recenzje / ESEJE

Śmiertelne spotkanie (z balladą)

Karol Maliszewski

Recenzja Karola Maliszewskiego książki Mordercze ballady, która ukazała się w Biurze Literackim 7 stycznia 2019 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

„Mor­der­czy” wysi­łek, sły­sza­ny z ust komen­ta­to­ra towa­rzy­szą­ce­go kola­rzom wspi­na­ją­cym się na kolej­ną tego dnia prze­łęcz, koja­rzy­my z nad­ludz­kim tru­dem. Bywa rów­nież, że coś jest „mor­der­cze” w sto­sun­ku do pew­nej kon­wen­cji, dla pew­ne­go sty­lu; mówi­my tak, mając na myśli jakiś gest wymie­rzo­ny w okre­ślo­ną este­ty­kę. W tym kon­tek­ście „mor­der­cze bal­la­dy” były­by cio­sem zada­nym kul­tu­ro­wej i wier­szo­wej nor­mie zwią­za­nej z bal­la­dą. „Pani zabi­ła pana”, czyż nie to wyświe­tla się nam w pierw­szej kolej­no­ści?  Pogłos zbrod­ni zakon­ser­wo­wa­nej w roman­tycz­nym topo­sie bal­la­do­wej nie­sa­mo­wi­to­ści, lecz rów­nież w cha­rak­te­ry­stycz­nej dla folk­lo­ru, prze­ka­zy­wa­nej z ust do ust, nie­raz spi­sy­wa­nej, bal­la­dzie „dzia­dow­skiej”. Moż­na więc czy­tać nową książ­kę Mar­ty Pod­gór­nik i w tej per­spek­ty­wie, trak­tu­jąc ją jako zbiór tek­stów roz­pra­wia­ją­cych się z roman­tycz­ny­mi i popkul­tu­ro­wy­mi kli­sza­mi, kreu­ją­cych nowy model iro­nicz­nej i – powiedz­my – okrut­nej „bal­la­dy panień­skiej”.

Myślę jed­nak, że współ­cze­sny odbior­ca nie będzie pamię­tał  o tym głęb­szym zaple­czu lite­rac­kim i histo­rycz­nym, ule­ga­jąc pierw­sze­mu sko­ja­rze­niu z Nic­kiem Cavem i jego Mur­ders Bal­lads. Trud­no, żeby było ina­czej, sko­ro sama autor­ka wrzu­ca nas w ten kory­tarz sko­ja­rzeń nie tyl­ko samym tytu­łem, lecz rów­nież roz­sia­ny­mi w książ­ce sub­tel­ny­mi alu­zja­mi. Mię­dzy Mic­kie­wi­czem a Cavem, mię­dzy kon­wen­cją a jej „dzia­dow­ską” repro­duk­cją roz­cią­ga się ogrom­na prze­strzeń, w któ­rej może pobłą­dzić, a potem się odna­leźć, wie­le czy­tel­ni­czek, wie­lu czy­tel­ni­ków. Nie wiem, co opo­wie­dzą o tej przy­go­dzie pierw­sze czy­tel­nicz­ki, bo to chy­ba głów­nie do nich skie­ro­wa­no te niby żar­to­bli­we, a w grun­cie rze­czy bar­dzo poważ­ne, tek­sty, muszę zaufać swo­im wra­że­niom i spi­sać je na gorą­co. Jeśli będą zbyt pochop­ne czy cha­otycz­ne, prze­pra­szam. Czu­ję się tro­chę jak słoń w skła­dzie mister­nie rzeź­bio­nej por­ce­la­ny, pośród wzru­szeń i rekwi­zy­tów tak teatral­nie kobie­cych, że być może w ogó­le nie jestem w sta­nie odnieść się do nich w popraw­ny spo­sób. Zno­wu mamy do czy­nie­nia z czymś dla Pod­gór­nik bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­nym, a co robo­czo nazwa­łem sobie „demon­ta­żem kobie­co­ści”. Tutaj ten pro­ces odby­wa się wraz z demon­ta­żem bal­la­do­wo­ści, więc wyda­je się dodat­ko­wo „ukie­run­ko­wa­ny”, prze­zna­czo­ny dla spe­cy­ficz­nie prze­czu­lo­ne­go odbior­cy. Kogoś, kto swo­ją ner­wo­wość i nad­wraż­li­wość w zaska­ku­ją­cy spo­sób uzgad­nia z jed­no­cze­sny­mi ata­ka­mi melan­cho­lii i pie­kiel­nej, szy­der­czej iro­nii. Oto jest mie­szan­ka fir­mo­wa, kwin­te­sen­cja pew­ne­go sty­lu, któ­ry w tej książ­ce, jak sądzę, wzno­si się na wyży­ny.

Ale wróć­my do spra­woz­da­nia z lek­tu­ry nie­do­sko­na­łej, męskiej i obcej. Odno­szę wra­że­nie, że na począt­ku był zwy­kły płacz z powo­du roz­sta­nia, któ­ry następ­nie zamie­nił się w „opła­ki­wa­nie”, a ono nie wia­do­mo kie­dy prze­isto­czy­ło się w mści­we „urą­ga­nie”. Taki jest hipo­te­tycz­ny sce­na­riusz pier­wot­nych wyda­rzeń, tak je wyobra­żo­no i następ­nie zaczę­to przed­sta­wiać, świa­do­mie ryzy­ku­jąc czymś nie­kie­dy wykra­cza­ją­cym poza przy­ję­ty plan. Bo jed­nak emo­cje były zbyt sil­ne; nawet te wyobra­ża­ne, reży­se­ro­wa­ne, „wysta­wia­ne na pokaz”. I tu się zaczy­na fascy­nu­ją­cy wątek tej opo­wie­ści – praw­dzi­wy ból stop­nio­wo pokry­wa­ny kolej­ny­mi war­stwa­mi wosku albo raczej para­fi­ny, robie­nie sztu­ki z tak zwa­nej „kobie­cej sła­bo­ści”, pod­śpie­wy­wa­nie sobie na prze­kór dzie­ją­cym się „tra­gicz­nym” wypad­kom.

Wypa­dek? Sło­wo nie od rze­czy. Albo­wiem jest już po „wypad­ku”. I boha­ter­ka rela­cjo­nu­je nam to wszyst­ko z dziw­nej prze­strze­ni „obok” czy też „poza”. Jak­by zza gro­bu, z wnę­trza snu po hydrok­sy­zy­nie, spo­za „prze­sta­wio­ne­go” (więc nie­przed­sta­wio­ne­go) świa­ta. Bo każ­de tak wstrzą­sa­ją­ce prze­ży­cie koń­czy się tym­cza­so­wym zej­ściem, „małą śmier­cią”. Stąd ten pano­szą­cy się tutaj czas prze­szły, para­dok­sal­na epic­kość wyzna­wa­ne­go bólu, suge­ro­wa­ne­go żalu, modu­lo­wa­nej roz­pa­czy, wresz­cie chę­ci zemsty. I ku ucie­sze wyma­ga­ją­ce­go czy­tel­ni­ka kom­pli­ku­je się to jesz­cze bar­dziej – demon­taż kobie­co­ści wple­cio­ny w demon­taż bal­la­do­wo­ści (bądź odwrot­nie) ocie­ra się  jed­no­cze­śnie o coś, co moż­na by nazwać destruk­cją kon­fe­syj­no­ści i rze­ko­me­go auto­bio­gra­fi­zmu. Napraw­dę, m o r d e r c z e  te bal­la­dy. Nie tyl­ko w sto­sun­ku do cier­pli­wie przez lata kre­owa­ne­go wize­run­ku, sty­lu, poety­ki (tu: mor­der­stwo na wła­snym języ­ku, a przy­naj­mniej na nie­któ­rych jego aspek­tach), ale tak­że w spo­so­bie zakli­na­nia rze­czy­wi­sto­ści, owe­go „strasz­li­we­go czy­nu”, któ­re­go dopu­ści­ła się boha­ter­ka, a teraz zań prze­pra­sza, modli się – no, usi­łu­je się modlić, wzy­wa­jąc tego, „któ­ry jest, jeśli jest”. Prze­wrot­na to modli­twa, nie­pew­na ist­nie­nia swe­go adre­sa­ta. A gdy­by On jed­nak był, mógł­by spra­wić, żeby wspo­mnia­ny kocha­nek już nigdy nie zadzwo­nił. I mógł­by poza­cie­rać wszyst­kie po nim śla­dy.

Te bal­la­dy w swo­im pier­wot­nym geście spra­wia­ją wra­że­nie tera­peu­tycz­ne­go (gdy­by nie ten kam­po­wy posmak) zacie­ra­nia śla­dów po głę­bo­kim prze­ży­ciu, nie­sły­cha­nie sil­nym wstrzą­sie emo­cjo­nal­nym. Pomi­ło­sną żało­bę prze­pra­co­wu­je się na wszel­kie moż­li­we spo­so­by, igra­jąc z przy­ję­ty­mi, tak­że tymi w sty­lu Poświa­tow­skiej, kon­wen­cja­mi. Meta­fo­rycz­ny ból ser­ca wią­że się z dosłow­nie potrak­to­wa­ny­mi dole­gli­wo­ścia­mi kar­dio­lo­gicz­ny­mi. W tym sen­sie – ser­ce jest za małe, żeby to wszyst­ko ścier­pieć, ogar­nąć, prze­żyć. Cia­ło nie nadą­ża za pory­wa­mi, nie jest w sta­nie im spro­stać. Roman­tycz­ny wątek „ser­decz­ny”, medy­ka­li­zu­jąc się, zno­wu ocie­ra się o jakiś rodzaj „demon­ta­żu”. I tu widać, jak boha­ter­kę uwie­ra cia­sny gor­set moż­li­wo­ści lirycz­nych przy­pi­sa­nych przez tra­dy­cję tak zwa­nej eks­pre­sji kobie­cej, jak chcia­ła­by zła­pać ten jesz­cze jeden dodat­ko­wy oddech. I jak w roz­sze­rzo­nej przez sie­bie for­mu­le bal­la­dy usi­łu­je zmie­ścić tak róż­ne i sprzecz­ne (roz­sa­dza­ją­ce) skład­ni­ki pamię­ci-nar­ra­cji. Nie może być ina­czej: w tym kon­tek­ście Poświa­tow­ska „jest nud­na”, więc inspi­ra­cji szu­ka się poza narzu­ca­ją­cym się para­dyg­ma­tem cier­pią­cej i kru­chej żeń­sko­ści. Gdy czy­tam „Fun­da­cję i łzy”, jeden z dłuż­szych utwo­rów zbio­ru, i pod­da­ję się nar­ko­tycz­ne­mu tęt­nie­niu „tych dni, tych dni”, to sły­szę oddźwię­ki z zupeł­nie innej, bo męskiej, tra­dy­cji; np. „te dni” Lar­ki­na albo Siw­czy­ka, a prze­cież tak­że Świe­tlic­kie­go, czy jesz­cze wcze­śniej Som­me­ra. Pogłę­bia się odczu­wa­na na wie­lu płasz­czy­znach para­dok­sal­ność: otóż porzu­co­na i wzgar­dzo­na kochan­ka nuci te swo­je zabój­cze pio­sen­ki, korzy­sta­jąc z „męskiej” melo­dii i takie­goż cha­rak­te­ru pisma. To umoż­li­wia budo­wa­nie dystan­su, roz­pra­sza moż­li­wość inter­pre­ta­cji bio­gra­ficz­nej, wpi­su­ją­cej autor­kę w obręb tak inten­syw­nie kre­owa­ne­go świa­ta. Nikt jej nie zła­pie na jękach czy sko­wy­cie (ani jakich­kol­wiek suge­stiach tego typu), na pio­sen­ce, „któ­ra prze­bi­ła­by papier”. Bo ma być papier, „licze­nie zgło­sek”, kon­struk­cja, „sonet”, teatr, „bal­la­da”, roc­ko­wy musi­cal. Nic wię­cej.

No i jesz­cze Woja­czek. Ale potrak­to­wa­ny „instru­men­tal­nie”, zgło­sko­wo, jako pra­wo­daw­ca brzmień i tona­cji (egzy­sten­cjal­nych, meta­fi­zycz­nych itd.). Jako sztuk­mistrz, czy­li ktoś, kto już wcze­śniej pod­dał pró­bie sztucz­no­ści swo­je naj­żyw­sze uczu­cia. Pró­bie ryt­mu i rymu. Obec­ność tego patro­na­tu łago­dzi poczu­cie dys­kom­for­tu u czy­tel­ni­ka odzwy­cza­jo­ne­go od poważ­ne­go trak­to­wa­nia prze­wi­dy­wal­nych rymów. Ale nawet takie rymy trze­ba trak­to­wać poważ­nie (szcze­gól­nie w pio­sen­ce). Ta książ­ka przy­po­mi­na o tym, wręcz woła. Zaraz jed­nak obok tej poważ­nej roz­ko­szy rymo­wa­nia zda­rza się nam gdzie­nie­gdzie tra­fiać na uro­czy kaba­ret z żywym udzia­łem wspo­mnia­nych rymów. I to jest naj­głę­biej – bo na pozio­mie brzmie­nia – mor­der­cze. Ta woła­ją­ca o pomstę do nie­ba sprzecz­ność inten­cji, nie­pew­ność wzglę­dem „szcze­rych użyć” i ich sty­li­za­cyj­nych ujęć.

*

Mor­der­czy­ni? Bo zabi­ła tę miłość? Pamięć o niej? Sto­sow­ną for­mę jej zobra­zo­wa­nia? Wła­sny idiom i rytm? Ocze­ki­wa­nia „roman­tycz­nie” uspo­so­bio­nych czy­tel­ni­czek (czy­tel­ni­ków)? Zatem: wie­lo­krot­na mor­der­czy­ni.

O autorze

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania