Poezja Tkaczyszyna-Dyckiego, im bogatsza, zasobniejsza w nowe książki i wątki, tym bardziej wydaje się przedsięwzięciem ryzykownym. Idiom jego wierszy, niepowtarzalny, czyli niedający się podjąć, a tym bardziej powtórzyć przez innych autorów, na tej samej zasadzie wydaje się z czasem nieużyteczny dla samego poety. Niepowtarzalność jest więc doświadczeniem jednostkowości, a idiomatyczność, która tę jednostkowość chroni – jest zarazem dla niej zagrożeniem. To właśnie z tego, z przeczucia i rozpoznania, że Dycki dobiega kresu swych możliwości, wynika – komunikacyjny, lecz czy estetyczny – kłopot z jego twórczością. Komunikacyjny, ponieważ kolejnymi książkami poeta musi udowadniać, że koniec jego artystycznego zamysłu znajduje się gdzie indziej. Zapewne to deprymujące, udowadniać, że prawo do bycia sobą, w swoim języku, nadal obowiązuje. Z kolei dla odbiorcy zawstydzające być musi stwierdzenie przedwczesności poglądu, że zna Dyckiego i wie, na czym Dycki polega.
Pytanie o estetyczny potencjał jego wierszy, ich niepowtarzalność poświadczoną, paradoksalnie, przez podobieństwo do wierszy wcześniejszych, przez nie udokumentowaną, jest oczywiście trudniejsze. Żeby nie załatwić się z nim tylko retorycznie, trzeba powiedzieć coś, co i tak jest zagrożone popadnięciem w retoryczność, a mianowicie, że istotą poezji Dyckiego jest egzystencjalno-tekstualna podwójność, pomieszanie sztuczności z autentycznością, doświadczenia niedoświadczenia (niedoświadczalności) z doświadczeniem, nie dającym się przepisać na tekst, niepodatnym na wyrażenie.
Jeśli tak, to ta niepochwytność powtarzalności, owa idiomatyczność, która ochrania jednostkowość, lecz jej nie zabija, staje się wreszcie zrozumiała.
Z tego nie wynika, iżby Dyckiemu nie mogła się przytrafić repetycja degradująca, zamknięcie w wypracowanym (przepracowanym, zmęczonym) stylu, skostnienie, a wszelka innowacja w obrębie idiomu nie miała żadnego zastosowania. Groźba, ze Dycki się skończy, czyli zasklepi w sobie, zamknie w obrębie swej tożsamości, jest jak najbardziej realna, a pytanie o nowego Dyckiego zawsze będzie pytaniem zasadnym. W jednym z utworów czytamy:
otóż w oderwaniu od ojczystych łąk
i pól nie byliśmy znowu tacy piękni
i chętni choć każdy z nas nie załamując
rąk musiał się puścić w Ogrodzie
Szwajcarskim w którym wszystko (nawet
wspomnienie strzech) mogło nas zaboleć
lecz poezji polskiej dawnej i współczesnej
nie da się przelecieć w jedną noc ole!
Przewijający się motyw wspominania, sytuacja pisania listu z innego świata, innego czasu, a może zza grobu, konwencja rewitalizacji świata utraconego, Mickiewiczowska, wysiłek nostalgii, zamaskowany gest pożegnania, wszystko to prowadzi do kwestionowania zdolności poezji. Z drugiej strony świat poezji jest również światem osobnym, jednym z autonomicznych światów, na który nie mamy wpływu i któremu także nie jesteśmy w stanie sprostać („przelecieć” go w jedną noc). Zamaszystość, pewna gniewność, widoczne w tomiku, nuta nieco bardziej swarliwa, gorzko-ironiczny smak, meandryczność jeszcze mocniejsza – to są kontradykcje nostalgii.
Tytuł książki odnosi się, z pozoru poczciwie, do historii rodzinnych, lepiej powiedzieć, korzennych, lecz metaforycznie odnieść go można do zarysowanej tu kwestii tożsamości, by tak rzec, imiennej. Czy ukraińsko-polska rodzina nadaje imię, czy wyciska znamię (dlaczego nie piętno?) – czy kwestia ta może być rozpatrywana z całą powagą? Co się dostaje wraz z pamięcią swych najmłodszych lat, a także wspomnieniami przechowanymi przez krewnych, krążącymi po okolicy, z której się pochodzi, ukrytych głęboko w zaszyfrowanych przekazach kulturowych, jaką odpowiedź na pytanie kim się jest? Tak – imię, jeśli to ono, daje poczucie przynależności i płynącą z tego dumę, znamię jeśli to o nie chodzi – wyraża raczej bierność, skazanie, rodzaj zdemaskowania pewnej gorszości, czy też niechcianego dziedzictwa. Obsesyjność, powracalność postaci, rekwizytów przestrzennych, emblematów losu świadczyć by mogła o poczuciu uwięzienia w narzuconej, nie za bardzo chcianej, lecz nie dającej się odrzucić tożsamości. Jestem z wyboru (imię), takim mnie zrobiono (znamię), w takiego mnie wrobiono (znamię), w takim sobie (znamię) żyć muszę. Za wszystkim tym kryje się gorszość, ciężar, raz podjęty, raz narzucony.
Ale imię to również rzecz należąca do określonej strategii językowej. Jeśli zdołam się wyrazić, wypowiedzieć po swojemu, tak jak chcę, pokonać opór, bezwładność albo i samowolność języka, to w zamian dostaję imię. Mówię „jestem” i – jestem. Jeśli jednak język mną rządzi, narzuca tryb, to on sam, lub coś, co ze sobą niesie, wyciska na mnie, wbrew woli, swe znamię. Jego znamię. Moje imię, jego znamię.
Wiersze Dyckiego poruszają się nie tylko na pograniczu ja” i „nie-ja”, samopoczucia i poczucia obcości względem siebie, nie tylko między doświadczeniem a wyrażeniem, lecz i – jeśli potraktować je jako opowieść o pewnym nieistniejącym już, czy też istniejącym tylko w strzępach pamięci świecie, o pograniczu Polski, Ukrainy, Łemkowszczyzny, a także zbiegnięciu się języków – polskiego, ukraińskiego, chachłackiego. Jest to świat zaskakujący, ontologicznie nie do pomyślenia – i nie do odrzucenia. I znowu – quasi-autobiograficzna pamięć zdaje się chcieć od niego uwolnić, i jednocześnie nie chce, i chcąc – nie potrafi. Stan wplątania jest pochodną poplątania tej rzeczywistości, jej faktycznej różnorodności i jej niefaktyczności jednocześnie. Świat Dyckiego zawdzięcza swe istnienie jego obsesji, powtórzeniu i wmówieniu, lecz zarazem te najważniejsze siły jego wierszy są jego dziełem. Poeta, o którym mówiono (mówiłem i ja), że po czubek głowy zanurzony jest w depresji, wydaje się jednocześnie poetą lunatykującym. Oko lunatyka, rzeczywiście działającego we śnie, który po przebudzeniu śni nadal, poddany władzy dwóch mechanizmów – deja vu i deja lu, chwyta rzeczy, którym nie da się zaprzeczyć i których nie da się potwierdzić.
Co tu jest zatem prawdziwe? Wszystko. Co jest złudzeniem, kłamstwem zmysłów? Wszystko.
ale co to były za czeresienki mój Boże
co to były za bziuczki tego nie da się
w wierszu opowiedzieć od lat bowiem widzę
nadaremność poezji kiedy usiłuję sobie
przypomnieć coś więcej aniżeli jabłuszka
i hniłki i coś więcej aniżeli imię
Jakimowiczówny: niechaj wasze imiona
nigdy nie przestaną nas kręcić
Co nie podlega tej ambiwalencji? Rytm wiersza?
Nic w nim katarynki, to w istocie arytmia, zatem rytm zakłócony, kaleki, dwoisty, regularny i regularnie rujnowany. Ten inny puls trzeba śledzić również na dłuższych odcinkach, poza jednym wierszem, a może i tomem. Dyckiego nie wystarczy badać najprostszymi instrumentami, trzeba wersyfikacyjnego Holtera. W długim interwale dostrzegamy złożoną strukturę powtarzalności. Wracają imiona bliskich, miejsca, zdarzenia małe i mniejsze, ale także sposoby ripostowania. Jest to więc powtarzalność uderzająca, wieloskładnikowa, lecz zarazem pozostaje bardzo niejednorodna. Przewijający się przed oczyma wzór został spisany z grzbietu wężopodobnego potwora, mieszkańca snów, który posiada jednakowoż zdolność pozostawiania głębokich śladów na ciele obudzonego. Obudzonym, ukąszonym jest poeta, a czytelnik – jeśli się postara – również może się nim stać:
w domu zaś czeka na nas
miska pełna strawy (choćby
kamyczek) jestem poetą
współczesnym i na szczęście
rozporządzam mówiąc do rymu
niejednym guziczkiem patyczkiem
kamyczkiem bo bez natchnienia
ani rusz w naszym skołowanym świecie
Dycki ośmiesza większość gotowych języków interpretacji, choćby nawet bardzo ekscentrycznych, mimowiednie ukazując, że dają się one zupełnie dobrze (czyli tak samo niewystarczająco) zastąpić językami poczciwymi. Poeta wymaga czegoś osobnego, języka, który byłby w stanie opisać ranę, jaką zostawia po sobie ta poezja przedstawiająca niemożliwe do pojęcia przez samą siebie i w rezultacie – to pytanie – niemożliwa do przedstawienia. W pewnym sensie wymaga od interpretacji wybawienia od własnych dylematów, czułego uśmiercenia tkwiących w niej lęków. Niemożliwego.