Poeci z Wysp 2002
dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzyZapis całego spotkania Marka Forda, Stephena Romera, Jerzego Jarniewicza i Andrzeja Sosnowskiego podczas festiwalu Port Legnica 2002.
WięcejEsej Stephena Romera, towarzyszący wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
Był koniec lipca 1989 roku, a wciąż brakowało chętnych, by objąć posadę docenta w Zakładzie Literatury Angielskiej w Instytucie Filologii Angielskiej w Łodzi. Roczny kontrakt, z możliwością przedłużenia za zgodą obu stron. Ani by mi przez myśl nie przeszło uczyć w Polsce, gdybym nie zadzwonił do Departamentu Literatury przy British Council z prośbą, żeby mnie gdzieś wysłali jeśli to możliwe, ponieważ nie udało mi się dostać spodziewanej pracy we Francji. Zostałem na lodzie, bez środków do życia i z niewielką rodziną na utrzymaniu. Udałem się więc na Spring Gardens 10 i do dziś pamiętam – jeśli pamięć mnie nie myli – jak HH‑W spojrzała na mnie spod okularów i powiedziała:
- Więc to pan jest tym nieszczęśnikiem, który jedzie do Łodzi?
W każdym razie tak to zapamiętałem. Pół godziny później wyszedłem, ściskając w ręku wypchaną tekę z napisem Poland, przygotowaną przez OEAD, której zawartość zacząłem zgłębiać w pobliskim pubie. Przebrnąłem sumiennie przez warunki umowy i warunki klimatyczne, przestudiowałem porady, w co się ubierać i jakie łykać witaminy a nawet zrozumiałem nieodzowność uzbrojenia się w uniwersalny korek do wanny. Z lekką konsternacją przeczytałem raport mojego poprzednika dotyczący opłakanego stanu służbowego mieszkania, ale wkrótce puściłem to w niepamięć, bo warunki umowy wydawały się rozsądne, a za wyjazdem przemawiał jeszcze jeden argument: w lipcu 1989 roku w Polsce dużo się działo. Polska była awangardą demokratycznych przemian i miała nowo wybrany, częściowo niekomunistyczny rząd, na czele którego stał światły ale, jak się okazało, pechowy Tadeusz Mazowiecki. Wtedy jeszcze trudno było przewidzieć jak spektakularny efekt domina przyniosą kolejne miesiące tego niezwykłego roku – że Węgry, Czechosłowacja, NRD i Rumunia zrzucą jarzmo komunizmu przy biernej postawie Moskwy i nieodgadnionego Michaiła Gorbaczowa. W Paryżu Gorbaczow mówił o naszym „wspólnym europejskim domu” i o ile o mnie chodziło, Polska była jednym z najbardziej ekscytujących miejsc w tym cudownie poszerzonym Eldorado.
Czas naglił, więc podpisałem kontrakt, bez zaglądania do przewodnika ani szukania Łodzi na mapie. Kiedy wreszcie to zrobiłem, odkryłem, że rozprawiono się z nią nad wyraz krótko: była, bo sprzed wieku, tekstylna potęga; obecnie, choć bardziej rozległa, chyli się ku upadkowi. To drugie co do wielkości miasto w Polsce, liczące sobie około 850 000 mieszkańców, położone 120 kilometrów na południowy zachód od Warszawy. Najsłynniejszą „atrakcją” Łodzi jest jej szkoła filmowa – jak się później dowiedziałem, coś w rodzaju tajemnej enklawy, gdzie takie sławy, jak Wajda, Polański i Kieślowski stawiały swoje pierwsze zawodowe kroki. Ale traf chciał, że po raz pierwszy ujrzałem Łódź na ponurych czarno-białych fotografiach, które towarzyszyły artykułowi w sekcji podróżniczej francuskiego „Le Monde”, pod niezbyt obiecującym tytułem „Lodz, la mal-aimée”. Jego autor twierdził, że sami Polacy wstydzą się swego „Manchesteru Wschodu”. Zdjęcia przedstawiały obdarte dzieci bawiące się na brudnych dziewiętnastowiecznych podwórkach, wprost z Dostojewskiego. Znalazło się tam także ujęcie z wnętrza tkalni; raz jeszcze przywiodło mi na myśl szkolny podręcznik z ilustracjami przedstawiającymi Bradford w szczytowej fazie rewolucji przemysłowej.
Gazety niemal codziennie donosiły o szalejącej inflacji i pustych sklepowych półkach w Nowej Polsce, więc w oczekiwaniu na rozpatrzenie wniosku o wizę gromadziłem zapasy: porządne radio, płatki śniadaniowe, czekoladę, kawę, zapalniczki, długopisy, koperty, papier, czapkę od Batesa z londyńskiej Jermyn Street. Nadszedł wreszcie dzień, pod koniec października, kiedy do dachu swojego renault 5 przytroczyłem żelazny kufer i wyruszyłem do Harwich, a stamtąd promem do Hamburga. Podróż przybrała zdecydowanie conradowski charakter – coś na kształt wyprawy Marlowa do stacji Kurtza… Berlin Transit, nijaki krajobraz NRD, opatulony sosnowym lasem… i nieme ostrzeżenia „Nie zatrzymywać się”. Drogowskazy kierowały do Lipska i Drezna, ale nie nas. Kolejki małych, pstrokatych trabantów na potężnych stacjach paliw Intertank. Kamienne twarze policji granicznej. (Kiedy wracałem tą samą trasą w czerwcu 1990, w sam Dzień Zjednoczenia, policjanci zdążyli już nauczyć się uśmiechać, ale ta nowa dobroduszna maska nieustannie zsuwała im się z twarzy.) „Nawet socjalizm u nich działa, sukinsynów!” – zwykli mawiać Polacy o swoich sąsiadach zza Odry, ale za zasłoną lasu reżim dożywał swych ostatnich dni. Honecker ustąpił w październiku 1989, wkrótce po judaszowym pocałunku Gorbaczowa, pozostawiając u władzy byłego przewodniczącego Komsomołu, Krenza, ale i on wkrótce musiał odejść.
W Berlinie Zachodnim zatrzymałem się u przyjaciela, Emmetta Williamsa, poety z grupy Fluxus, świeżo mianowanego prezesem przeżywającej obecnie okres świetności Galerii Artystów Awangardowych w Łodzi. Zachichotał znacząco słysząc, dokąd się wybieram. W Berlinie Polacy robili zawrotną karierę jako niekwestionowani liderzy na europejskim czarnym rynku. Handlowali dosłownie wszystkim i gdzie popadło, po czym zwijali żagle i słuch po nich ginął. Potrafili w kilka minut przerobić zachodnioniemieckiego mercedesa na polskiego, z nowymi tablicami rejestracyjnymi i kompletem papierów.
W pewną deszczową październikową noc zapuściłem się na Zimmerstrasse, niewielką uliczkę, która biegła wzdłuż Muru po zachodniej stronie. Przestudiowałem tamtejsze graffiti, słynną Mauerkunst, i wystraszyłem króliki na ziemi niczyjej pomiędzy Murem i blokowiskiem. Wypiłem piwo w zakurzonym, stylizowanym na lata sześćdziesiąte pubie obok punktu granicznego przy Moritzplatz. Pod lampą z zielonymi frędzlami stał duży, wytarty stół bilardowy i szafa grająca Wurlitzera, z której dochodziły dźwięki „Please Release Me” Humperdincka. Wysoko nad przejściem granicznym rysowały się sylwetki uzbrojonych żołnierzy na wieżach strażniczych. Obraz zgoła groteskowy, ale nic nie zapowiadało, że cokolwiek może się zmienić. Jednak zaledwie dwa tygodnie później w ruch poszły kilofy i mur runął.
Za Berlinem drogowskazy obwieszczały Polen Volksrepublik. Przy przejściu granicznym we Frankfurcie nad Odrą ciągnęła się kawalkada maluchów obładowanych towarami. Moja pierwsza w Polsce droga, na Poznań – wąska, ciemna i wyboista. Po obu stronach gęsty brzozowy las. W Poznaniu – mój pierwszy Grand Hotel w stylu wschodnioeuropejskim; pierwszy z wielu, ponury i przepastny. W każdym z nich szatnia, a w niej babiszcze. Coctail bar pełen ciastek z owocami. Kotlet de volaille ociekający zjełczałym masłem. I moja pierwsza konfrontacja z milicjantami, którzy zażądali pliku dolarów w ramach „mandatu” za „nieprzepisowe parkowanie”. Potem budzące grozę wieżowce Warszawy i wizyta u menedżera British Council, który mieszkał na przedmieściach za zakratowanymi oknami, filtrował wodę dwa razy i żył w strachu przed podsłuchem. Uraczył mnie historią Polski w pigułce, podał co ważniejsze fakty i liczby, przestrzegł przed zawieraniem bliższych znajomości, i opowiedział, jak to wyprawia co szacowniejszych gości do byłego obozu koncentracyjnego w Majdanku, żeby dać im „przedsmak” Polski. Mnie na szczęście ta wycieczka ominęła: ja miałem krzewić oświatę w przemysłowej Łodzi. Niczym Conradowski zarządca z Jądra ciemności, mój rozmówca zasiał we mnie niepokój – trzeba przyznać, że stosowny do sytuacji.
Moje pierwsze wrażenia z Łodzi? Przyjechałem z Warszawy po zmroku. Na skraju czarnej jezdni a częstokroć, ku memu przerażeniu, na samym jej środku, zataczali się amatorzy mocnych trunków – zagrożenie typowe dla polskich dróg. (Kiedyś na trasie Warszawa-Kraków zobaczyłem coś przypominającego worek na zwłoki, najwyraźniej ofiarę oczekującą na transport.) Potężne ciężarówki o niemrawych światłach wyprzedzały mnie bez uprzedzenia, śmiercionośne traktory-widma bez tylnych świateł zajeżdżały mi drogę, a już w samym mieście trzeba się było wystrzegać tramwajów i tramwajowych szyn. Czułem się jak chłopiec z moralizujących opowiastek Belloca, który daje drapaka na widok pierwszego automobilu. Nigdy się całkowicie nie przyzwyczaiłem do torów tramwajowych, zwłaszcza kiedy skrywał je lód i szlam. Zdarzało się, że jadąc po nich zamiast po asfalcie, wpadałem na przystanek tramwajowy albo na bocznicę. Mój dziennik odnotowuje pierwsze wrażenia w sposób nieco histeryczny: „Czarny, mroczny moloch – ekspresjonizm – jak z Maserela albo Murnaua; przytłaczające kamienice wloką za sobą kable elektryczne. W tramwajach – mdłe światła i białe twarze przyklejone do szyb”. A w notatkach do wiersza zapisałem zwięźle: „Bezkresna sieć – z każdej studzienki, z wylotu każdej rury wydobywa się para”. Żeby rozpalić moją wyobraźnię jeszcze bardziej, drugiego wieczora w Łodzi wyjechałem w miasto bez mapy, z zamiarem zgubienia się w gmatwaninie ulic i zaułków. Minąłem potężny neonowy napis – Telimena – zakłady tekstylne nazwane imieniem arystokratycznej piękności z Pana Tadeusza Mickiewicza. Na koniec wylądowałem w ślepej uliczce przed zamkniętą na cztery spusty bramą jakiejś fabryki.
Kwatera docenta British Council mieści się w Łodzi przy ulicy Narutowicza 79/31. To mieszkanie! Zasługuje na oddzielny esej. Przypuszczam, że z trudem bym je teraz rozpoznał, bowiem po moim wyjeździe zostało odremontowane, i słyszałem, że jest teraz całkiem wygodnym gniazdkiem dla naukowca. Co świadczyłoby o tym, że mój następca wykazał się większym niż ja talentem w dziedzinie dekoracji wnętrz. Trudno wyobrazić sobie bardziej ponure lokum. Zgniłozielony dywan zwinąłem i ukryłem w kącie gdy tylko się wprowadziłem. Zasłony z taniej tkaniny w krzykliwy deseń nie sięgały parapetu. (Nie przez przypadek zajęcia ze studentami rozpocząłem od wiersza „Pan Bleaney” Larkina.) Parapety były pokryte miałkim, czarnym pyłem, prawdopodobnie wydobywającym się z kominów pobliskiej elektrowni, którą widziałem z okna, podobnie jak dachy dworca kolejowego Łódź Fabryczna. Jak w innych mieszkaniach barometr wskazuje zmiany pogody, tak u mnie przenikający przez zamknięte okna pył służył za wskaźnik poziomu zanieczyszczeń. Łazienka była pomalowana na beżowo, a na podłodze leżało ciemnobrązowe linoleum. W ubikacji, podwieszony zbiornik wody przeciekał, jak na chińskich torturach. O to, że do końca nie udało mi się oswoić tego miejsca, obwiniam brzydotę mebli i surowość wnętrz. Na łóżku leżała jedna z owych dziwacznych wschodnioeuropejskich pierzyn z wielgachną dziurą pośrodku – jak się później dowiedziałem – żeby można było włożyć do niej koc. Jak zapewne wielu przede mną, siadałem na tym łóżku i, jak Bleaney, „usiłowałem odegnać lęk”. Na usta cisnęła mi się modlitwa pielgrzyma – „Dzięki Ci, Boże, za BBC”. (To samo mówił Gorbaczow, odcięty od świata na krymskiej daczy podczas nieudanego puczu w 1991). Całymi godzinami pławiłem się w gorącej wannie, bo centralnego ogrzewania i gorącej wody było pod dostatkiem.
Posiadałem prymitywny telewizor, przy którym majstrowałem całe godziny z marnym skutkiem – udało mi się jedynie uzyskać całą gamę zakłóceń. Tylko raz, w połowie listopada, na ekranie zamajaczył Lech Wałęsa, przemawiający przed połączonymi izbami Kongresu amerykańskiego. Siedziałem i naprędce spisywałem jego słowa, wygłaszane w konwencji polskiej tradycji heroicznej: „Nie trzeba nam już umierać za Gdańsk, ale dla Gdańska żyć. Polska może służyć za przykład innym krajom (…) Lecz za każde zwycięstwo przychodzi zapłacić wysoką cenę: w czasie II Wojny Światowej Polska poniosła największe straty, a jej walka trwała najdłużej. (…) Po wojnie narzucono nam obce rządy, obcą gospodarkę, obce prawo, obcą filozofię (…) Cokolwiek Polska osiągnęła, osiągnęła dzięki uporowi i woli walki (…) Dziś Polska powraca do tradycji religijnych i europejskich wartości (…) Jednak naszej gospodarce grozi katastrofa (…) Nie prosimy o jałmużnę – ale chcielibyśmy, aby nasz kraj był traktowany jak partner i sojusznik (…) Na rynku światowym nie brakuje słów – niech teraz w ślad za nimi pójdą czyny (…) A ja obiecuję, że wasza pomoc nie będzie zmarnowana i że nigdy nie pójdzie w zapomnienie.” Tymczasem w Łodzi, tramwaje przetaczały się z łoskotem pod moim oknem, rzucając niebieskie snopy iskier, o piątej, i o szóstej, i o siódmej rano. Kolejki ustawiały się po mleko, wódkę i parę nadwiędłych warzyw. Po drugiej stronie ulicy był supermarket – czyli „spozzywozzy”, jak mawiali nativi, kapitulując przed zbitkami polskich spółgłosek – gdzie po skrajnie wyśrubowanych cenach sprzedawano szynkę, kiełbasę, sardynki w puszce i rosyjski szampan Krymski. Koleżanka z pracy, Irena Janicka-Świderska, zawsze wzruszająco zatroskana o moje dobro, dała mi wykaz około dziesięciu rodzajów kiełbasy i dobrą radę, by kupować każdą nowość, jaką zastanę na sklepowej półce, na przykład banany, bo mogą się więcej nie pojawić. Specjalnie na mój przyjazd zachowała butelkę francuskiego wina, którą wypiliśmy wraz z jej mężem Bolesławem, polskim dżentelmenem starej daty, pewnego wieczora tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Zapisałem niektóre ceny, razem z przelicznikiem na funty. Tak to wyglądało w październiku 1989: bilet do opery kosztował 750 zł, czyli około 7 pensów; za puszkę piwa Heineken trzeba było zapłacić 8000 zł, lub 80 pensów; za butelkę wódki – 2500 zł, czyli 25 pensów, za stek wołowy – 17000 zł, funta i siedemdziesiąt pensów; za pizzę w Hotelu Polonia – 3000 zł, 30 pensów. Za dolara dostawało się u cinkciarzy 8000 zł, a po wciąż jeszcze obowiązującym kursie oficjalnym – 2500 zł. Moje miesięczne wynagrodzenie wynosiło około 30 funtów. W miarę jak wzrastała inflacja, po wypłatę trzeba się było udawać do Rektoratu z niemalże weimarską taczką na pliki banknotów, chociaż drukowano je w coraz większych nominałach. Na swoje wielkie pożegnalne przyjęcie wydałem prawie milion złotych na piwo, wódkę i rosyjskiego szampana. Z dumą stwierdzam, że impreza przeszła do historii Instytutu.
To właśnie imprezy trzymały mnie przy życiu przez pierwsze miesiące: w tej dziedzinie Polacy obdarzeni są nadzwyczajnym talentem. Choć nie było to ujęte w umowie, od docenta British Council (było nie było Brytyjskiej Rady Wymiany Kulturalnej) oczekiwano organizowania imprez, ale sam również byłem często zapraszany, zarówno przez studentów, jak i pracowników. Po pierwszym, niezbyt udanym seminarium (rozwodziłem się nad Conradem przez bite trzy godziny, aż pewien student zebrał się na odwagę i poprosił, żebym przestał), podeszła do mnie jedna z dziewcząt i zaprosiła mnie na prywatkę. Niewiele pamiętam momentów, kiedy byłem komuś równie wdzięczny. I tak to się odbywało. Miałem to szczęście posiadać samochód, więc woziłem pracowników i studentów po całej Łodzi, a tymczasem mój renault zaczął coraz bardziej przypominać igloo na kółkach, pod pierzyną ze śniegu. Omijaliśmy szerokim łukiem patrole drogowe w niebiesko-białych wozach zaszywając się w labiryncie bocznych uliczek i unikając wielkich bulwarów, jak Piotrkowska. Pewnego razu, pech chciał, że zostałem zatrzymany w drodze z przyjęcia weselnego, a nie miałem przy sobie dokumentów. Policjanci chcieli mnie zabrać na komisariat, ale kiedy ja siedziałem skonsternowany, młody Polak, który mi towarzyszył, wypalił z nimi parę papierosów i wynegocjował łapówkę: banknot dolarowy o największym nominale, jaki miałem przy sobie. Ktoś mi opowiadał, jak to znajomemu, dobrze już na rauszu, urwał się film i biedak wylądował na stoliku w barze, po czym odwieziono go do czegoś, co się nazywało izbą wytrzeźwień. Wszyscyśmy pili na umór i palili jak smoki, ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, jak balowali Polacy w dzień wypłaty. Nieraz oglądałem ich komiczną choreografię na placu przed operą, ten pokrętny zygzak, przerywany nagłymi postojami i upadkami na śnieg.
Jak każdego przybysza z Zachodu, dziwił mnie niedostatek barów. Do wyboru miałem paskudną kawiarnię po sąsiedzku, zazwyczaj zamkniętą, ekskluzywny Dom Aktora naprzeciwko opery, obleśną spelunę z automatami do gry pod nazwą Maxim i ponury nocny klub Kaskada, mieszczący się w betonowym bunkrze. Często zbieraliśmy się w barze Grand Hotelu przy Piotrkowskiej, gdzie grywał sentymentalne kawałki wyświechtany pianista i gdzie podejrzana grupka cinkciarzy wdawała się w konspiracyjne dyskusje. Zawiani biznesmeni z Zachodu targowali się o cenę ciastek ułożonych w rządki pod ścianą maleńkiego cocktail baru. Z radością powitaliśmy otwarcie pizzerii w Hotelu Polonia, ale taki był swąd gotowania i nieświeżego parmezanu w tym przegrzanym, dusznym lokalu, że pod koniec roku nie byłem w stanie wejść tam bez zatykania nosa. Raz nawet zabarykadowano wejście ponieważ, jak to ujął mój znajomy, jakiś pijak wypuścił na dywan pawia. W 1990 zaroiło się nagle od nowych barów i restauracji, wśród których było kilka chińskich. W Złotej Kaczce raczyliśmy się osobliwie spolszczoną wersją chow mein. Sklepy dolarowe Pewexu wabiły nas niczym Sezam – „złociste światło rozlane na ulicznym szlamie”… Można tu było kupić spirytus, zachodnie piwo, porządne francuskie wino. W polskich barach zamawiając czerwone wino można się było spodziewać wszystkiego, od dobrego bułgarskiego caberneta po wermut. W sprzedaży były również (całkowicie nie na miejscu w odrodzonej katolickiej Polsce) niemieckie prezerwatywy pod brutalną firmową nazwą „Anti-Baby”, jak gdyby dla dodatkowej prowokacji. Od czasu do czasu, pojawiały się znikąd inne cuda konsumpcyjne: do dziś pamiętam iście barokowe, biało-kremowe waniliowe zakrętasy – przepyszne polskie lody, sprzedawane w wafelkach w nowo otwartej i nieprawdopodobnie brudnej lodziarni. Przed końcem roku odkryliśmy Dworek, elegancką restaurację na skraju lasku brzozowego na północy miasta. Dzięki trawnikowi i pobliskim chatkom miało się wrażenie, że jesteśmy gdzieś w Cotswolds. Ale nawet wówczas był to z pewnością był rewir dawnej partyjnej nomenklatury i nowej finansowej mafii (czasami trudno je rozróżnić); przed wejściem zaparkowane były merce i porsche.
Niewiele jest rzeczy, które intrygują bardziej niż zmieniająca się ikonografia narodu w ferworze radykalnego politycznego przewrotu. Potężny billboard Coca-Coli, maskujący czerwoną państwową płytę na byłym budynku partyjnym mówi więcej, niż całe strony politycznych wywodów. Hotel Marriott w Warszawie, kryształowa kraina czarów amerykańskiego kapitalizmu, przyćmiewa nawet Pałac Kultury – monumentalny pomnik architektury głębokiego stalinizmu, dar dyktatora dla „wdzięcznego narodu”. W pałacu jest księgarnia, gdzie znalazłem Zniewolony umysł Czesława Miłosza, co jest dla Polaków takim samym przełomem, jak dla Rosjan pojawienie się dzieł Sołżenicyna w moskiewskich księgarniach. W 1990 polegli stoczniowcy, bohaterowie pierwszego strajku, doczekali się pomnika z brązu w kościele Świętej Brygidy w Gdańsku. W Częstochowie, w Niedzielę Wielkanocną odegrano scenę przy Grobie Pańskim, w której polscy setnicy nieśli tarcze z emblematem orła, któremu przywrócono koronę. Po powrocie na Zachód przeczytałem, że Folwark zwierzęcy i Rok 1984 weszły do kanonu lektur szkolnych.
* * *
Trudno się dziwić, że łódzkie Getto, ze wszystkimi tragicznymi wydarzeniami, które się tam rozegrały, zawładnęło moją wyobraźnią. Po powrocie do Anglii napisałem o nim szereg wierszy w oparciu o materiał, który znalazłem w dwóch niezwykłych książkach: Kronice Getta Łódzkiego (z roku 1984) i Łódzkim Getcie (z 1989). Pierwsza z tych pozycji zawiera tekst oficjalnej kroniki, w którą miało wgląd Gestapo, więc stanowi fascynujący przykład zastosowania techniki kamuflażu; cały jej koszmar kryje się między wierszami. Kronika zawiera między innymi taki raport, napisany, jak się wydaje, bez cienia ironii: „Rozpoczęta 3 tygodnie temu budowa drogi na cmentarz na Marysinie przebiega wzorowo. Budowanie tego rodzaju dróg w obecnych warunkach dowodzi witalności getta”. Albo ten, nieco mniej zakamuflowany: „Pomimo zaangażowania tak znacznej liczby grabarzy, dziennie udaje się wykopać nie więcej niż 50 grobów. Powód: brak wykwalifikowanej siły roboczej oraz zmarznięta ziemia.” Celowo wybrałem wieczór Zaduszek, kiedy katolickie cmentarze płoną zniczami, żeby odwiedzić opuszczony żydowski cmentarz w Łodzi. Cmentarz żydowski jest jednym z najbardziej zapadających w pamięć miejsc, jakie sobie można wyobrazić. Na ziemi walają się fragmenty nagrobków zapisanych od góry do dołu hebrajskim pismem. Leżą nietknięte od czasu, kiedy naziści potrzaskali je młotami. W mdłym świetle latarki udało nam się rozpoznać symbole: rączki dziecka, kwiat, złamane drzewo, księgi i Arkę Przymierza. Na samym końcu cmentarza, pod murem obwieszonym tablicami upamiętniającymi ofiary Getta, ufundowanymi przez ich żydowskich krewnych z dalekiej Ameryki lub Izraela, jest parę niezasypanych dołów. Naziści przeznaczyli je dla ostatniej grupy żydowskich grabarzy, ale zanim zdołali dokonać tej ostatniej zbrodni, do miasta wkroczyła Armia Czerwona. Do dnia dzisiejszego dołów nie zasypano. Nie jest moją intencją roztrząsać dłużej tej kwestii; dość stwierdzić, że antysemityzm w Polsce nie zginął. Dowodu dostarczyły wybory samorządowe w maju 1990 – na plakatach WKO, odłamu podzielonej Solidarności, rywale ze skrajnej prawicy nabazgrali gwiazdę Dawida.
* * *
Żadna tego typu relacja nie byłaby kompletna bez opisu przynajmniej jednego aresztowania. Mój przypadek był dość spektakularny. Zapuściliśmy się pod wschodnią granicę z zamiarem obejrzenia słynnych żubrów i prastarych dębów Białowieży, by w środku nocy znaleźć się w radzieckim areszcie, pod strażą Armii Czerwonej. Okazało się, że w ciemnościach minęliśmy posterunek polskich służb granicznych i zaglądając do Rosji przez płot z drutu kolczastego nie zdawaliśmy sobie sprawy, że granica terytorialna ZSRR została jakieś pięćdziesiąt metrów za nami. Podjechał do nas wojskowy jeep, pełen, jak mi się zdawało, poirytowanych polskich żołnierzy; dopiero kiedy na ich beretach zobaczyłem sierp i młot, przełknąłem nerwowo ślinę. Ich kapitan o kamiennej twarzy kazał nam wsiąść do wozu, a w drodze na daczę policji granicznej sadystyczną przyjemność sprawiało mu odbezpieczanie karabinu. Kiedy poszedł skonsultować się z przełożonymi, nie wyłączył silnika w jeepie, zostawiając nas z perspektywą bezkresnej drogi w głąb Rosji. Nie od razu doceniłem powagę sytuacji, ale z wolna ogarniały mnie złe przeczucia. Przypomniał mi się Mathias Rust, niemiecki lotnik, który wylądował na Placu Czerwonym i został skazany na cztery lata więzienia. Wówczas jeszcze Związek Radziecki wciąż był niezdobytą twierdzą.
Nie ulżyło nam ani trochę, kiedy zamknięto nas w wojskowym baraku w oczekiwaniu, aż przesłuchają każde z nas po kolei. Upłynęły całe godziny nim nasi radzieccy gospodarze powiadomili polską policję. W gęstniejącym mroku zobaczyłem przez okno sznur wojskowych wozów, nadciągających najwyraźniej z obu stron granicy. Sytuacja zdążyła się przerodzić w niewielki międzynarodowy incydent. Przyniesiono samowar; wypiliśmy herbatę i zjedliśmy ciastka. Następnie kolejno zabierano nas do pokoju przesłuchań. Była wśród nas moja znajoma z Anglii i śmiem przypuszczać, że to jej nieprzewidywalne zachowanie ocaliło nam skórę. Przez ścianę podsłuchałem rozmowę:
- Co by was spotkało w Anglii, gdybyście zostali złapani na granicy?
– Sądzę, że odesłano by mnie tam, skąd przybyłam – odpowiedziała Olivia.
– Czy wiecie, jaka jest kara za nielegalne przekroczenie radzieckiej granicy?
– Nie mam pojęcia.
– Cztery lata.
W odpowiedzi usłyszałem jej gromki śmiech i zdławione „Żartuje pan!” Nogi się pode mną ugięły. Nie wierzyłem własnym uszom. Później zabawiała strażników opowieściami o tym, jak jej synkowie będą jej oczekiwać na lotnisku i jak bardzo byliby niepocieszeni gdyby się nie pojawiła. Mogłem sobie tylko wyobrazić, jakie głupie musieli mieć miny.
Tymczasem nasz „proces”, jak go szumnie nazywali, trwał. Nasze nazwiska i adresy były bez przerwy przekazywane przez skrzeczące radio do kwatery głównej KGB, przy czym znajome nazwy angielskich wiosek przeobrażały się w dziwaczne, egzotyczne rosyjskie sylaby. Użyli standardowych teatralnych chwytów, by wystraszyć nas na śmierć. Zaraz po aresztowaniu skonfiskowali mi mapę; potem przyniósł ją jakiś oficer, twierdząc, że znalazł odręcznie dopisany krzyżyk na terytorium Związku Radzieckiego. Rzeczywiście, był tam jakiś krzyżyk, świeżo naniesiony rosyjskim atramentem… Nasze filmy wyjęto z aparatów i zniszczono. Ale zdecydowanie najgorszy był moment, kiedy kazano mi wręczyć kluczyki do samochodu polskim policjantom, wyraźnie rozzłoszczonym i upokorzonym całą sytuacją. Gdybym był w nastroju do żartów, poprosiłbym ich, żeby nie wyłączali silnika – odbiorę samochód za cztery lata. Wtem, całkiem niespodziewanie, przyszedł nasz „tłumacz” i oznajmił, że proces dobiegł końca. Musieliśmy tylko złożyć na piśmie oficjalne przeprosiny pod adresem Kraju Rad, które nam podyktował swoją osobliwą angielszczyzną. Potem, przy herbacie, Olivia wdzięczyła się do radzieckich żołnierzy, obiecując napisać o nich powieść i ponownie ich odwiedzić – tym razem jednak, wtrąciłem pospiesznie, po właściwej stronie granicy.
Przełożyła Anna Duniewicz
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
Urodzony w 1957 w Hertfordshire. Poeta, wykładowca, tłumacz. Studiował anglistykę w Cambridge. W latach 1989-1990 przebywał w Polsce, wykładając literaturę angielską na Uniwersytecie Łódzkim. Tłumaczy poezję francuską, m.in. twórczość Philippe'a Jaccotteta i Jeana Tardieu. Wydawnictwo „Faber and Faber” opublikowało pod jego redakcją antologię dwudziestowiecznej poezji francuskiej. Obecnie mieszka i wykłada w Tours, we Francji.
Zapis całego spotkania Marka Forda, Stephena Romera, Jerzego Jarniewicza i Andrzeja Sosnowskiego podczas festiwalu Port Legnica 2002.
WięcejRozmowa Iana Sansoma ze Stephenem Romerem towarzysząca wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
WięcejEsej Stephena Romera, towarzyszący wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
WięcejWiersz zarejestrowany podczas spotkania „Poeci z Wysp” z udziałem Marka Forda i Stephena Romera na festiwalu Port Legnica 2002. Przekład wiersza czyta Jerzy Jarniewicz.
WięcejRozmowa Iana Sansoma ze Stephenem Romerem towarzysząca wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
WięcejEsej Stephena Romera, towarzyszący wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
WięcejRozmowa Jerzego Jarniewicza z Craigem Rainem, towarzysząca wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
WięcejSzkic Joanny Formago na temat Craiga Rainego, towarzyszący wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
WięcejSzkic Zdzisława Jaskuły na temat Craiga Rainego, towarzyszący wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
WięcejRozmowa Agnieszki Wolny-Hamkało z Brianem Pattenem, towarzysząca wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
WięcejSzkic Jerzego Jarniewicza towarzyszący wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
WięcejSzkic Grzegorza Jankowicza towarzyszący wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
WięcejRozmowa Robyn Bolam z Carol Rumens, towarzysząca wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
WięcejEsej Lyn Pykett na temat poezji Carol Rumens, towarzyszący wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
WięcejRozmowa Juliusza Pielichowskiego z Jerzym Jarniewiczem na temat antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
WięcejRozmowa Jerzego Jarniewicza z Seamus Heaney, towarzysząca wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
WięcejRecenzja Tadeusza Pióry antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
WięcejEsej Jacka Gutorowa na temat poezji Seamusa Heaneya, towarzyszący wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
WięcejEsej Jerzego Jarniewicza na temat poezji Seamusa Heaneya, towarzyszący wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
WięcejRozmowa Jerzego Jarniewicza z Lavinią Greenlaw, towarzysząca wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukaże się nakładem Biura Literackiego 24 września 2018 roku.
WięcejRozmowa Jacka Gutorowa z Simonem Armitage’em, towarzysząca wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukaże się nakładem Biura Literackiego 15 października 2018 roku.
WięcejEsej Jeremy’ego Noel-Toda na temat poezji Simona Armitage’a, towarzyszący wydaniu antologii 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukaże się nakładem Biura Literackiego 15 października 2018 roku.
WięcejFragment zapowiadający antologię 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukaże się nakładem Biura Literackiego 15 października 2018 roku.
WięcejFragment zapowiadający antologię 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukaże się nakładem Biura Literackiego 15 października 2018 roku.
WięcejFragment zapowiadający antologię 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, w wyborze i przekładzie Jerzego Jarniewicza, która ukaże się nakładem Biura Literackiego 15 października 2018 roku.
Więcej