Napiszę sobie o Sosnowskim – ta zwięzła formuła, wbrew wybrzmieniowej niepozorności, dostarcza najpełniejszej (jednej z) diagnozy czytelniczego uwikłania w Sosnowskiego. Ale to wciąż obszar na dworze (vel polu), wciąż przed domem, do którego, mimo wszystko, chce się przecież wracać. Zamiana elementów pozwala na zmianę stanu (krytycznego) słów (i rzeczy) – powstaje „Napiszę Sosnowskiemu o sobie”. Jesteśmy w domu. To może być tak: napiszę o moich problemach z Sosnowskim; bądź tak: napiszę Sosnowskiemu tam, gdzie go nie ma; albo inaczej.
Opcja pierwsza zaraz. Druga to projekt lektury autocentrycznej w sensie odbiorczym (autor jako odbiorca) – oto w centrum metodologicznych rozróżnień autor kładzie się (cieniem) przed walcem interpretacji i wyczekuje na doniesienia z frontu. Zdobyte nowe lądy? Coś nowego, nieswoistego we mnie? Jeśli tak: zwycięstwo. Jeśli nie: następny. Tak autor sprawdza czytelników – pokaż mi swoją interpretację, a powiesz mi, kim jestem. Daj mi z moich tekstów coś nowego, coś, czego nie znam, a tekst zadziała, bo i ja coś z tego wyciągnę. Dlaczego nie ma metodologii autorskich, dlaczego liczyć się mają tylko (jeśli w ogóle) ich intencje, a nie interpretacyjne korzyści z tekstów wyciągane? Dlaczego euforia podczas czytania własnych recenzji, radosne wyczekiwanie, rozczarowania, potok uczuć sprzecznych i rwących, rozpoznań siebie w tekście i siebie w sobie – dlaczego tego nie ma w metodologiach? Dlaczego zatrzymują się na interpretacji (jeden, drugiej, trzeciej, zwartej i niezwartej)? Jest autor, ręka pisząca, jest tekst, dym z domu wyszły, jest czytelnik, krztuszący bez krzty, i jest znów autor i jego sprawdzanie. Pokaż mi swoją interpretację, a powiesz mi, kim jeszcze jestem. Nie mów, co wiem, bo ja to wiem. Chcę czegoś nowego, ja tu jestem i się przewracam dla ciebie i przewracam na nice dążenie. I tak da, i tak lej.
Powyższe słowa sponsorowane są przez wypowiedź Andrzeja Sosnowskiego ze spotkania poetyckiego w Poznaniu sprzed kilku miesięcy, jeszcze zanim zawładnęła nim (spotkaniem, nie Sosnowskim) apologetka poety. Kto nie był, ten trąba.
Po opcji drugiej ta pierwsza zdaje się anachronicznym, metodologicznie epigońskim powrotem do odbiorcocentryzmu. Kontradykcyjne przewrócenie kolejności zwróciło się wbrew przewracającemu (się). Trudno – napiszę o moich problemach z Sosnowskim. To jakoś tak: poezja Sosnowskiego ewokuje konkretny postulat – projekt lektury atotalizującej. Inaczej nie można, nie można dociec wszystkich kontekstów, nie ma dostępu do semantycznie pełnego krajobrazu myślowego. Czyta się i właśnie to „się” czyta najsilniej, bo reszta to wybiórczość i selektywność, a zatem – w przeważającej części – milczenie. Przemilczane zostają interteksty, nawiązania, złożone złożenia. Pozostaje to naiwne i w gruncie rzeczy nudne „się”. Przynajmniej w moim wypadku (przy pracy). Bynajmniej w moim wypadku (przy pracy).
Lingwistyczne analogie pędzą z wikłaniem się w szczegóły tak pojętej lektury. Krytycznoliteracko rozpoznawana (lub jedynie postulowana) lingwistyczność wierszy Sosnowskiego tylko ten komparatystyczny kontekst umacnia. Analogia pierwsza – frazeologizmy. Niezrozumienie frazematycznie zakorzenionej konstrukcji (lub jej przekształcenia, a o przekształceniu można mówić właściwie zawsze, skoro frazem wrzucony jest w kontekst poezji) znosi zrozumienie wiersza. Kiedy frazeologizm w poezji bierzemy na serio, bez wychwycenia dekonstrukcyjnej ironii zawartej w tym zabiegu, wypadamy z gry, którą toczy z nami utwór. Możemy przeprowadzić, wadzić dogłębną i znakomitą analizę wyrażenia „baba z wozu/ domu, chłopom lżej” przez odwołanie do współbrzmienia „baba” z „dada”, a zatem do nurtów awangardowych; przez ustanowienie wozu wozem życia, który przeprowadza przez ciężką egzystencję osobniki każdej płci; przez nawiązanie do arodzinnego wiersza Sosnowskiego, który wychodzi z domu i nigdy nie wraca (z dodatkowym impulsem interpretacyjnym w postaci syndromu pustego gniazda); przez seksistowskie lub pańszczyźniane, uJArzmiające rozróżnienie; wreszcie przez znalezienie jeża w rakowatości słowa „lżej” – jeż może mieć nawet imię L, jak tylko zechce. Bez rozpoznania frazeologizmu i wymiany „koniom” na „chłopom” (ewentualnie „wozu” na „domu”, ale to już mogłaby być przesada – stąd oboczniki slashowe), bez dostrzeżenia zabawowego charakteru tego zdania, jego czar pryska. I taka interpretacja może być, rzecz jasna, grą z tradycyjnym modelem interpretacyjnym, gdy za wszelką cenę nie chce dostrzec pogrywania frazemem. I gdyby taki model interpretacji przełożyć na poezję, to pewnie powstałby wiersz Sosnowskiego. Na przekór, wbrew. I co biedny interpretator z takim fantem ma zrobić, skoro dekonstruujący zabieg wyrwany mu został z rąk? Nie mam pojęcia.
Bo jednak pozostaje to uczucie dyskomfortu – oto stworzyłem interpretację znakomitą, błyskotliwą, sugestywną (pragmatystycznie zdaję sobie zatem sprawę z jej niepełności, jestem o krok dalej od totalitarnej utopii), ale ktoś do mnie podchodzi i mówi: „Słuchaj, stary, ale dałeś po całości (całości?). Przecież to nie na serio, to Rimbaud napisał w najznańszym utworze, który wszyscy znają, przecież to gra z tym kontekstem, w którym on pisał zdanie potem, że [bardzo ważna rzecz] i to współgra z kolejnym zdaniem z wiersza, który interpretowałeś, a z kolei to zdanie jest z Celana i każdy je przecież rozpozna, bo jakże inaczej, a gdy odwołasz się do Celana, to automatycznie tytuł się wyjaśni, bez żadnych kombinacji, bo tytuł przecież to parafraza ostatniej piosenki Bowie’ego, w której teledysku Bowie skacze, i stąd ten podskok na końcu, który z kolei odwołuje się do…”. Koniec, klęska. Niewyłapanie ironii w rozhipsteryzowanym świecie to grzech śmiertelny. Ale nawet nie w tym rzecz, nie w wykluczeniu społecznym, jakie po takiej porażce czeka – rzecz w tym, że rzeczywiście intertekstualna, odwołaniowa zgrywa, zabawa fundują całkiem inne wartości wiersza. Całkiem inne wiersze, które są ciekawsze, barwniejsze. Każdy chciałby mieć do nich dostęp, a nie ma (prawie) nikt. I to nie napawa optymizmem, a nawet całkiem odpawia.
Powstaje wiersz w stanie podejrzenia, wiersz lustrowany. Może interpretacja, by nie wpaść w jego sidła, winna przejąć od niego sposób postępowania – może w konstruktywistycznym geście powinna rozpływać się w nieskończonościach kontekstów i komparatystycznych uwikłań? Może powinna ciągnąć (roz)poczęte wątki, nawet poronione – poronione pomysły, poranione skojarzenia, ronione łzy? Może powinna rozsupływać kolejne analogie, na przykład mechanizmów lingwistycznych, i przykładać do matrycy? Może powinna rozciągać pamięć literatury w niepomierne strony i środowiska? Może w ten sposób (za)dałaby coś autorowi?
Nie wiem, wątpię. Nawet nie wątpię w udanie (udawanie) tego przedsięwzięcia, a po prostu – wątpię. Nie wiem.
Druga analogia to przerzutnie. W teorii wiersza wolnego pojawia się przeświadczenie, że skoro każdy wers ma zarówno stanowić autonomiczną jednostkę (wymiar wersowy), jak i współgrać z wersem poprzedzającym go i następującym po nim (wymiar składniowy; inaczej nie miałoby sensu dzielenie na wersy – wystarczyłyby zdania), to przerzutnia występuje w każdym przejściu od wersu do wersu. Skoro zatem jest na tyle uniwersalna, że poza nią w przejściach międzywersowych nic innego nie istnieje – to jej istnienie traci rację bytu. Przerzutnia (począwszy od Sępa Szarzyńskiego) była o tyle sensowna, o ile występowała sporadycznie, współtworzyła meraviglia, zaskoczenie. Po ustąpieniu regularnych (numerycznych) systemów wersyfikacyjnych przerzutnia zastąpiła rym (w dużym uproszczeniu). Czyli – jako semantyczna figura – zniknęła, bo znaczeniowe stało się wszystko. Gdy zaczęła stanowić bezwzględnie (teoretycznie) obowiązującą zasadę, przestała być figurą. Ale dość terroretyzowania, to zdecydowanie temat na dłuższy poemat. Teraz Sosnowski. Bo może w takim razie tak samo dzieje się z wierszami Sosnowskiego – skoro każdy element potencjalnie jest intertekstem, to interteksty znikają i pojawia się po prostu określony rodzaj wiersza? Na przykład wiersz swa-wolny. Poza wielopłaszczyznowością wiersza wolnego (wymiar wersowy, składniowy, leksykalny) dodaje jakieś „swa”, elementy „swe własne” – u Sosnowskiego na przykład interteksty. Działa zatem zarówno wraz z kontekstami, z ich interpretacją i uwzględnieniem – wszystkich (hipotetycznie) bądź wybiórczo; i działa autonomicznie, bezwzględnie. Powstają dodatkowe płaszczyzny, wir tekstu ulega zwielokrotnieniu. Może właśnie tak? A może nie.
Problem polega na tym, że te dwie płaszczyzny (konwencjonalnie frazeologiczna i kontekstowo wierszowa – wyobcowująca) pojawiają się zawsze przy interpretacji frazeologizmów w literaturze. Takie święte prawo semiotycznego modelowania znaków, Fishowskiej niedosłowności polisensów. To zwraca znów do analogii pierwszej i każe bezcelowo kręcić się w kółko kanciaste. Poezja wyzwala się nie tylko z totalności, ale i z użyteczności. Ładnie, ale sztuka to nie ulec anarchizującej mocy tych aksjomatów. To tak: może „swa” przestrzeń to przestrzeń prawdziwie „swa”, moja – taka, do której Sosnowski (i nikt inny) nie ma dostępu. Może tak należy go pisać – nie sobie, a swa-wolnie. Żeby też coś z tego miał, w myśl metodologii auto®centrycznej, bo jakże to tak.
Może właśnie tak? A może inaczej. Nie wiem, wątpię.