recenzje / ESEJE

Stacja: Łódź – 1989–1990

Stephen Romer

Esej Stephena Romera, towarzyszący wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Był koniec lip­ca 1989 roku, a wciąż bra­ko­wa­ło chęt­nych, by objąć posa­dę docen­ta w Zakła­dzie Lite­ra­tu­ry Angiel­skiej w Insty­tu­cie Filo­lo­gii Angiel­skiej w Łodzi. Rocz­ny kon­trakt, z moż­li­wo­ścią prze­dłu­że­nia za zgo­dą obu stron. Ani by mi przez myśl nie prze­szło uczyć w Pol­sce, gdy­bym nie zadzwo­nił do Depar­ta­men­tu Lite­ra­tu­ry przy Bri­tish Coun­cil z proś­bą, żeby mnie gdzieś wysła­li jeśli to moż­li­we, ponie­waż nie uda­ło mi się dostać spo­dzie­wa­nej pra­cy we Fran­cji. Zosta­łem na lodzie, bez środ­ków do życia i z nie­wiel­ką rodzi­ną na utrzy­ma­niu. Uda­łem się więc na Spring Gar­dens 10 i do dziś pamię­tam – jeśli pamięć mnie nie myli – jak HH‑W spoj­rza­ła na mnie spod oku­la­rów i powie­dzia­ła:

- Więc to pan jest tym nie­szczę­śni­kiem, któ­ry jedzie do Łodzi?

W każ­dym razie tak to zapa­mię­ta­łem. Pół godzi­ny póź­niej wysze­dłem, ści­ska­jąc w ręku wypcha­ną tekę z napi­sem Poland, przy­go­to­wa­ną przez OEAD, któ­rej zawar­tość zaczą­łem zgłę­biać w pobli­skim pubie. Prze­brną­łem sumien­nie przez warun­ki umo­wy i warun­ki kli­ma­tycz­ne, prze­stu­dio­wa­łem pora­dy, w co się ubie­rać i jakie łykać wita­mi­ny a nawet zro­zu­mia­łem nie­odzow­ność uzbro­je­nia się w uni­wer­sal­ny korek do wan­ny. Z lek­ką kon­ster­na­cją prze­czy­ta­łem raport moje­go poprzed­ni­ka doty­czą­cy opła­ka­ne­go sta­nu służ­bo­we­go miesz­ka­nia, ale wkrót­ce puści­łem to w nie­pa­mięć, bo warun­ki umo­wy wyda­wa­ły się roz­sąd­ne, a za wyjaz­dem prze­ma­wiał jesz­cze jeden argu­ment: w lip­cu 1989 roku w Pol­sce dużo się dzia­ło. Pol­ska była awan­gar­dą demo­kra­tycz­nych prze­mian i mia­ła nowo wybra­ny, czę­ścio­wo nie­ko­mu­ni­stycz­ny rząd, na cze­le któ­re­go stał świa­tły ale, jak się oka­za­ło, pecho­wy Tade­usz Mazo­wiec­ki. Wte­dy jesz­cze trud­no było prze­wi­dzieć jak spek­ta­ku­lar­ny efekt domi­na przy­nio­są kolej­ne mie­sią­ce tego nie­zwy­kłe­go roku – że Węgry, Cze­cho­sło­wa­cja, NRD i Rumu­nia zrzu­cą jarz­mo komu­ni­zmu przy bier­nej posta­wie Moskwy i nie­od­gad­nio­ne­go Micha­iła Gor­ba­czo­wa. W Pary­żu Gor­ba­czow mówił o naszym „wspól­nym euro­pej­skim domu” i o ile o mnie cho­dzi­ło, Pol­ska była jed­nym z naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­cych miejsc w tym cudow­nie posze­rzo­nym Eldo­ra­do.

Czas naglił, więc pod­pi­sa­łem kon­trakt, bez zaglą­da­nia do prze­wod­ni­ka ani szu­ka­nia Łodzi na mapie. Kie­dy wresz­cie to zro­bi­łem, odkry­łem, że roz­pra­wio­no się z nią nad wyraz krót­ko: była, bo sprzed wie­ku, tek­styl­na potę­ga; obec­nie, choć bar­dziej roz­le­gła, chy­li się ku upad­ko­wi. To dru­gie co do wiel­ko­ści mia­sto w Pol­sce, liczą­ce sobie oko­ło 850 000 miesz­kań­ców, poło­żo­ne 120 kilo­me­trów na połu­dnio­wy zachód od War­sza­wy. Naj­słyn­niej­szą „atrak­cją” Łodzi jest jej szko­ła fil­mo­wa – jak się póź­niej dowie­dzia­łem, coś w rodza­ju tajem­nej enkla­wy, gdzie takie sła­wy, jak Waj­da, Polań­ski i Kie­ślow­ski sta­wia­ły swo­je pierw­sze zawo­do­we kro­ki. Ale traf chciał, że po raz pierw­szy ujrza­łem Łódź na ponu­rych czar­no-bia­łych foto­gra­fiach, któ­re towa­rzy­szy­ły arty­ku­ło­wi w sek­cji podróż­ni­czej fran­cu­skie­go „Le Mon­de”, pod nie­zbyt obie­cu­ją­cym tytu­łem „Lodz, la mal-aimée”. Jego autor twier­dził, że sami Pola­cy wsty­dzą się swe­go „Man­che­ste­ru Wscho­du”. Zdję­cia przed­sta­wia­ły obdar­te dzie­ci bawią­ce się na brud­nych dzie­więt­na­sto­wiecz­nych podwór­kach, wprost z Dosto­jew­skie­go. Zna­la­zło się tam tak­że uję­cie z wnę­trza tkal­ni; raz jesz­cze przy­wio­dło mi na myśl szkol­ny pod­ręcz­nik z ilu­stra­cja­mi przed­sta­wia­ją­cy­mi Brad­ford w szczy­to­wej fazie rewo­lu­cji prze­my­sło­wej.

Gaze­ty nie­mal codzien­nie dono­si­ły o sza­le­ją­cej infla­cji i pustych skle­po­wych pół­kach w Nowej Pol­sce, więc w ocze­ki­wa­niu na roz­pa­trze­nie wnio­sku o wizę gro­ma­dzi­łem zapa­sy: porząd­ne radio, płat­ki śnia­da­nio­we, cze­ko­la­dę, kawę, zapal­nicz­ki, dłu­go­pi­sy, koper­ty, papier, czap­kę od Bate­sa z lon­dyń­skiej Jer­myn Stre­et. Nad­szedł wresz­cie dzień, pod koniec paź­dzier­ni­ka, kie­dy do dachu swo­je­go renault 5 przy­tro­czy­łem żela­zny kufer i wyru­szy­łem do Har­wich, a stam­tąd pro­mem do Ham­bur­ga. Podróż przy­bra­ła zde­cy­do­wa­nie con­ra­dow­ski cha­rak­ter – coś na kształt wypra­wy Mar­lo­wa do sta­cji Kurt­za… Ber­lin Trans­it, nija­ki kra­jo­braz NRD, opa­tu­lo­ny sosno­wym lasem… i nie­me ostrze­że­nia „Nie zatrzy­my­wać się”. Dro­go­wska­zy kie­ro­wa­ły do Lip­ska i Dre­zna, ale nie nas. Kolej­ki małych, pstro­ka­tych tra­ban­tów na potęż­nych sta­cjach paliw Inter­tank. Kamien­ne twa­rze poli­cji gra­nicz­nej. (Kie­dy wra­ca­łem tą samą tra­są w czerw­cu 1990, w sam Dzień Zjed­no­cze­nia, poli­cjan­ci zdą­ży­li już nauczyć się uśmie­chać, ale ta nowa dobro­dusz­na maska nie­ustan­nie zsu­wa­ła im się z twa­rzy.) „Nawet socja­lizm u nich dzia­ła, sukin­sy­nów!” – zwy­kli mawiać Pola­cy o swo­ich sąsia­dach zza Odry, ale za zasło­ną lasu reżim doży­wał swych ostat­nich dni. Honec­ker ustą­pił w paź­dzier­ni­ku 1989, wkrót­ce po juda­szo­wym poca­łun­ku Gor­ba­czo­wa, pozo­sta­wia­jąc u wła­dzy byłe­go prze­wod­ni­czą­ce­go Kom­so­mo­łu, Kren­za, ale i on wkrót­ce musiał odejść.

W Ber­li­nie Zachod­nim zatrzy­ma­łem się u przy­ja­cie­la, Emmet­ta Wil­liam­sa, poety z gru­py Flu­xus, świe­żo mia­no­wa­ne­go pre­ze­sem prze­ży­wa­ją­cej obec­nie okres świet­no­ści Gale­rii Arty­stów Awan­gar­do­wych w Łodzi. Zachi­cho­tał zna­czą­co sły­sząc, dokąd się wybie­ram. W Ber­li­nie Pola­cy robi­li zawrot­ną karie­rę jako nie­kwe­stio­no­wa­ni lide­rzy na euro­pej­skim czar­nym ryn­ku. Han­dlo­wa­li dosłow­nie wszyst­kim i gdzie popa­dło, po czym zwi­ja­li żagle i słuch po nich ginął. Potra­fi­li w kil­ka minut prze­ro­bić zachod­nio­nie­miec­kie­go mer­ce­de­sa na pol­skie­go, z nowy­mi tabli­ca­mi reje­stra­cyj­ny­mi i kom­ple­tem papie­rów.

W pew­ną desz­czo­wą paź­dzier­ni­ko­wą noc zapu­ści­łem się na Zim­mer­stras­se, nie­wiel­ką ulicz­kę, któ­ra bie­gła wzdłuż Muru po zachod­niej stro­nie. Prze­stu­dio­wa­łem tam­tej­sze graf­fi­ti, słyn­ną Mau­er­kunst, i wystra­szy­łem kró­li­ki na zie­mi niczy­jej pomię­dzy Murem i blo­ko­wi­skiem. Wypi­łem piwo w zaku­rzo­nym, sty­li­zo­wa­nym na lata sześć­dzie­sią­te pubie obok punk­tu gra­nicz­ne­go przy Moritz­platz. Pod lam­pą z zie­lo­ny­mi frędz­la­mi stał duży, wytar­ty stół bilar­do­wy i sza­fa gra­ją­ca Wur­lit­ze­ra, z któ­rej docho­dzi­ły dźwię­ki „Ple­ase Rele­ase Me” Hum­per­dinc­ka. Wyso­ko nad przej­ściem gra­nicz­nym ryso­wa­ły się syl­wet­ki uzbro­jo­nych żoł­nie­rzy na wie­żach straż­ni­czych. Obraz zgo­ła gro­te­sko­wy, ale nic nie zapo­wia­da­ło, że cokol­wiek może się zmie­nić. Jed­nak zale­d­wie dwa tygo­dnie póź­niej w ruch poszły kilo­fy i mur runął.

Za Ber­li­nem dro­go­wska­zy obwiesz­cza­ły Polen Volks­re­pu­blik. Przy przej­ściu gra­nicz­nym we Frank­fur­cie nad Odrą cią­gnę­ła się kawal­ka­da malu­chów obła­do­wa­nych towa­ra­mi. Moja pierw­sza w Pol­sce dro­ga, na Poznań – wąska, ciem­na i wybo­ista. Po obu stro­nach gęsty brzo­zo­wy las. W Pozna­niu – mój pierw­szy Grand Hotel w sty­lu wschod­nio­eu­ro­pej­skim; pierw­szy z wie­lu, ponu­ry i prze­past­ny. W każ­dym z nich szat­nia, a w niej babisz­cze. Coc­ta­il bar pełen cia­stek z owo­ca­mi. Kotlet de vola­il­le ocie­ka­ją­cy zjeł­cza­łym masłem. I moja pierw­sza kon­fron­ta­cja z mili­cjan­ta­mi, któ­rzy zażą­da­li pli­ku dola­rów w ramach „man­da­tu” za „nie­prze­pi­so­we par­ko­wa­nie”. Potem budzą­ce gro­zę wie­żow­ce War­sza­wy i wizy­ta u mene­dże­ra Bri­tish Coun­cil, któ­ry miesz­kał na przed­mie­ściach za zakra­to­wa­ny­mi okna­mi, fil­tro­wał wodę dwa razy i żył w stra­chu przed pod­słu­chem. Ura­czył mnie histo­rią Pol­ski w piguł­ce, podał co waż­niej­sze fak­ty i licz­by, prze­strzegł przed zawie­ra­niem bliż­szych zna­jo­mo­ści, i opo­wie­dział, jak to wypra­wia co sza­cow­niej­szych gości do byłe­go obo­zu kon­cen­tra­cyj­ne­go w Maj­dan­ku, żeby dać im „przed­smak” Pol­ski. Mnie na szczę­ście ta wyciecz­ka omi­nę­ła: ja mia­łem krze­wić oświa­tę w prze­my­sło­wej Łodzi. Niczym Con­ra­dow­ski zarząd­ca z Jądra ciem­no­ści, mój roz­mów­ca zasiał we mnie nie­po­kój – trze­ba przy­znać, że sto­sow­ny do sytu­acji.

Moje pierw­sze wra­że­nia z Łodzi? Przy­je­cha­łem z War­sza­wy po zmro­ku. Na skra­ju czar­nej jezd­ni a czę­sto­kroć, ku memu prze­ra­że­niu, na samym jej środ­ku, zata­cza­li się ama­to­rzy moc­nych trun­ków – zagro­że­nie typo­we dla pol­skich dróg. (Kie­dyś na tra­sie War­sza­wa-Kra­ków zoba­czy­łem coś przy­po­mi­na­ją­ce­go worek na zwło­ki, naj­wy­raź­niej ofia­rę ocze­ku­ją­cą na trans­port.) Potęż­ne cię­ża­rów­ki o nie­mra­wych świa­tłach wyprze­dza­ły mnie bez uprze­dze­nia, śmier­cio­no­śne trak­to­ry-wid­ma bez tyl­nych świa­teł zajeż­dża­ły mi dro­gę, a już w samym mie­ście trze­ba się było wystrze­gać tram­wa­jów i tram­wa­jo­wych szyn. Czu­łem się jak chło­piec z mora­li­zu­ją­cych opo­wia­stek Bel­lo­ca, któ­ry daje dra­pa­ka na widok pierw­sze­go auto­mo­bi­lu. Nigdy się cał­ko­wi­cie nie przy­zwy­cza­iłem do torów tram­wa­jo­wych, zwłasz­cza kie­dy skry­wał je lód i szlam. Zda­rza­ło się, że jadąc po nich zamiast po asfal­cie, wpa­da­łem na przy­sta­nek tram­wa­jo­wy albo na bocz­ni­cę. Mój dzien­nik odno­to­wu­je pierw­sze wra­że­nia w spo­sób nie­co histe­rycz­ny: „Czar­ny, mrocz­ny moloch – eks­pre­sjo­nizm – jak z Mase­re­la albo Mur­naua; przy­tła­cza­ją­ce kamie­ni­ce wlo­ką za sobą kable elek­trycz­ne. W tram­wa­jach – mdłe świa­tła i bia­łe twa­rze przy­kle­jo­ne do szyb”. A w notat­kach do wier­sza zapi­sa­łem zwięź­le: „Bez­kre­sna sieć – z każ­dej stu­dzien­ki, z wylo­tu każ­dej rury wydo­by­wa się para”. Żeby roz­pa­lić moją wyobraź­nię jesz­cze bar­dziej, dru­gie­go wie­czo­ra w Łodzi wyje­cha­łem w mia­sto bez mapy, z zamia­rem zgu­bie­nia się w gma­twa­ni­nie ulic i zauł­ków. Miną­łem potęż­ny neo­no­wy napis – Teli­me­na – zakła­dy tek­styl­ne nazwa­ne imie­niem ary­sto­kra­tycz­nej pięk­no­ści z Pana Tade­usza Mic­kie­wi­cza. Na koniec wylą­do­wa­łem w śle­pej ulicz­ce przed zamknię­tą na czte­ry spu­sty bra­mą jakiejś fabry­ki.

Kwa­te­ra docen­ta Bri­tish Coun­cil mie­ści się w Łodzi przy uli­cy Naru­to­wi­cza 79/31. To miesz­ka­nie! Zasłu­gu­je na oddziel­ny esej. Przy­pusz­czam, że z tru­dem bym je teraz roz­po­znał, bowiem po moim wyjeź­dzie zosta­ło odre­mon­to­wa­ne, i sły­sza­łem, że jest teraz cał­kiem wygod­nym gniazd­kiem dla naukow­ca. Co świad­czy­ło­by o tym, że mój następ­ca wyka­zał się więk­szym niż ja talen­tem w dzie­dzi­nie deko­ra­cji wnętrz. Trud­no wyobra­zić sobie bar­dziej ponu­re lokum. Zgni­ło­zie­lo­ny dywan zwi­ną­łem i ukry­łem w kącie gdy tyl­ko się wpro­wa­dzi­łem. Zasło­ny z taniej tka­ni­ny w krzy­kli­wy deseń nie się­ga­ły para­pe­tu. (Nie przez przy­pa­dek zaję­cia ze stu­den­ta­mi roz­po­czą­łem od wier­sza „Pan Ble­aney” Lar­ki­na.) Para­pe­ty były pokry­te miał­kim, czar­nym pyłem, praw­do­po­dob­nie wydo­by­wa­ją­cym się z komi­nów pobli­skiej elek­trow­ni, któ­rą widzia­łem z okna, podob­nie jak dachy dwor­ca kole­jo­we­go Łódź Fabrycz­na. Jak w innych miesz­ka­niach baro­metr wska­zu­je zmia­ny pogo­dy, tak u mnie prze­ni­ka­ją­cy przez zamknię­te okna pył słu­żył za wskaź­nik pozio­mu zanie­czysz­czeń. Łazien­ka była poma­lo­wa­na na beżo­wo, a na pod­ło­dze leża­ło ciem­no­brą­zo­we lino­leum. W ubi­ka­cji, pod­wie­szo­ny zbior­nik wody prze­cie­kał, jak na chiń­skich tor­tu­rach. O to, że do koń­ca nie uda­ło mi się oswo­ić tego miej­sca, obwi­niam brzy­do­tę mebli i suro­wość wnętrz. Na łóż­ku leża­ła jed­na z owych dzi­wacz­nych wschod­nio­eu­ro­pej­skich pie­rzyn z wiel­gach­ną dziu­rą pośrod­ku – jak się póź­niej dowie­dzia­łem – żeby moż­na było wło­żyć do niej koc. Jak zapew­ne wie­lu przede mną, sia­da­łem na tym łóż­ku i, jak Ble­aney, „usi­ło­wa­łem ode­gnać lęk”. Na usta cisnę­ła mi się modli­twa piel­grzy­ma – „Dzię­ki Ci, Boże, za BBC”. (To samo mówił Gor­ba­czow, odcię­ty od świa­ta na krym­skiej daczy pod­czas nie­uda­ne­go puczu w 1991). Cały­mi godzi­na­mi pła­wi­łem się w gorą­cej wan­nie, bo cen­tral­ne­go ogrze­wa­nia i gorą­cej wody było pod dostat­kiem.

Posia­da­łem pry­mi­tyw­ny tele­wi­zor, przy któ­rym maj­stro­wa­łem całe godzi­ny z mar­nym skut­kiem – uda­ło mi się jedy­nie uzy­skać całą gamę zakłó­ceń. Tyl­ko raz, w poło­wie listo­pa­da, na ekra­nie zama­ja­czył Lech Wałę­sa, prze­ma­wia­ją­cy przed połą­czo­ny­mi izba­mi Kon­gre­su ame­ry­kań­skie­go. Sie­dzia­łem i napręd­ce spi­sy­wa­łem jego sło­wa, wygła­sza­ne w kon­wen­cji pol­skiej tra­dy­cji hero­icz­nej: „Nie trze­ba nam już umie­rać za Gdańsk, ale dla Gdań­ska żyć. Pol­ska może słu­żyć za przy­kład innym kra­jom (…) Lecz za każ­de zwy­cię­stwo przy­cho­dzi zapła­cić wyso­ką cenę: w cza­sie II Woj­ny Świa­to­wej Pol­ska ponio­sła naj­więk­sze stra­ty, a jej wal­ka trwa­ła naj­dłu­żej. (…) Po woj­nie narzu­co­no nam obce rzą­dy, obcą gospo­dar­kę, obce pra­wo, obcą filo­zo­fię (…) Cokol­wiek Pol­ska osią­gnę­ła, osią­gnę­ła dzię­ki upo­ro­wi i woli wal­ki (…) Dziś Pol­ska powra­ca do tra­dy­cji reli­gij­nych i euro­pej­skich war­to­ści (…) Jed­nak naszej gospo­dar­ce gro­zi kata­stro­fa (…) Nie pro­si­my o jał­muż­nę – ale chcie­li­by­śmy, aby nasz kraj był trak­to­wa­ny jak part­ner i sojusz­nik (…) Na ryn­ku świa­to­wym nie bra­ku­je słów – niech teraz w ślad za nimi pój­dą czy­ny (…) A ja obie­cu­ję, że wasza pomoc nie będzie zmar­no­wa­na i że nigdy nie pój­dzie w zapo­mnie­nie.” Tym­cza­sem w Łodzi, tram­wa­je prze­ta­cza­ły się z łosko­tem pod moim oknem, rzu­ca­jąc nie­bie­skie sno­py iskier, o pią­tej, i o szó­stej, i o siód­mej rano. Kolej­ki usta­wia­ły się po mle­ko, wód­kę i parę nad­wię­dłych warzyw. Po dru­giej stro­nie uli­cy był super­mar­ket – czy­li „spoz­zy­woz­zy”, jak mawia­li nati­vi, kapi­tu­lu­jąc przed zbit­ka­mi pol­skich spół­gło­sek – gdzie po skraj­nie wyśru­bo­wa­nych cenach sprze­da­wa­no szyn­kę, kieł­ba­sę, sar­dyn­ki w pusz­ce i rosyj­ski szam­pan Krym­ski. Kole­żan­ka z pra­cy, Ire­na Janic­ka-Świ­der­ska, zawsze wzru­sza­ją­co zatro­ska­na o moje dobro, dała mi wykaz oko­ło dzie­się­ciu rodza­jów kieł­ba­sy i dobrą radę, by kupo­wać każ­dą nowość, jaką zasta­nę na skle­po­wej pół­ce, na przy­kład bana­ny, bo mogą się wię­cej nie poja­wić. Spe­cjal­nie na mój przy­jazd zacho­wa­ła butel­kę fran­cu­skie­go wina, któ­rą wypi­li­śmy wraz z jej mężem Bole­sła­wem, pol­skim dżen­tel­me­nem sta­rej daty, pew­ne­go wie­czo­ra tuż przed świę­ta­mi Boże­go Naro­dze­nia. Zapi­sa­łem nie­któ­re ceny, razem z prze­licz­ni­kiem na fun­ty. Tak to wyglą­da­ło w paź­dzier­ni­ku 1989: bilet do ope­ry kosz­to­wał 750 zł, czy­li oko­ło 7 pen­sów; za pusz­kę piwa Heine­ken trze­ba było zapła­cić 8000 zł, lub 80 pen­sów; za butel­kę wód­ki – 2500 zł, czy­li 25 pen­sów, za stek woło­wy – 17000 zł, fun­ta i sie­dem­dzie­siąt pen­sów; za piz­zę w Hote­lu Polo­nia – 3000 zł, 30 pen­sów. Za dola­ra dosta­wa­ło się u cink­cia­rzy 8000 zł, a po wciąż jesz­cze obo­wią­zu­ją­cym kur­sie ofi­cjal­nym – 2500 zł. Moje mie­sięcz­ne wyna­gro­dze­nie wyno­si­ło oko­ło 30 fun­tów. W mia­rę jak wzra­sta­ła infla­cja, po wypła­tę trze­ba się było uda­wać do Rek­to­ra­tu z nie­mal­że weimar­ską tacz­ką na pli­ki bank­no­tów, cho­ciaż dru­ko­wa­no je w coraz więk­szych nomi­na­łach. Na swo­je wiel­kie poże­gnal­ne przy­ję­cie wyda­łem pra­wie milion zło­tych na piwo, wód­kę i rosyj­skie­go szam­pa­na. Z dumą stwier­dzam, że impre­za prze­szła do histo­rii Insty­tu­tu.

To wła­śnie impre­zy trzy­ma­ły mnie przy życiu przez pierw­sze mie­sią­ce: w tej dzie­dzi­nie Pola­cy obda­rze­ni są nad­zwy­czaj­nym talen­tem. Choć nie było to uję­te w umo­wie, od docen­ta Bri­tish Coun­cil (było nie było Bry­tyj­skiej Rady Wymia­ny Kul­tu­ral­nej) ocze­ki­wa­no orga­ni­zo­wa­nia imprez, ale sam rów­nież byłem czę­sto zapra­sza­ny, zarów­no przez stu­den­tów, jak i pra­cow­ni­ków. Po pierw­szym, nie­zbyt uda­nym semi­na­rium (roz­wo­dzi­łem się nad Con­ra­dem przez bite trzy godzi­ny, aż pewien stu­dent zebrał się na odwa­gę i popro­sił, żebym prze­stał), pode­szła do mnie jed­na z dziew­cząt i zapro­si­ła mnie na pry­wat­kę. Nie­wie­le pamię­tam momen­tów, kie­dy byłem komuś rów­nie wdzięcz­ny. I tak to się odby­wa­ło. Mia­łem to szczę­ście posia­dać samo­chód, więc wozi­łem pra­cow­ni­ków i stu­den­tów po całej Łodzi, a tym­cza­sem mój renault zaczął coraz bar­dziej przy­po­mi­nać igloo na kół­kach, pod pie­rzy­ną ze śnie­gu. Omi­ja­li­śmy sze­ro­kim łukiem patro­le dro­go­we w nie­bie­sko-bia­łych wozach zaszy­wa­jąc się w labi­ryn­cie bocz­nych uli­czek i uni­ka­jąc wiel­kich bul­wa­rów, jak Piotr­kow­ska. Pew­ne­go razu, pech chciał, że zosta­łem zatrzy­ma­ny w dro­dze z przy­ję­cia wesel­ne­go, a nie mia­łem przy sobie doku­men­tów. Poli­cjan­ci chcie­li mnie zabrać na komi­sa­riat, ale kie­dy ja sie­dzia­łem skon­ster­no­wa­ny, mło­dy Polak, któ­ry mi towa­rzy­szył, wypa­lił z nimi parę papie­ro­sów i wyne­go­cjo­wał łapów­kę: bank­not dola­ro­wy o naj­więk­szym nomi­na­le, jaki mia­łem przy sobie. Ktoś mi opo­wia­dał, jak to zna­jo­me­mu, dobrze już na rau­szu, urwał się film i bie­dak wylą­do­wał na sto­li­ku w barze, po czym odwie­zio­no go do cze­goś, co się nazy­wa­ło izbą wytrzeź­wień. Wszy­scy­śmy pili na umór i pali­li jak smo­ki, ale to jesz­cze nic w porów­na­niu z tym, jak balo­wa­li Pola­cy w dzień wypła­ty. Nie­raz oglą­da­łem ich komicz­ną cho­re­ogra­fię na pla­cu przed ope­rą, ten pokręt­ny zyg­zak, prze­ry­wa­ny nagły­mi posto­ja­mi i upad­ka­mi na śnieg.

Jak każ­de­go przy­by­sza z Zacho­du, dzi­wił mnie nie­do­sta­tek barów. Do wybo­ru mia­łem paskud­ną kawiar­nię po sąsiedz­ku, zazwy­czaj zamknię­tą, eks­klu­zyw­ny Dom Akto­ra naprze­ciw­ko ope­ry, oble­śną spe­lu­nę z auto­ma­ta­mi do gry pod nazwą Maxim i ponu­ry noc­ny klub Kaska­da, miesz­czą­cy się w beto­no­wym bun­krze. Czę­sto zbie­ra­li­śmy się w barze Grand Hote­lu przy Piotr­kow­skiej, gdzie gry­wał sen­ty­men­tal­ne kawał­ki wyświech­ta­ny pia­ni­sta i gdzie podej­rza­na grup­ka cink­cia­rzy wda­wa­ła się w kon­spi­ra­cyj­ne dys­ku­sje. Zawia­ni biz­nes­me­ni z Zacho­du tar­go­wa­li się o cenę cia­stek uło­żo­nych w rząd­ki pod ścia­ną maleń­kie­go cock­ta­il baru. Z rado­ścią powi­ta­li­śmy otwar­cie piz­ze­rii w Hote­lu Polo­nia, ale taki był swąd goto­wa­nia i nie­świe­że­go par­me­za­nu w tym prze­grza­nym, dusz­nym loka­lu, że pod koniec roku nie byłem w sta­nie wejść tam bez zaty­ka­nia nosa. Raz nawet zaba­ry­ka­do­wa­no wej­ście ponie­waż, jak to ujął mój zna­jo­my, jakiś pijak wypu­ścił na dywan pawia. W 1990 zaro­iło się nagle od nowych barów i restau­ra­cji, wśród któ­rych było kil­ka chiń­skich. W Zło­tej Kacz­ce raczy­li­śmy się oso­bli­wie spo­lsz­czo­ną wer­sją chow mein. Skle­py dola­ro­we Pewe­xu wabi­ły nas niczym Sezam – „zło­ci­ste świa­tło roz­la­ne na ulicz­nym szla­mie”… Moż­na tu było kupić spi­ry­tus, zachod­nie piwo, porząd­ne fran­cu­skie wino. W pol­skich barach zama­wia­jąc czer­wo­ne wino moż­na się było spo­dzie­wać wszyst­kie­go, od dobre­go buł­gar­skie­go caber­ne­ta po wermut. W sprze­da­ży były rów­nież (cał­ko­wi­cie nie na miej­scu w odro­dzo­nej kato­lic­kiej Pol­sce) nie­miec­kie pre­zer­wa­ty­wy pod bru­tal­ną fir­mo­wą nazwą „Anti-Baby”, jak gdy­by dla dodat­ko­wej pro­wo­ka­cji. Od cza­su do cza­su, poja­wia­ły się zni­kąd inne cuda kon­sump­cyj­ne: do dziś pamię­tam iście baro­ko­we, bia­ło-kre­mo­we wani­lio­we zakrę­ta­sy – prze­pysz­ne pol­skie lody, sprze­da­wa­ne w wafel­kach w nowo otwar­tej i nie­praw­do­po­dob­nie brud­nej lodziar­ni. Przed koń­cem roku odkry­li­śmy Dwo­rek, ele­ganc­ką restau­ra­cję na skra­ju lasku brzo­zo­we­go na pół­no­cy mia­sta. Dzię­ki traw­ni­ko­wi i pobli­skim chat­kom mia­ło się wra­że­nie, że jeste­śmy gdzieś w Cot­swolds. Ale nawet wów­czas był to z pew­no­ścią był rewir daw­nej par­tyj­nej nomen­kla­tu­ry i nowej finan­so­wej mafii (cza­sa­mi trud­no je roz­róż­nić); przed wej­ściem zapar­ko­wa­ne były mer­ce i porsche.

Nie­wie­le jest rze­czy, któ­re intry­gu­ją bar­dziej niż zmie­nia­ją­ca się iko­no­gra­fia naro­du w fer­wo­rze rady­kal­ne­go poli­tycz­ne­go prze­wro­tu. Potęż­ny bil­l­bo­ard Coca-Coli, masku­ją­cy czer­wo­ną pań­stwo­wą pły­tę na byłym budyn­ku par­tyj­nym mówi wię­cej, niż całe stro­ny poli­tycz­nych wywo­dów. Hotel Mar­riott w War­sza­wie, krysz­ta­ło­wa kra­ina cza­rów ame­ry­kań­skie­go kapi­ta­li­zmu, przy­ćmie­wa nawet Pałac Kul­tu­ry – monu­men­tal­ny pomnik archi­tek­tu­ry głę­bo­kie­go sta­li­ni­zmu, dar dyk­ta­to­ra dla „wdzięcz­ne­go naro­du”. W pała­cu jest księ­gar­nia, gdzie zna­la­złem Znie­wo­lo­ny umysł Cze­sła­wa Miło­sza, co jest dla Pola­ków takim samym prze­ło­mem, jak dla Rosjan poja­wie­nie się dzieł Soł­że­ni­cy­na w moskiew­skich księ­gar­niach. W 1990 pole­gli stocz­niow­cy, boha­te­ro­wie pierw­sze­go straj­ku, docze­ka­li się pomni­ka z brą­zu w koście­le Świę­tej Bry­gi­dy w Gdań­sku. W Czę­sto­cho­wie, w Nie­dzie­lę Wiel­ka­noc­ną ode­gra­no sce­nę przy Gro­bie Pań­skim, w któ­rej pol­scy set­ni­cy nie­śli tar­cze z emble­ma­tem orła, któ­re­mu przy­wró­co­no koro­nę. Po powro­cie na Zachód prze­czy­ta­łem, że Fol­wark zwie­rzę­cy i Rok 1984 weszły do kano­nu lek­tur szkol­nych.

* * *

Trud­no się dzi­wić, że łódz­kie Get­to, ze wszyst­ki­mi tra­gicz­ny­mi wyda­rze­nia­mi, któ­re się tam roze­gra­ły, zawład­nę­ło moją wyobraź­nią. Po powro­cie do Anglii napi­sa­łem o nim sze­reg wier­szy w opar­ciu o mate­riał, któ­ry zna­la­złem w dwóch nie­zwy­kłych książ­kach: Kro­ni­ce Get­ta Łódz­kie­go (z roku 1984) i Łódz­kim Get­cie (z 1989). Pierw­sza z tych pozy­cji zawie­ra tekst ofi­cjal­nej kro­ni­ki, w któ­rą mia­ło wgląd Gesta­po, więc sta­no­wi fascy­nu­ją­cy przy­kład zasto­so­wa­nia tech­ni­ki kamu­fla­żu; cały jej kosz­mar kry­je się mię­dzy wier­sza­mi. Kro­ni­ka zawie­ra mię­dzy inny­mi taki raport, napi­sa­ny, jak się wyda­je, bez cie­nia iro­nii: „Roz­po­czę­ta 3 tygo­dnie temu budo­wa dro­gi na cmen­tarz na Mary­si­nie prze­bie­ga wzo­ro­wo. Budo­wa­nie tego rodza­ju dróg w obec­nych warun­kach dowo­dzi wital­no­ści get­ta”. Albo ten, nie­co mniej zaka­mu­flo­wa­ny: „Pomi­mo zaan­ga­żo­wa­nia tak znacz­nej licz­by gra­ba­rzy, dzien­nie uda­je się wyko­pać nie wię­cej niż 50 gro­bów. Powód: brak wykwa­li­fi­ko­wa­nej siły robo­czej oraz zmar­z­nię­ta zie­mia.” Celo­wo wybra­łem wie­czór Zadu­szek, kie­dy kato­lic­kie cmen­ta­rze pło­ną zni­cza­mi, żeby odwie­dzić opusz­czo­ny żydow­ski cmen­tarz w Łodzi. Cmen­tarz żydow­ski jest jed­nym z naj­bar­dziej zapa­da­ją­cych w pamięć miejsc, jakie sobie moż­na wyobra­zić. Na zie­mi wala­ją się frag­men­ty nagrob­ków zapi­sa­nych od góry do dołu hebraj­skim pismem. Leżą nie­tknię­te od cza­su, kie­dy nazi­ści potrza­ska­li je mło­ta­mi. W mdłym świe­tle latar­ki uda­ło nam się roz­po­znać sym­bo­le: rącz­ki dziec­ka, kwiat, zła­ma­ne drze­wo, księ­gi i Arkę Przy­mie­rza. Na samym koń­cu cmen­ta­rza, pod murem obwie­szo­nym tabli­ca­mi upa­mięt­nia­ją­cy­mi ofia­ry Get­ta, ufun­do­wa­ny­mi przez ich żydow­skich krew­nych z dale­kiej Ame­ry­ki lub Izra­ela, jest parę nie­za­sy­pa­nych dołów. Nazi­ści prze­zna­czy­li je dla ostat­niej gru­py żydow­skich gra­ba­rzy, ale zanim zdo­ła­li doko­nać tej ostat­niej zbrod­ni, do mia­sta wkro­czy­ła Armia Czer­wo­na. Do dnia dzi­siej­sze­go dołów nie zasy­pa­no. Nie jest moją inten­cją roz­trzą­sać dłu­żej tej kwe­stii; dość stwier­dzić, że anty­se­mi­tyzm w Pol­sce nie zgi­nął. Dowo­du dostar­czy­ły wybo­ry samo­rzą­do­we w maju 1990 – na pla­ka­tach WKO, odła­mu podzie­lo­nej Soli­dar­no­ści, rywa­le ze skraj­nej pra­wi­cy naba­zgra­li gwiaz­dę Dawi­da.

* * *

Żad­na tego typu rela­cja nie była­by kom­plet­na bez opi­su przy­naj­mniej jed­ne­go aresz­to­wa­nia. Mój przy­pa­dek był dość spek­ta­ku­lar­ny. Zapu­ści­li­śmy się pod wschod­nią gra­ni­cę z zamia­rem obej­rze­nia słyn­nych żubrów i pra­sta­rych dębów Bia­ło­wie­ży, by w środ­ku nocy zna­leźć się w radziec­kim aresz­cie, pod stra­żą Armii Czer­wo­nej. Oka­za­ło się, że w ciem­no­ściach minę­li­śmy poste­ru­nek pol­skich służb gra­nicz­nych i zaglą­da­jąc do Rosji przez płot z dru­tu kol­cza­ste­go nie zda­wa­li­śmy sobie spra­wy, że gra­ni­ca tery­to­rial­na ZSRR zosta­ła jakieś pięć­dzie­siąt metrów za nami. Pod­je­chał do nas woj­sko­wy jeep, pełen, jak mi się zda­wa­ło, poiry­to­wa­nych pol­skich żoł­nie­rzy; dopie­ro kie­dy na ich bere­tach zoba­czy­łem sierp i młot, prze­łkną­łem ner­wo­wo śli­nę. Ich kapi­tan o kamien­nej twa­rzy kazał nam wsiąść do wozu, a w dro­dze na daczę poli­cji gra­nicz­nej sady­stycz­ną przy­jem­ność spra­wia­ło mu odbez­pie­cza­nie kara­bi­nu. Kie­dy poszedł skon­sul­to­wać się z prze­ło­żo­ny­mi, nie wyłą­czył sil­ni­ka w jeepie, zosta­wia­jąc nas z per­spek­ty­wą bez­kre­snej dro­gi w głąb Rosji. Nie od razu doce­ni­łem powa­gę sytu­acji, ale z wol­na ogar­nia­ły mnie złe prze­czu­cia. Przy­po­mniał mi się Mathias Rust, nie­miec­ki lot­nik, któ­ry wylą­do­wał na Pla­cu Czer­wo­nym i został ska­za­ny na czte­ry lata wię­zie­nia. Wów­czas jesz­cze Zwią­zek Radziec­ki wciąż był nie­zdo­by­tą twier­dzą.

Nie ulży­ło nam ani tro­chę, kie­dy zamknię­to nas w woj­sko­wym bara­ku w ocze­ki­wa­niu, aż prze­słu­cha­ją każ­de z nas po kolei. Upły­nę­ły całe godzi­ny nim nasi radziec­cy gospo­da­rze powia­do­mi­li pol­ską poli­cję. W gęst­nie­ją­cym mro­ku zoba­czy­łem przez okno sznur woj­sko­wych wozów, nad­cią­ga­ją­cych naj­wy­raź­niej z obu stron gra­ni­cy. Sytu­acja zdą­ży­ła się prze­ro­dzić w nie­wiel­ki mię­dzy­na­ro­do­wy incy­dent. Przy­nie­sio­no samo­war; wypi­li­śmy her­ba­tę i zje­dli­śmy ciast­ka. Następ­nie kolej­no zabie­ra­no nas do poko­ju prze­słu­chań. Była wśród nas moja zna­jo­ma z Anglii i śmiem przy­pusz­czać, że to jej nie­prze­wi­dy­wal­ne zacho­wa­nie oca­li­ło nam skó­rę. Przez ścia­nę pod­słu­cha­łem roz­mo­wę:

- Co by was spo­tka­ło w Anglii, gdy­by­ście zosta­li zła­pa­ni na gra­ni­cy?
– Sądzę, że ode­sła­no by mnie tam, skąd przy­by­łam – odpo­wie­dzia­ła Oli­via.
– Czy wie­cie, jaka jest kara za nie­le­gal­ne prze­kro­cze­nie radziec­kiej gra­ni­cy?
– Nie mam poję­cia.
– Czte­ry lata.

W odpo­wie­dzi usły­sza­łem jej grom­ki śmiech i zdła­wio­ne „Żar­tu­je pan!” Nogi się pode mną ugię­ły. Nie wie­rzy­łem wła­snym uszom. Póź­niej zaba­wia­ła straż­ni­ków opo­wie­ścia­mi o tym, jak jej syn­ko­wie będą jej ocze­ki­wać na lot­ni­sku i jak bar­dzo byli­by nie­po­cie­sze­ni gdy­by się nie poja­wi­ła. Mogłem sobie tyl­ko wyobra­zić, jakie głu­pie musie­li mieć miny.

Tym­cza­sem nasz „pro­ces”, jak go szum­nie nazy­wa­li, trwał. Nasze nazwi­ska i adre­sy były bez prze­rwy prze­ka­zy­wa­ne przez skrze­czą­ce radio do kwa­te­ry głów­nej KGB, przy czym zna­jo­me nazwy angiel­skich wio­sek prze­obra­ża­ły się w dzi­wacz­ne, egzo­tycz­ne rosyj­skie syla­by. Uży­li stan­dar­do­wych teatral­nych chwy­tów, by wystra­szyć nas na śmierć. Zaraz po aresz­to­wa­niu skon­fi­sko­wa­li mi mapę; potem przy­niósł ją jakiś ofi­cer, twier­dząc, że zna­lazł odręcz­nie dopi­sa­ny krzy­żyk na tery­to­rium Związ­ku Radziec­kie­go. Rze­czy­wi­ście, był tam jakiś krzy­żyk, świe­żo nanie­sio­ny rosyj­skim atra­men­tem… Nasze fil­my wyję­to z apa­ra­tów i znisz­czo­no. Ale zde­cy­do­wa­nie naj­gor­szy był moment, kie­dy kaza­no mi wrę­czyć klu­czy­ki do samo­cho­du pol­skim poli­cjan­tom, wyraź­nie roz­złosz­czo­nym i upo­ko­rzo­nym całą sytu­acją. Gdy­bym był w nastro­ju do żar­tów, popro­sił­bym ich, żeby nie wyłą­cza­li sil­ni­ka – odbio­rę samo­chód za czte­ry lata. Wtem, cał­kiem nie­spo­dzie­wa­nie, przy­szedł nasz „tłu­macz” i oznaj­mił, że pro­ces dobiegł koń­ca. Musie­li­śmy tyl­ko zło­żyć na piśmie ofi­cjal­ne prze­pro­si­ny pod adre­sem Kra­ju Rad, któ­re nam podyk­to­wał swo­ją oso­bli­wą angielsz­czy­zną. Potem, przy her­ba­cie, Oli­via wdzię­czy­ła się do radziec­kich żoł­nie­rzy, obie­cu­jąc napi­sać o nich powieść i ponow­nie ich odwie­dzić – tym razem jed­nak, wtrą­ci­łem pospiesz­nie, po wła­ści­wej stro­nie gra­ni­cy.

Prze­ło­ży­ła Anna Dunie­wicz

 

Dofi­nan­so­wa­no ze środ­ków Mini­stra Kul­tu­ry i Dzie­dzic­twa Naro­do­we­go pocho­dzą­cych z Fun­du­szu Pro­mo­cji Kul­tu­ry

 

belka_1

O autorze

Stephen Romer

Urodzony w 1957 w Hertfordshire. Poeta, wykładowca, tłumacz. Studiował anglistykę w Cambridge. W latach 1989-1990 przebywał w Polsce, wykładając literaturę angielską na Uniwersytecie Łódzkim. Tłumaczy poezję francuską, m.in. twórczość Philippe'a Jaccotteta i Jeana Tardieu. Wydawnictwo „Faber and Faber” opublikowało pod jego redakcją antologię dwudziestowiecznej poezji francuskiej. Obecnie mieszka i wykłada w Tours, we Francji.

Powiązania

Poeci z Wysp 2002

dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzy

Zapis całe­go spo­tka­nia Mar­ka For­da, Ste­phe­na Rome­ra, Jerze­go Jar­nie­wi­cza i Andrze­ja Sosnow­skie­go pod­czas festi­wa­lu Port Legni­ca 2002.

Więcej

W hołdzie człowiekowi wertykalnemu

wywiady / o pisaniu Ian Sansom Stephen Romer

Roz­mo­wa Iana San­so­ma ze Ste­phe­nem Rome­rem towa­rzy­szą­ca wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

Stacja: Łódź – 1989–1990

utwory / premiery w sieci Stephen Romer

Esej Ste­phe­na Rome­ra, towa­rzy­szą­cy wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

Dysydent

dzwieki / RECYTACJE Stephen Romer

Wiersz zare­je­stro­wa­ny pod­czas spo­tka­nia „Poeci z Wysp” z udzia­łem Mar­ka For­da i Ste­phe­na Rome­ra na festi­wa­lu Port Legni­ca 2002. Prze­kład wier­sza czy­ta Jerzy Jar­nie­wicz.

Więcej

W hołdzie człowiekowi wertykalnemu

wywiady / o pisaniu Ian Sansom Stephen Romer

Roz­mo­wa Iana San­so­ma ze Ste­phe­nem Rome­rem towa­rzy­szą­ca wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

Stacja: Łódź – 1989–1990

utwory / premiery w sieci Stephen Romer

Esej Ste­phe­na Rome­ra, towa­rzy­szą­cy wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

Na trzech calach kwadratowych

wywiady / o pisaniu Craig Raine Jerzy Jarniewicz

Roz­mo­wa Jerze­go Jar­nie­wi­cza z Cra­igem Rainem, towa­rzy­szą­ca wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

Poezja rozbitego lustra

recenzje / ESEJE Joanna Formago

Szkic Joan­ny For­ma­go na temat Cra­iga Raine­go, towa­rzy­szą­cy wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

O, Craig! O, Tony! O…

recenzje / ESEJE Zdzisław Jaskuła

Szkic Zdzi­sła­wa Jasku­ły na temat Cra­iga Raine­go, towa­rzy­szą­cy wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

Kariera poetę zabija

wywiady / o pisaniu Agnieszka Wolny-Hamkało Brian Patten

Roz­mo­wa Agniesz­ki Wol­ny-Ham­ka­ło z Bria­nem Pat­te­nem, towa­rzy­szą­ca wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

Wiersze młodsze od bomb

recenzje / ESEJE Jerzy Jarniewicz

Szkic Jerze­go Jar­nie­wi­cza towa­rzy­szą­cy wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

Dwadzieścia trzy słowa

recenzje / ESEJE Grzegorz Jankowicz

Szkic Grze­go­rza Jan­ko­wi­cza towa­rzy­szą­cy wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

Radykalna jak rzeczywistość

wywiady / o pisaniu Carol Rumens Robyn Bolam

Roz­mo­wa Robyn Bolam z Carol Rumens, towa­rzy­szą­ca wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

Carol Rumens i jej „poezja postfeminizmu”

recenzje / ESEJE Lyn Pykett

Esej Lyn Pykett na temat poezji Carol Rumens, towa­rzy­szą­cy wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

Wrażliwość wiersza

wywiady / o książce Jerzy Jarniewicz Juliusz Pielichowski

Roz­mo­wa Juliu­sza Pie­li­chow­skie­go z Jerzym Jar­nie­wi­czem na temat anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

Poezja i sztuka rozpruwania ubrań

wywiady / o pisaniu Jerzy Jarniewicz Seamus Heaney

Roz­mo­wa Jerze­go Jar­nie­wi­cza z Seamus Heaney, towa­rzy­szą­ca wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

Rzeczywista przyjemność

recenzje / ESEJE Tadeusz Pióro

Recen­zja Tade­usza Pió­ry anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

Nieumówione spotkania albo jak czytałem Heaneya po polsku

recenzje / ESEJE Jacek Gutorow

Esej Jac­ka Guto­ro­wa na temat poezji Seamu­sa Heaneya, towa­rzy­szą­cy wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

Testowanie Heaneya

recenzje / IMPRESJE Jerzy Jarniewicz

Esej Jerze­go Jar­nie­wi­cza na temat poezji Seamu­sa Heaneya, towa­rzy­szą­cy wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

Mińsk, czyli Casablanca

wywiady / o pisaniu Jerzy Jarniewicz Lavinia Greenlaw

Roz­mo­wa Jerze­go Jar­nie­wi­cza z Lavi­nią Gre­en­law, towa­rzy­szą­ca wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­że się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 24 wrze­śnia 2018 roku.

Więcej

Język to zjawisko widmowe

wywiady / o pisaniu Jacek Gutorow Simon Armitage

Roz­mo­wa Jac­ka Guto­ro­wa z Simo­nem Armitage’em, towa­rzy­szą­ca wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­że się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 15 paź­dzier­ni­ka 2018 roku.

Więcej

Simon Armitage z profilu

recenzje / ESEJE Jeremy Noel-Tod

Esej Jeremy’ego Noel-Toda na temat poezji Simo­na Armitage’a, towa­rzy­szą­cy wyda­niu anto­lo­gii 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­że się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 15 paź­dzier­ni­ka 2018 roku.

Więcej

100 wierszy wypisanych z języka angielskiego (3)

utwory / zapowiedzi książek Jerzy Jarniewicz

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy anto­lo­gię 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­że się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 15 paź­dzier­ni­ka 2018 roku.

Więcej

100 wierszy wypisanych z języka angielskiego (2)

utwory / zapowiedzi książek Jerzy Jarniewicz

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy anto­lo­gię 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­że się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 15 paź­dzier­ni­ka 2018 roku.

Więcej

100 wierszy wypisanych z języka angielskiego (1)

utwory / zapowiedzi książek Jerzy Jarniewicz

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy anto­lo­gię 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go, w wybo­rze i prze­kła­dzie Jerze­go Jar­nie­wi­cza, któ­ra uka­że się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 15 paź­dzier­ni­ka 2018 roku.

Więcej