Wyrazistego poetę rozpoznaje się już po pierwszym obrazie. W utworze otwierającym Somę Łukasza Jarosza widzimy opartego o stertę desek mężczyznę, który dłubiąc patykiem w ziemi („wygrzebuję chorą ćmę”), obserwuje jezioro oraz kobietę myjącą w nim włosy. Jest tu charakterystyczna – pobrzmiewająca trochę echami Stachury czy Podsiadły – surowość i płynne wejście w naturę, ale też ten rodzaj zagapienia, od którego zależy potęga nastroju. Całość sceny utrzymana jest w melancholijnym tonie kończącego się sezonu. Tak jeszcze wiele razy coś się u Jarosza będzie kończyć. A przecież to dopiero początek – Soma jest debiutem poety z 2006 roku.
1.
Każdy, kto miał w dłoni któryś z wydanych dotychczas tomików Łukasza Jarosza, zidentyfikuje w wierszach z Somy tę samą wyobraźnię, ten sam poetycki mikrokosmos zdarzeń i zderzeń czasoprzestrzennych, które jednych oczarowywały, innych z kolei delegowały pod bardziej radykalnie eksperymentujące z językiem adresy liryczne. Bo też trzeba powiedzieć, że jest Jarosz poetą świadomie staroświeckim, dla którego przywoływane wspomnienia oddalającej się przeszłości będą „pielęgnowaniem w sobie cichej odwagi” (tak zostaje to określone w wierszu nawiązującym do słynnej powieści Ota Pavela – Śmierć pięknych saren). Od niej między innymi zależy wrażenie rozpiętości, wielości światów, które współistnieją równolegle obok siebie jako wiązki przeżyć, przechowywanych detali, wrażeń.
Poeta bywa więc jednoznacznie sentymentalny („Wchodziłem wciąż do tej samej rzeki jej ciała, / wierzyłem w coś takiego jak morze martwe”), rozkochany w reliktach utraconego czasu (pojawiają się a to stare książki czy zdjęcia w sepii, a to szumiące płyty winylowe); ale też – co nie mniej ważne – nie absolutyzuje on roli słów kosztem widzialnego, namacalnego świata. Rzadziej daje się prowadzić brzmieniom, stawiając raczej na warstwę wizualną, zmysłową. Odkształcone w słowach elementy rzeczywistości mają tu swoją fakturę, zapach, ciężar, smak. Nieprzypadkowo właśnie zmysłowość jest jednym z pierwszych skojarzeń, jakie pojawiają się w głowie, gdy mowa o twórczości Jarosza.
Trudno się skądinąd dziwić, skoro za niewyczerpane źródło inspiracji obrał poeta nie konkretną tradycję intelektualną czy książki modnych francuskich filozofów, ale krajobraz prowincji i życie blisko natury. Nie pierwszy to taki wybór w historii polskiej literatury, ale trzeba przyznać, że jest poeta spod Olkusza niezwykle wierny i konsekwentny w swoich artystycznych decyzjach. W Somie zwracają uwagę przede wszystkim zabiegi polegające na antropomorfizacji bądź po prostu ożywianiu świata naturalnego. Pojawiają się więc blisko siebie takie wyobrażenia jak: mięsień albo smalec (sic!) światła, płuco czy piszczel księżyca, rana zatoki. Podobne metafory (lepsze i gorsze) są widomym znakiem podchodów, jakie robi autor, aby zadomowić się w świecie, ale też trochę się nim od czasu do czasu przestraszyć.
2.
Uderzająca jest w utworach z Somy nieustępliwa, natarczywa wręcz świadomość śmierci. Nie byłoby jej, gdyby nie podkreślone w tytule tomiku doświadczenie cielesności. Podmiot spogląda na ciało jak na żywą (w każdym razie tymczasowo) część materii – tak jakby na chwilę udało jej się wyodrębnić, wynurzyć ponad powierzchnię płynącego czasu. Bodźce płynące ze świata zewnętrznego wchodzą w somę, przyspieszają jej tętno, zawłaszczają oddech.
Tanatologiczna obsesyjność (nienatarczywa, ale widoczna) w dużym stopniu wyjaśnia rozbudzony apetyt na rzeczywistość w poezji Jarosza. Patronuje jej silny determinizm, który sentencjonalnie przemawia słowami podmiotu: „wszystko, co robiliśmy do tej pory przywiodło nas tutaj”.
W okolicznościach kruchego istnienia wspomniane łaknienie wydaje się całkiem naturalnym odruchem – gdy coś jest narażone na zniknięcie, automatycznie wzrasta jego wartość. Poeta ceni więc świat i doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że żyjąc, z każdą chwilą coś zarazem traci. Ta dialektyka jednoczesności zysków i strat znajduje swój wyraz w wielu splotach, którym tomik Soma łaskawie użycza miejsca. Mam tu na myśli spotkania krańcowe nocy z dniem, życia ze śmiercią, zachwytu z przerażeniem. Innymi słowy – to zderzenia „sprzeczności, dzięki którym wszystko się rozwija”. Jest w najgłębszym kodzie wierszy Jarosza wpisana znamienna, nieco groteskowa dwubiegunowość, która każe na przemian cieszyć się i lękać. Pomiędzy tymi stanami przebiega niezachwiana oś symetrii, która swoim uporządkowaniem przywołuje trochę skojarzenie ze środkową twórczością Dariusza Sośnickiego. Na tej właśnie zasadzie sąsiadują tu sentymentalne obrazki znad jeziora z brutalnymi opisami rzeźni i zabijania.
3.
W jednym z wierszy odnotowuje poeta: „słowa niczego / nie zwracają, przejmie je upływ czasu”. A jednak mimo tej świadomości zapisuje, utrwala, archiwizuje doświadczenia, w których zakodowana jest tożsamość świata. Pewna znikomość słów, pokora z jaką spogląda na nie poeta-kreator, nie zwalniają jednak z brania odpowiedzialności za to, co zapisane. Wiersz to nie przestrzeń bezwolnej gry – u Jarosza warunkiem prawdy języka nie jest przypadek, natchnienie czy nawet warsztatowa sprawność. Jest nim miłość: „Teraz przeciskam się przez miasta i ludzi, zdaję sobie sprawę, / że trudno pisać o sobie, o tej, której dedykuje się wiersze. / Więc może lepiej nie podawać jej trzysylabowego imienia, / nie wypowiadać wyrazów, za które trzeba brać odpowiedzialność”.