recenzje / ESEJE

Sto tysięcy uderzeń. O debiucie poetyckim Łukasza Jarosza

Marcin Orliński

Recenzja Marcina Orlińskiego z książki Soma Łukasza Jarosza.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Po prze­czy­ta­niu tomu wier­szy Łuka­sza Jaro­sza jestem skłon­ny zary­zy­ko­wać tezę, że Soma to – obok tomi­ków takich poetów jak Bar­tosz Kon­strat, Joan­na Wajs czy Jacek Deh­nel – jeden z naj­lep­szych debiu­tów poetyc­kich ostat­nich lat.

Tytuł tomu wywo­dzi się z języ­ka grec­kie­go i ozna­cza cia­ło. Rze­czy­wi­stość, któ­rą pro­po­nu­je nam Jarosz, jest w cało­ści cie­le­sna – mowa tu zarów­no o świe­cie mate­rial­nym jak i o czło­wie­ku. I chy­ba wła­śnie zmy­sło­wa nama­cal­ność świa­ta przed­sta­wio­ne­go ude­rza naj­bar­dziej. Czter­dzie­ści jeden wier­szy, któ­re two­rzą zbiór, to utrzy­ma­na w kla­sycz­nych ryzach rela­cja z codzien­nych wyda­rzeń. Wier­sze Jaro­sza kon­cen­tru­ją się na prze­mi­jal­no­ści świa­ta, w sub­tel­ny spo­sób reje­stru­ją jego powol­ny, nie­uchron­ny roz­pad.

Per­spek­ty­wa cie­le­sno­ści zda­je się zmu­szać auto­ra Somy do przed­sta­wia­nia rze­czy­wi­sto­ści ludz­kiej i poza­ludz­kiej w ten sam spo­sób. Świad­czy o tym nie tyl­ko kon­se­kwent­na opi­so­wość tych wier­szy (prze­wa­ga zdań oznaj­mu­ją­cych, brak pytaj­ni­ków), ale tak­że spo­sób, w jaki struk­tu­ry­zu­ją się zna­cze­nia. Z jed­nej stro­ny poja­wia­ją się opi­sy ludz­kie­go cia­ła, jak w wier­szu „Cyrk i weso­łe mia­stecz­ko opusz­cza­ją kurort”: „chłód znad wody co chwi­lę / tnie nasze cia­ła. Peł­znie po twar­dej kości żebra, / po ostrej skó­rze brzu­cha”. Z dru­giej, ude­rza cie­le­sność świa­ta poza­ludz­kie­go: „Świa­tło liże kuchen­ne scho­dy, leu­ko­cyt / dnia otwie­ra oko, ogrze­wa kasz­ta­no­we / dło­nie liści” („Vinyl”). Zna­czą­cy wyda­je się też u Jaro­sza prze­mien­ny, by tak rzec, kie­ru­nek meta­fo­ry­zo­wa­nia (z jed­nej stro­ny „twar­da kość dnia”, z dru­giej – „słoń­ce śród­sto­pia”).

Moty­wem prze­wod­nim książ­ki jest śmierć. Czy­ta­jąc Somę moż­na odnieść wra­że­nie, że śmierć wdru­ko­wa­na jest w rze­czy­wi­stość. Cią­gle obec­na powra­ca poprzez drob­ne wyda­rze­nia codzien­ne: „roz­bi­ja­ne kamie­niem orze­chy”, „rdze­wie­ją­cy scy­zo­ryk”, „trzask upa­da­ją­cej bomb­ki” czy fale, któ­re „tra­wią zanu­rzo­ne w wodzie wio­sła”. Sko­ja­rze­nie ze śmier­cią poja­wia się nawet nad ranem, kie­dy:

…obej­mu­ję cię, prze­jeż­dżam dło­nią
wzdłuż bli­zny na two­im krę­go­słu­pie.
Pró­bu­ję wyobra­zić sobie jak wyglą­da­my.
W takiej pozy­cji będzie­my leżeć po śmier­ci

„[Kie­ru­ją mną te same przy­zwy­cza­je­nia i namięt­no­ści…]”

Jarosz woli zresz­tą „Nie pisać o miło­ści. Ona pocho­dzi z mózgu. Ser­ca nie ma.” („Do wszyst­kich kotów śpią­cych, smut­nych i prze­cią­ga­ją­cych się”). Naj­bar­dziej „nama­cal­na” jest jed­nak śmierć zwie­rząt: powszech­na, okrut­na i cał­ko­wi­cie na porząd­ku dzien­nym, jak w utwo­rze „Zwie­rzę zabi­te”: „Zwie­rzę zabi­te. Rodzi­ce do póź­na ćwiar­tu­ją mię­so…” czy w wier­szu „Świ­nio­bi­cie”: „Potem cisza. / Na podwór­ku kury dzio­bią ochłap, / roz­ba­wio­ne dziec­ko pom­pu­je świń­ski pęcherz”.

Autor Somy nie war­to­ściu­je przed­sta­wia­nych wyda­rzeń. Nie snu­je abs­trak­cyj­nych ana­liz, a jedy­ne, na co sobie pozwa­la, to sub­tel­na suge­stia, wpro­wa­dza­na na przy­kład za pomo­cą kon­tra­stu: „prze­czy­ta­na w gaze­cie wia­do­mość, jaką kobie­ta / wysła­ła do swe­go męża przed sko­kiem z jede­na­ste­go pię­tra: / Zawia­dom poli­cję, żeby­śmy dłu­go nie leża­ły na bru­ku. / Nie martw się, Klau­du­sia moc­no śpi” („Noir”) czy podo­bień­stwa: „Kolej­ny dzień bez cie­bie w oko­li­cy, w któ­rej / peł­no dzi­kich kotów. Wyja­da­ją z łąk jasz­czur­ki, / jedze­nie z koryt. Wczo­raj jeden zdechł pod bal­ko­nem” „[Kolej­ny dzień bez cie­bie w oko­li­cy, w któ­rej…]”.

Na zasa­dzie kon­tra­stu i podo­bień­stwa zbu­do­wa­ny jest zresz­tą cały tom. Choć razem ze zwie­rzę­ta­mi umie­ra­ją miej­sca (jak w wier­szu „Wujek Rysiek wypro­wa­dza się z domu w Doma­nie­wi­cach”), to czerń, któ­ra „dopo­mi­na się o nas”, bywa prze­kre­ślo­na w imię „pró­by świa­tła”. Tak się dzie­je na przy­kład w utwo­rze „Ćmy”, któ­ry zamy­ka­jąc tomik przy­po­mi­na, że nie­prze­kra­czal­nym hory­zon­tem wszel­kiej reflek­sji jest nasze wła­sne ist­nie­nie:

Czu­ję jak wie­je. Jesz­cze nale­ży­my do tego świa­ta.
Zwę­ża­ją się nam źre­ni­ce, gdy jezio­ro powta­rza blask słoń­ca,
Gdy w oczy ude­rza jasny kwa­drat otwar­te­go okna.


Tekst opu­bli­ko­wa­ny na łamach „Twór­czo­ści” (11/2006). Dzię­ku­je­my za udo­stęp­nie­nie mate­ria­łu.

O autorze

Marcin Orliński

Urodzony w 1980 roku. Poeta, krytyk literacki, publicysta. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Warszawskim i studiów doktoranckich w Instytucie Badań Literackich PAN. Redagował rubrykę „Wiersz Przekroju” w tygodniku „Przekrój” i serię wydawniczą „Biblioteka Debiutów” przy „Zeszytach Poetyckich”. Mieszka w Warszawie.

Powiązania