dach z czerwonym dachem itd. Taki idylliczny obrazek rzucony w twarz pogardzie i zagładzie. U Sośnickiego, w porządku odwróconej symetrii, znajdujemy coś wręcz przeciwnego” poczucie zagrożenia w oazie spokoju i stabilizacji, a przy tym więcej dosłowności i reporterskiego konkretu, blokowy kosmos bardziej namacalny, bardziej do uwierzenia. Nie podkolorowuje się czarno-białych fotografii. Nie infantylizuje prawdziwych relacji między dzieckiem a światem. Bo pierwszy wiersz zaprasza do innej jeszcze przestrzeni. Przestrzeni dziecięcych przeżyć. A więc – jak sądzę – nakładają się tu na siebie, tworząc bardzo gęstą materię wiersza, trzy światy czy raczej trzy perspektywy: poetycka (w sensie intensywnego, aktywnego nawiązywania), realistyczno osiedlowa i wreszcie dziecięca.
Chłopackie ścieżki krzyżują się w pierwszym wierszu ze „szlakiem szerszeni”. To znów bardzo charakterystyczne dla sposobu widzenia świata proponowanego przez poznańskiego poetę. To widzenie bywa niekiedy nie tyle uproszczone, co raczej zminimalizowane, zdeformowane, tak jakby przez chwilę patrzył na komedię ludzką jakiś robak, owad, drobne żyjątko egzystujące na peryferiach ludzkiego świata. Ale z tych peryferii jaki ma widok! I w niektórych fragmentach pokazuje się to, co biega pod podłogą, co ukrywa się w ścianach i do czego bardzo często jako pierwsze docierają dzieci. To dzieci „biegną skulone”, bo tylko one wiedzą (oraz poeta), skąd szerszenie „biorą materiał na gniazdo” i gdzie prawdopodobnie mają to gniazdo. To typowo dziecięce zainteresowanie dla pozornie nieważnych drobiazgów świata udziela się poecie, współkonstytuując sposób postrzegania – opisywania rzeczy, współfundując postawę „tropiciela mrówek”. Bohater jest przez to nieco tajemniczy i chwilami przypomina postacie z Schulza. Pozornie oschły, oszczędny w gestach, racjonalny i „akuratny” w gruncie rzeczy roi, żywi się mniemaniami i podejrzeniami nie licującymi z godnością dorosłego, normalnego mężczyzny. Podejrzewa świat o jakiś rodzaj gry i iluzji, o ukrywanie zaplecza, na którym dzieją się tak niezwykłe rzeczy.
Dlatego ceni sobie twórczą obecność syna, jego starania o wyświetlanie ukrytych tajemnic świata. I dla poety powrót dzieci ze szkoły do domu staje się fascynującą przygodą. Wraz z nimi przeżywa ten powrót, migotliwość znaczeń, doznań i wcieleń. Jakże subtelnie napomyka się o tym. Bieg skulonych postaci może być fragmentem przygodowego filmu rozgrywającego się w wyobraźni dzieci, najlepiej o piratach zaatakowanych prze nieznane latające stwory. Lecz także fragmentem wojennych zmagań, może nawet jakimś powstaniem. Biegniemy skuleni jak powstańcy z butelkami z benzyną w rękach. To „nieść głowy nad barykadą” brzmi zupełnie jak z Baczyńskiego.
Ileż warstw nakłada się na siebie w najprostszym wierszu autora Marlewa, ile znaczeń i współrozgrywających się obrazów. Banalny Poznań staje się mityczną przestrzenią niebywałych przeżyć, pierwszych doznań, a na byle jakim podwórku z wyspą śmietnika pośrodku toczy się po raz milionowy historia Odyseusza i jego towarzyszy. Najbardziej ponury, przeciwległy brzeg podwórza stać się może rozległą plażą, na której leżą kości wylizane przez sól, a z piachu wystaje wielka skorupa małża przypominająca jako żywo osiedlowy kościół. W najdrobniejszej metaforze ten jeden cel: zaczarowywanie świata, zamazywanie konturów realności, rzekomo jedynej, „obiektywnej” rzeczywistości.
2
Wróćmy pamięcią, Czytelniku, do dawniejszych wierszy autora . Już wtedy wytrwale kładziono cień tajemnicy na każdą rzecz i pokrywano lakierem niezwykłości banalne fragmenty świata. Nigdy jednak tak cierpliwie, z taką życzliwością i miłością jak teraz. Głupie słowo „dojrzałość” ciśnie się na usta. Pozwolę sobie powrócić tutaj do kilku myśli zawartych w szkicu „Sośnicki: 55 wierszy” opublikowanym kilka lat temu na łamach poznańskiego kwartalnika „Pro arte”.
Największy, jak sądzę, krok zrobiony został między tajemniczym trzecioobiegowym debiutem pt. Pod ciężarem traw, a oficjalnym debiutem pod patronatem ostrołęckiej „Pracowni” zatytułowanym Marlewo. Wydaje mi się jednak, że różnica pomiędzy Marlewem a Ikarusem jest równie poważna, może nawet paradygmatyczna. To (czyli „Marlewo”), co brałem za dość bezpośrednią relację, bliską „bruLionowej” szorstkości, włożone w nową strukturę postrzegania, w światło „Ikarusa”, staje się mniej jasne i oczywiste. Życie w wierszu i rodzaj osadu są wskaźnikami kreacji, a nie tylko metaforyzacją typowych sytuacji egzystencjalnych, ewokacją klaustrofobicznej prywatności. A więc osad, jaki pozostaje, to już nie posmak współczucia i wrażenie wejścia w głębie intymności, teraz to dodatkowo: niejasność, zmieszanie, zakłopotanie. Przestaje ważyć realność pęczniejących worków na śmieci i gnijących podłóg. Ponownie odczytany wczesny wiersz Sośnickiego przede wszystkim b r z m i.
Wielkie kroki stawiane przez kolejne książkowe propozycje Sośnickiego i zaczynający się już w Marlewie proces „odbarwiania wiersza” – stopniowego pozbawiania go cech osobistej konfesji, kierowania go w stronę „produkowania pięknego przedmiotu”. Nie dostrzegłem tego przy pierwszym kontakcie z Marlewem. Zlekceważyłem brzmienie. Zlekceważyłem tradycję, z której wywiódł się – jak sądzę – poetycki zapał młodziutkiego studenta filozofii z Poznania. Sośnicki terminował u Wojaczka i udało mu się przetworzyć ową fascynację w swoistą, już własną, muzyczność. Egzystencja egzystencją i, owszem, tragiczny wymiar losu, ale to jeszcze, albo przede wszystkim, musi brzmieć. Marlewo zaczyna się suchą i jakby celowo arytmiczną notatką o permanencji osadu i specyfice osadzania się w wierszu przypadków życia. To zasadniczy problem – jak się jedno o drugie zahacza i wzajemnie osadza. Następnym wierszem jest już jednak „ekspresja brzmienia”, klasyczny sonet, popis wirtuozerii rytmu i skądinąd znanej tonacji.
Mężczyzno mieszkający w wilgotnych pokojach,
który płodzisz syna w cieniu pod schodami -
zostanie ci ten po mnie. Smutna strono moja,
mężczyzno, który nosisz stargane ubranie,
doczekasz się swego – na razie mnie zostaw,
chłopcze malowany rybim tłuszczem w usta.
Są w Marlewie utwory konwencjonalne i są już zapowiedzi kroku w Ikarusową ponowoczesność, te – rzekłbym – „spod własnej dłoni”; do nich zaliczyłbym „Przedwiośnie”, „Mróz”, „Odwrót”, „Gorączkę”, „Odwilż”. Lecz wspomniana konwencjonalność jest dość niezwykła: szorstkie, surowe zapisy z „marlewiańskiej kroniki” – końce zimy, początki wiosny, drobinki kurzu wirujące w powietrzu, szyfrowanie w granicach dość znanej hermeneutyki… po krańce skąpego podwórka. Te wiersze rozwijają program zawarty w niezwykłym, przyznajmy, sonecie „Mężczyzno łysiejący, chłopcze malowany”. A więc: w wilgotnych pokojach, płodzisz syna, w cieniu pod schodami, smutna strona, stargane ubranie, rybi tłuszcz. Taka oto konwencjonalność poszczególnych rozpisań sytuacji pobytu w pewnym zakątku pewnej rustykalnej dzielnicy wielkiego miasta, w pewnym mieszkaniu wynajmowanym w starym zawilgoconym budynku.
Najniezwyklejsza jest wibracja na końcu języka, nowy rodzaj sonetów, w których dochodzą do głosu inne głosy i tworzy się jazgot, ponowoczesna polifonia. Zaczyna się coś takiego dziać w czwartym wierszu Marlewa, w „Przedwiośniu”. Typowa dla Sośnickiego precyzyjna relacja meteorologiczna przeszyta jest tu kontrapunktowymi wtrętami – w czytelniku pozostaje osad, który w pierwszym odruchu tłumaczy sobie jako doznanie „wielości rzeczywistości”. Rzeczywistość wiersza jest wypadkową kilku podręcznych i zaokiennych rzeczywistości. Wiersz zaczyna się i kończy normalnie, jak wiele innych w tomiku opisów ogródka, trawy, ścieżki, szamba etc. I nagle w te znajome ramy wkrada się obcość – właściwie nie wiadomo skąd i nie wiadomo po co zabiera głos gospodarz, czyli ktoś, kto jest u siebie. Wiersz staje się narracją sublokatora, chciałoby się rzec – wiecznego sublokatora. Na odczytanie wiersza, a następnie całej książki, kładzie się cień niezakorzenienia i niezadomowienia. Nie wydaje się przy tym, żeby bohater był z tego powodu nieszczęśliwy. Dla niego to żaden cień, raczej blask. On czuje się całkiem normalnie w swej nomadzkiej strukturze i zupełnie trzeźwo rzutuje ją na świat jak na skupisko takich właśnie codziennych i zwykłych „nieegzaltowanych niezakotwiczeń”.
Już w „Osadzie”, w pierwszych słowach książki, pierwszych słowach Nowego Poety mówi się o „naszym życiu w wierszu”. Naszym – ludzkim. Naszym – poetyckim. Wreszcie „naszym” – rodzinnym, tworzonym w wspólnocie przez „malowanego chłopca” i niemalowaną kobietę. Bohatera i bohaterkę. Z kimś się przecież płodzi pod schodami. Z kimś się czeka – „patrzymy przez okno” – na dogasanie zimy. Komuś się mówi – „chodź” do ogrodu (fascynujące jest to współspełnianie się odwiecznego toposu ogrodu w zderzeniu z suchotniczym organizmem koszmarnego mieszkania). Z kimś zapełnia się pustkę śmieciami, ogrzewa strzępy pościeli etc. Tego sonetu wbrew pozorom nie napisał Rafał Wojaczek…
Znam ludzi, umiem brać się w garść,
garścią pasku umiem cisnąć w oczy.
Jest pleśń – ale jest bezpiecznie,
ciasno – ale ja się mieszczę.
Nie, tej dłoni nikomu nie podam,
starczy liczyć na siebie – do pięciu.
Jest grzyb – ale nie ma głodu.
Mnie nie wolno być nieostrożnym,
ja mam żonę, dziecko i talent.
A i „grzyb” – wbrew pozorom – nie bardzo wspólny ze „wstrętem” Świetlickiego. Bohater Sośnickiego jest dojrzalszy. To ktoś, kto wyciągnął wnioski, ujarzmił neurozę. Jeszcze jeden przyczynek do różnicy między „Rocznikiem 69” a bruLionitami – większa samokontrola, świadomość formy (bardziej odpowiedzialne życie w wierszu – stylizacja, cudzysłów, kontrapunkt, produkcja pięknego ametafizycznego przedmiotu), panowanie nad rozpaczą, znoszenie porażającej pojedynczości jakąś mimo wszystko czułą podwójnością. Nie wolno być nieostrożnym! No tak. Cokolwiek by to znaczyło.(Tu jednak Wojaczek zrobił dla nas wiele. Umiemy powstrzymywać się od samobójstwa. Mamy żony, dzieci, zawilgocone mieszkania w odrapanych ruderach. Talent? Słowo nie na miejscu.)
W rzędzie najczęściej pojawiających się słów zdecydowany prymat zbioru określeń klimatyczno-atmosferycznych. W tej komunikacyjnej suchości (co drugi wiersz to jakby radiowa wzmianka o aktualnym stanie pogody z uwzględnieniem jej oddziaływania na wrażliwych) ginie, a raczej ugina się pod stosem uwarunkowań pogodowych, tak zwany bohater. Blednie, majaczy, znika. Chwilami naprawdę wydają się ważniejsze od owego bladego cienia te wszystkie kąśliwe uwagi o odchodzącej zimie, nadchodzącej wiośnie, dławiącym się lecie i dostojniejącej jesieni. Zdania typu „nie zadzwonię, nie zacznę, nie pojadę” giną w natłoku uszczegółowień typu „chwycił mróz, październik kończy się, drugi dół ze śmieciami w tym roku, przed świtem nawołują się pociągi, wilgoć trawi deski podłogi, odwilż przyszła z odsieczą, wróble się kłębią, śnieg gnije, wiatr lokuje swój gwizd” etc. (Przedpołudnia, poranki, noce, przedświty, soboty, niedziele, październiki.) Po prostu posunięcia i ruchy tak zwanego podmiotu – bezwolnego i konwencjonalnego aż do karykatury – jakby mniej znaczą i mniej ciekawią niż w bardziej wyrazisty sposób opisane posunięcia, ruchy i metamorfozy tak zwanego tła – tu biosfery bardziej niż socjosfery.
Postać, centrum mówienia, środek ciężkości wiersza – chwieje się, waha, zanika nie tyle w natłoku przywoływanych ludzkich głosów, co raczej w polifonii drobnego wszechbytu, owego całego dookola: od dołu na śmieci poprzez piwniczny odór, pleśń i kurz oraz trawę, kałuże, gawrona na podwórku do plam na niebie, obłoków, zmian temperatury i rodzajów odgłosów wydawanych przez wiatr. Tu horyzont poznawczy jest zasklepiony. Transcendencja w tradycyjnym sensie – zerowa, a typowa relacja między podmiotem a nieskończonością (góra – dół) staje się drobiazgowym i trzeźwym sprawozdaniem sumiennego bycia pośród ciekawostek skończoności, gdzie „dół” zostaje skarykaturowany (sprofanowany), a „góra” może być jedynie górą stroju kąpielowego w trącącej pleśnią szafie.
I wreszcie Ikarus; między Marlewem a Ikarusem czteroletnia przerwa. Trzydzieści sześć wierszy; dziewięć d o b r y c h wierszy na rok – cóż za pokora! I jeszcze to: decyzja o wydaniu książki w warunkach prawie chałupniczych, w niewielkiej ilości egzemplarzy. Poezja stała się teraz naprawdę ważna, bo ważna dla nielicznych. Kondensuje się i komplikuje. Może nawet hermetyzuje pod coraz istotniejszym patronatem modelu postępowania poetyckiego – ale to niekoniecznie znaczy, że poezji – Sosnowskiego. (Świetlicki i ta kompania zostają daleko w tyle.) To właśnie dzieje się z poezją Sośnickiego. Pełna emancypacja. „Mam się zasłonić albo skomplikować?” Zależy mu coraz bardziej na stwarzaniu tajemnicy, dopadaniu jej wierszem, tworzeniu tajemniczości. Zrobiło się w jego świecie odrobinę jaśniej, trochę radośniej, ale tym bardziej nie możemy być niczego pewni. Owszem, bohater opuścił „Marlewo”, wyniósł się wreszcie z tego wilgotnego grobowca, chociaż kilkakrotnie zapowiadał, że nie jest to możliwe. Jak mi się wydaje, Sośnicki pożegnał się definitywnie z poetyckim determinizmem, z mniej lub bardziej komplikowanym relacjonowaniem sytuacji bytowych. Ostatnie lata bardzo wzbogaciły jego warsztat (i myślenie o poezji), nabrał postmodernistycznej ogłady i nadał jej niezwykłe rysy własnej twarzy. Jego mieszanki dźwięcznych – a jakże – linijek wypełnionych imiesłowami, rzeczownikami, czasownikami nigdy nie są martwe i sztuczne, nie doprowadzają do zniecierpliwienia. Duch tu ciągle przeważa nad kombinatoryczną materią. Wielkie miasto jawi się jako ciąg obrazków z ptakami – o paradoksie! – i drzewami w roli głównej. To z nimi się rozmawia, do nich się mówi. A przede wszystkim triumfalnie opisuje. Poezja Dariusza Sośnickiego dostąpiwszy hermetycznego wtajemniczenia, wydoskonaliła opis do takiego stopnia, że pozostawiony sam sobie, bez żadnych egotycznych wtrętów, świeci jak najczystszy liryk, wyznanie wypowiedziane nazwami ulic, gatunkami drzew i ptaków etc. Wciska się między nie ten biedny podmiot i chcąc coś od siebie powiedzieć, przemyka się między tajemniczością nastroju a perfekcją opisu – i coraz go mniej. Ukołysani pozorną monotonią Marlewa truchlejemy przy łamigłówkach Ikarusa. Olśniewająca kaskada ornitologiczno-poetycka „Ptasiej piosenki” jest jak uwertura do zupełnie nieobliczalnej symfonii (poprzez „Piosenką miłosną” dochodzącej do finału – „Piosenki osiedlonego”), którą na dobrą sprawę nie potrafię nazwać, „nie mogę przyporządkować żadnej z odmian”. Chyba że o to właśnie chodzi – najbardziej ambitne i poszukujące ruchy młodej poezji związane są z sytuacją, w której „przestaje cokolwiek wynikać”, bo wynika zbyt wiele naraz, w zbyt dużym tłoku, zagęszczeniu, spięciach i olśnieniach wybujałej „inteligencji językowej”.
3
Klasyka gatunku. Należałoby czytać niektóre wiersze z Symetrii z czymś klasycznym w ręce. Jakieś „Niewiarygodne przygody Marka Piegusa” na przykład. Bądź inne pozycje traktujące o świecie jedenasto – i dwunastolatków. To tacy właśnie uganiają się za piłką na podwórku poety. I towarzyszą im nieśmiertelne frazy z Niziurskiego. Gesty i zachowania po wielekroć powielane w setkach młodzieżowych powieści. Może tylko język się zmienił. Już inne grepsy latają w powietrzu. Ale ciągle ta sama wybita szyba, pospieszny tupot, zabrana piłka. Szyderczy śmiech Tomka Sawyera, połykane łzy Nemeczka.
W drugim wierszu nowego tomu („Inauguracja rundy wiosennej”) klimat jakby z Dąbrowskiej czy Nałkowskiej. Warto wrócić do tych starych opowiadań o dzieciach z podwórka, o relacjach w gromadzie. Bo na tym tle widać odkrywczość Sośnickiego. Jego spojrzenie z góry mocujące się ze spojrzeniem od środka, z głębi dusz nastoletnich bohaterów. Oschłość i tkliwość. A swoją drogą bardzo mnie ciekawi, czy syn poety ma w swojej czytance opowiadanie Marii Dąbrowskiej pt. „Olek” albo te znakomite fragmenty (np. „Pies”) z „Uśmiechu dzieciństwa”. Moje dzieci to miały. Coś słyszę podobnego, bliźniaczą nutę trzeźwego spojrzenia na dziecko, jego psychikę, sposób postrzegania świata.
A więc poeta dorasta razem ze swoimi dziećmi. Jak każdy mężczyzna. Przerabia historię świata na nowo. Podobno czeka nas jeszcze trzecia runda, dotyczy wnuków. Pożyjemy, zobaczymy. Na razie wracamy na podwórko. Jest tu taki jeden, co „okręca się w kółko po każdym strzale na bramkę.” I jest też taki, co ma siostrę. Opis tej siostry to etiuda rzeczowej tkliwości, istny cud wcielenia się, empatycznego zejścia pomiędzy te „niedorosłe cienie” krzątające się wśród pojemników na śmieci. Być siostrą blondyna. Stać z boku i patrzeć na zabłocone podwórze. Na tego z klatki naprzeciw. Tego najgorszego. Nie tyle dla niej, co dla rejestratora wydarzeń, proszącego z wysokości o spokój, przemawiającego. Ale ten rejestrator, egzekutor praw mieszkańców, ustępuje, ulega przepychowi wydarzeń rozgrywających się miedzy dwoma trzepakami. Straszy na niby odebraniem piłki. W gruncie rzeczy jest zafascynowany. W podwórkowo-dziecięcych wierszach Sośnickiego to chyba jest najlepsze. Fascynacja i przeniknięcie, dotarcie do istoty, która jest medytacją nad losem, zarysowującym się losem dziecięcych postaci.
Owa istota wiąże się z „działaniem innych rzeczy”. Dzieciaków z osiedla nie złowi się na „metafizyczny dreszcz”. Przecież nawet ksiądz jest dla nich pajacem. Odbierają wszystko na innych falach. To fascynuje poetę i dzięki niemu także czytelnika. Zaglądamy za podszewkę zupełnie innego świata. „To jest klasa czwarta w tym roku szkolnym…”. Dziewczynki już wszystko wiedzą, chłopcy się krępują. Ale udają zainteresowanie. Demonstrują brak skrępowania. Czyżby Sośnicki kiedykolwiek pracował w szkole? Nie musiał. Czyta to wszystko z twarzy syna i jego kumpli. Ma to jak na dłoni. A tytuł wiersza stwarza nagle (być może tylko w mojej imaginacji, ale mam prawo, jestem czytelnikiem) bardzo szeroki horyzont egzystencjalny. Oto następni do raju, w „kolejce do ksero”. Całe to dojrzewanie, mutacja, przepoczwarzenie i dostąpienie zaszczytu współuczestnictwa w globalnej prokreacji, biologicznej kserokopii. A przypominam – poeta stał tylko w kolejce w osiedlowym „punkcie ksero” za koleżanką syna z klasy. Strach tego Sośnickiego puszczać na miasto, zaraz całe „epopeje ducha” tworzy.
Żarty żartami, ale to wszystko ma jakiś sens, dociera bowiem do dalszych znaczeń tytułowej symetrii. W świetle ostatnich fragmentów można chyba mówić o symetrii światów, o wzajemnym odbijaniu się dojrzałości w niedojrzałości, dziecięctwa w dorosłości, o ich pokojowym – albo i nie – współistnieniu. Seria lustrzanych odbić z podwórka wpływa na bohatera, który rozpoczyna mozolną wędrówkę w głąb własnej wrażliwości i pamięci. Powroty do dzieciństwa. Ubogie to są wzmianki, ale bardzo istotne. Cień własnego dzieciństwa jakoś konfiguruje blaski dzieciństwa obserwowanego, przeżywanego wraz z synem. Jest odległym tłem, do którego wraca się raczej niechętnie.
„Ja na wstępie o tym”. Tak by można nazwać strukturalną decyzję twórcy dotyczącą wymowy układu poszczególnych elementów całości. Otóż po cyklu omówionych wierszy, po takim rozpoczęciu zbioru, pojawia się tekst niejako podsumowujący „pieśń na wejście”. Mówi się tam o wyborze estetyki. I przede wszystkim pada jak zaklęcie słowo „symetria”. „Musi być symetria w rzeczach tego świata, / skoro mamy dwie ręce, dwoje oczu, uszu / i w końcu dwie półkule mózgu.” I przede wszystkim ujawnia się mądrość podmiotu, który ze stoickim spokojem wygłasza swoją orację na temat porządku świata. Porządek ten opiera się na symetrii. To ona jest podstawowa zasadą bytu. Tę myśl dedykuje się nie tylko Tadeuszowi Piórze. Prawem symetrii rządzi się wszystko, zarówno góry i doliny, jak wnętrze naszej psychiki wysyłające raz po raz próbne balony nastrojów. Tak więc opowieść o cudownym dziecku jest opowieścią o wybryku natury, który symetrycznie musiał zostać zneutralizowany innym wybrykiem – pięcioletnim idiotą sikającym ze szczęścia na widok światełka. A „jawnym agentem symetrii” jest granicach tej opowieści błyskawica, wysłannik żywiołu, ramię sprawiedliwości stojącej nad ludźmi i rzeczami. Tylko dlaczego zostało to zadedykowane Tadeuszowi Piórze? Kim on jest w kanonie „pewnej estetyki”? Ten cudownie tajemniczy tekst ma swoje dalsze tajemnice. W każdym razie dotyczy dziecka, a raczej dzieci. Są to „dzieci ciut nieobecne, cudowne i dzikie, / które wstają w południe, nie chcą się uśmiechać / i najchętniej pozują fotoreporterom / z wywalonym językiem.” I w zasadzie na tym kończy Sośnicki swą odyseję z podwórka. Następne teksty dotyczą dorosłych. Portretują kilka wyimaginowanych (lecz możliwych) postaci, nawet cytują ich zagadkowe słowa. Jeszcze tylko w „Chińskim zodiaku” pojawia się zarys piątoklasisty. I już nieważne, czy to sam poeta, czy też jego syn. Wiemy dobrze, że „Naszą szkapę” i „Łyska z pokładu Idy” przerabiało się w piątej klasie. Załóżmy więc, że bohaterem tekstu jest sam poeta postawiony w dość niezwykłej sytuacji smakosza orientalnych potraw. Wspomina przy tym wszystkie zwierzątka swego dzieciństwa. I pojawia się możliwość spożycia takiego osobnika. Chińczycy ją gwarantują. W piątej klasie omawia się również bajkę Krasickiego pt. „Przyjaciele”. Wśród serdecznych przyjaciół bohatera trafił szlag. Psy go zjadły. I pogłos tego omawiania, lekturowy refleks wpada między wiersze. Owca nie będzie spożyta. Chociaż nie wzięła na grzbiet królika. Oczywiście, w oryginale jest zając. Co ostatecznie zostało wybrane? Smok. Tak – „Smoka by spróbował.”
W ten sposób punkt ciężkości przesuwa się w Symetrii (mniej więcej w tym miejscu) z czegoś realistycznego na coś bardziej onirycznego. I to ciekawe, że jeśli ten realizm i rzeczowość były dzieckiem podszyte, to oniryzm definiuje świat dorosłych. Dorosłość jako mniej realna, mniej pewna? Ciekawa, ale nie wiem na ile – w świetle wierszy – sensowna hipoteza. Ale to też ciąg dalszy roszczeń symetrii, która żąda wyrazistego waloryzowania, a następnie wyrównywania rachunków, naprawiania szkód. Tu dojrzałość jest tak dojrzała, że właściwie jako przejrzała osuwa się w ramiona snu, co w pierwszej odsłonie tomiku, w scenach dziecięcych, byłoby nie do pomyślenia. I czytamy wówczas coś tak „wręcz niemożliwego” jak to:
Senne godziny
Senne godziny mijają
żwawo wypowiadane głupstwa:
góry pogiętego żelastwa
na poboczach drogi,
chatka rdzy,
ognisko zapalne;
pole tłuczonego szkła
porosłe topinamburem.
Ognisko zapalne,
ale ten ogień
ślizga się po brudzie,
zajmuje głowę dmuchawca,
wspina się po firanie
i przepala żarówkę.
Czy to napisał Dariusz Sośnicki? Artur Burszta twierdzi, że tak. Ależ nie kłóćmy się. Bo Dariusz Sośnicki nigdy realistą nie był. Jaki tam reporter, cóż to za bzdury. To kreator wewnętrznych światów i tylko poczucie symetrii nie pozwala mu się całkowicie oderwać od rzeczywistości. O tym opowiadają następne wiersze. O próbach oderwania się od rzeczywistości, która przykleja się do rąk i nóg, która się klei, ciągnie i włóczy. I włącza się bohaterowi „syndrom Białoszewskiego”. Nasłuchuje i świadczy w tym swoim mrówkowcu. Z parteru wiele słyszy. Postawa małża w skorupie bloku owocuje niezwykłym wierszem wykorzystującym dykcję Miłosza, znaną choćby z „Traktatu poetyckiego”. Ten „traktat blokowy” (pastisz parodiujący treści mowy wysokiej) nie opisuje jednak mnogości poetyk i poetów, lecz klasyfikuje typy i podtypy „zejść ze schodów”. Nasłuchiwanie dało tę ogromną wiedzę na temat szurań, stąpań i powłóczeń.
Więc takie mamy typy zejść ze schodów:
zejście leniwe, jakbyś ciągnął włókę,
zejście w podskokach, nazywane ptasim,
i niebezpieczne zejście pijanego
oraz podwójne dla niechętnych światu.
I wśród podtypów, których są tysiące,
wiele jest bardzo interesujących.
Nasłuchiwanie i segregowanie akustycznych odpadów staje się z biegiem czasu ulubionym zajęciem bohatera. Uwieńczeniem „linii dźwiękowej” nowego tomu Sośnickiego są „Trzy wiersze akustyczne”. Natomiast „linia oczu” w interesujący sposób zbiega się z „linią Miłosza” i kończy „Symetrię” pięknym akordem. Ów piękny akord nosi tytuł „Widzenia na prerii Midwestu”. Ale do tego wiersza jeszcze wrócimy.
4
Targi poznańskie. Liryka lokalna czyli coś, co być może ogniskuje wszystkie punkty widzenia i skupia wszelkie zauważalne tu przestrzenie. Od Miłosza do Barańczaka, przestrzeń mądrego, świadomego pastiszu. Wędrówka po krainie zszywanych cytatów, także z Szymborskiej, która przypomniała o tym, czego się nie robi kotu, i z Olszańskiego, który walczył w podobny sposób o prawa tamagotschi. Od bloku do bloku, od klatki do klatki. Od dachu pokrytego smołą po piwnicę wypełnioną słoikami z kompotem. Więc przestrzeń domowa, blokowa. W niej właśnie przemykają się te wszystkie sympatyczne postacie, ciepło i życzliwie opisane przez poetę jako „nieprzebrane bogactwo Wschodu”. Jedno z poznańskich osiedli jako figura „małej ojczyzny”. Wreszcie poczucie regionalnej przynależności, ale nie nazbyt poważnie potraktowane. Z przymrużeniem oka dzieli się tu Poznań (targując o dzielnice) między Sośnickiego i Kaczanowskiego, pamiętając jednakże o zamkniętych enklawach innych świetnych twórców poznańskich, o przez nich zajętych rewirach.
Ale jest to zarazem przestrzeń dziecięcych rojeń, podział na umowne królestwa, zabawa patykami, którymi kroi się dostępny świat. „Neurotyczny seans w połowie transakcji.” Tak się spotykają te wszystkie swojskie przestrzenie. A potem nagle zostają odepchnięte, odrzucone, postawione w dziwnym świetle padającym z krzywego zwierciadła. Ten konglomerat swojskości, ten świat zapadły a zaściankowy, maleńkie osobiste centrum zostaje wzięte w nawias wielkiego świata. Spogląda się na nie jak z lotu ptaka. Tomik kończy się fragmentem poetyckiego raptularza z podróży do Stanów. A co się wtedy widzi „lekko przymrużonymi oczami dalekowidza”? Mitologiczne miasto za mgłą, miasto recesji i samobójstw. Miasto kwitnącej poezji, miasto wielkiej wrażliwości i czystych wzruszeń. Widzi się swój autobiografizm i trochę się na niego narzeka. Zaczyna się marzyć o nowej wyobraźni, nowym widzeniu i obrazowaniu. Żeby tak „zamknąć oczy i otworzyć je gdzie indziej, kiedy indziej”.
Do czego chce nas przyzwyczaić Dariusz Sośnicki? Do czego przygotować?