recenzje / ESEJE

Świat podminowany

Piotr Śliwiński

Recenzja Piotra Śliwińskiego z książki Imię i znamię Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Poezja Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go, im bogat­sza, zasob­niej­sza w nowe książ­ki i wąt­ki, tym bar­dziej wyda­je się przed­się­wzię­ciem ryzy­kow­nym. Idiom jego wier­szy, nie­po­wta­rzal­ny, czy­li nie­da­ją­cy się pod­jąć, a tym bar­dziej powtó­rzyć przez innych auto­rów, na tej samej zasa­dzie wyda­je się z cza­sem nie­uży­tecz­ny dla same­go poety. Nie­po­wta­rzal­ność jest więc doświad­cze­niem jed­nost­ko­wo­ści, a idio­ma­tycz­ność, któ­ra tę jed­nost­ko­wość chro­ni – jest zara­zem dla niej zagro­że­niem. To wła­śnie z tego, z prze­czu­cia i roz­po­zna­nia, że Dyc­ki dobie­ga kre­su swych moż­li­wo­ści, wyni­ka – komu­ni­ka­cyj­ny, lecz czy este­tycz­ny – kło­pot z jego twór­czo­ścią. Komu­ni­ka­cyj­ny, ponie­waż kolej­ny­mi książ­ka­mi poeta musi udo­wad­niać, że koniec jego arty­stycz­ne­go zamy­słu znaj­du­je się gdzie indziej. Zapew­ne to depry­mu­ją­ce, udo­wad­niać, że pra­wo do bycia sobą, w swo­im języ­ku, nadal obo­wią­zu­je. Z kolei dla odbior­cy zawsty­dza­ją­ce być musi stwier­dze­nie przed­wcze­sno­ści poglą­du, że zna Dyc­kie­go i wie, na czym Dyc­ki pole­ga.

Pyta­nie o este­tycz­ny poten­cjał jego wier­szy, ich nie­po­wta­rzal­ność poświad­czo­ną, para­dok­sal­nie, przez podo­bień­stwo do wier­szy wcze­śniej­szych, przez nie udo­ku­men­to­wa­ną, jest oczy­wi­ście trud­niej­sze. Żeby nie zała­twić się z nim tyl­ko reto­rycz­nie, trze­ba powie­dzieć coś, co i tak jest zagro­żo­ne popad­nię­ciem w reto­rycz­ność, a mia­no­wi­cie, że isto­tą poezji Dyc­kie­go jest egzy­sten­cjal­no-tek­stu­al­na podwój­ność, pomie­sza­nie sztucz­no­ści z auten­tycz­no­ścią, doświad­cze­nia nie­do­świad­cze­nia (nie­do­świad­czal­no­ści) z doświad­cze­niem, nie dają­cym się prze­pi­sać na tekst, nie­podat­nym na wyra­że­nie.

Jeśli tak, to ta nie­po­chwyt­ność powta­rzal­no­ści, owa idio­ma­tycz­ność, któ­ra ochra­nia jed­nost­ko­wość, lecz jej nie zabi­ja, sta­je się wresz­cie zro­zu­mia­ła.

Z tego nie wyni­ka, iżby Dyc­kie­mu nie mogła się przy­tra­fić repe­ty­cja degra­du­ją­ca, zamknię­cie w wypra­co­wa­nym (prze­pra­co­wa­nym, zmę­czo­nym) sty­lu, skost­nie­nie, a wszel­ka inno­wa­cja w obrę­bie idio­mu nie mia­ła żad­ne­go zasto­so­wa­nia. Groź­ba, ze Dyc­ki się skoń­czy, czy­li zaskle­pi w sobie, zamknie w obrę­bie swej toż­sa­mo­ści, jest jak naj­bar­dziej real­na, a pyta­nie o nowe­go Dyc­kie­go zawsze będzie pyta­niem zasad­nym. W jed­nym z utwo­rów czy­ta­my:

otóż w ode­rwa­niu od ojczy­stych łąk
i pól nie byli­śmy zno­wu tacy pięk­ni
i chęt­ni choć każ­dy z nas nie zała­mu­jąc
rąk musiał się puścić w Ogro­dzie

Szwaj­car­skim w któ­rym wszyst­ko (nawet
wspo­mnie­nie strzech) mogło nas zabo­leć
lecz poezji pol­skiej daw­nej i współ­cze­snej
nie da się prze­le­cieć w jed­ną noc ole!

Prze­wi­ja­ją­cy się motyw wspo­mi­na­nia, sytu­acja pisa­nia listu z inne­go świa­ta, inne­go cza­su, a może zza gro­bu, kon­wen­cja rewi­ta­li­za­cji świa­ta utra­co­ne­go, Mic­kie­wi­czow­ska, wysi­łek nostal­gii, zama­sko­wa­ny gest poże­gna­nia, wszyst­ko to pro­wa­dzi do kwe­stio­no­wa­nia zdol­no­ści poezji. Z dru­giej stro­ny świat poezji jest rów­nież świa­tem osob­nym, jed­nym z auto­no­micz­nych świa­tów, na któ­ry nie mamy wpły­wu i któ­re­mu tak­że nie jeste­śmy w sta­nie spro­stać („prze­le­cieć” go w jed­ną noc). Zama­szy­stość, pew­na gniew­ność, widocz­ne w tomi­ku, nuta nie­co bar­dziej swar­li­wa, gorz­ko-iro­nicz­ny smak, mean­drycz­ność jesz­cze moc­niej­sza – to są kon­tra­dyk­cje nostal­gii.

Tytuł książ­ki odno­si się, z pozo­ru poczci­wie, do histo­rii rodzin­nych, lepiej powie­dzieć, korzen­nych, lecz meta­fo­rycz­nie odnieść go moż­na do zary­so­wa­nej tu kwe­stii toż­sa­mo­ści, by tak rzec, imien­nej. Czy ukra­iń­sko-pol­ska rodzi­na nada­je imię, czy wyci­ska zna­mię (dla­cze­go nie pięt­no?) – czy kwe­stia ta może być roz­pa­try­wa­na z całą powa­gą? Co się dosta­je wraz z pamię­cią swych naj­młod­szych lat, a tak­że wspo­mnie­nia­mi prze­cho­wa­ny­mi przez krew­nych, krą­żą­cy­mi po oko­li­cy, z któ­rej się pocho­dzi, ukry­tych głę­bo­ko w zaszy­fro­wa­nych prze­ka­zach kul­tu­ro­wych, jaką odpo­wiedź na pyta­nie kim się jest? Tak – imię, jeśli to ono, daje poczu­cie przy­na­leż­no­ści i pły­ną­cą z tego dumę, zna­mię jeśli to o nie cho­dzi – wyra­ża raczej bier­ność, ska­za­nie, rodzaj zde­ma­sko­wa­nia pew­nej gor­szo­ści, czy też nie­chcia­ne­go dzie­dzic­twa. Obse­syj­ność, powra­cal­ność posta­ci, rekwi­zy­tów prze­strzen­nych, emble­ma­tów losu świad­czyć by mogła o poczu­ciu uwię­zie­nia w narzu­co­nej, nie za bar­dzo chcia­nej, lecz nie dają­cej się odrzu­cić toż­sa­mo­ści. Jestem z wybo­ru (imię), takim mnie zro­bio­no (zna­mię), w takie­go mnie wro­bio­no (zna­mię), w takim sobie (zna­mię) żyć muszę. Za wszyst­kim tym kry­je się gor­szość, cię­żar, raz pod­ję­ty, raz narzu­co­ny.

Ale imię to rów­nież rzecz nale­żą­ca do okre­ślo­nej stra­te­gii języ­ko­wej. Jeśli zdo­łam się wyra­zić, wypo­wie­dzieć po swo­je­mu, tak jak chcę, poko­nać opór, bez­wład­ność albo i samo­wol­ność języ­ka, to w zamian dosta­ję imię. Mówię „jestem” i – jestem. Jeśli jed­nak język mną rzą­dzi, narzu­ca tryb, to on sam, lub coś, co ze sobą nie­sie, wyci­ska na mnie, wbrew woli, swe zna­mię. Jego zna­mię. Moje imię, jego zna­mię.

Wier­sze Dyc­kie­go poru­sza­ją się nie tyl­ko na pogra­ni­czu ja” i „nie-ja”, samo­po­czu­cia i poczu­cia obco­ści wzglę­dem sie­bie, nie tyl­ko mię­dzy doświad­cze­niem a wyra­że­niem, lecz i – jeśli potrak­to­wać je jako opo­wieść o pew­nym nie­ist­nie­ją­cym już, czy też ist­nie­ją­cym tyl­ko w strzę­pach pamię­ci świe­cie, o pogra­ni­czu Pol­ski, Ukra­iny, Łem­kowsz­czy­zny, a tak­że zbie­gnię­ciu się języ­ków – pol­skie­go, ukra­iń­skie­go, cha­chłac­kie­go. Jest to świat zaska­ku­ją­cy, onto­lo­gicz­nie nie do pomy­śle­nia – i nie do odrzu­ce­nia. I zno­wu – quasi-auto­bio­gra­ficz­na pamięć zda­je się chcieć od nie­go uwol­nić, i jed­no­cze­śnie nie chce, i chcąc – nie potra­fi. Stan wplą­ta­nia jest pochod­ną poplą­ta­nia tej rze­czy­wi­sto­ści, jej fak­tycz­nej róż­no­rod­no­ści i jej nie­fak­tycz­no­ści jed­no­cze­śnie. Świat Dyc­kie­go zawdzię­cza swe ist­nie­nie jego obse­sji, powtó­rze­niu i wmó­wie­niu, lecz zara­zem te naj­waż­niej­sze siły jego wier­szy są jego dzie­łem. Poeta, o któ­rym mówio­no (mówi­łem i ja), że po czu­bek gło­wy zanu­rzo­ny jest w depre­sji, wyda­je się jed­no­cze­śnie poetą luna­ty­ku­ją­cym. Oko luna­ty­ka, rze­czy­wi­ście dzia­ła­ją­ce­go we śnie, któ­ry po prze­bu­dze­niu śni nadal, pod­da­ny wła­dzy dwóch mecha­ni­zmów – deja vu i deja lu, chwy­ta rze­czy, któ­rym nie da się zaprze­czyć i któ­rych nie da się potwier­dzić.

Co tu jest zatem praw­dzi­we? Wszyst­ko. Co jest złu­dze­niem, kłam­stwem zmy­słów? Wszyst­ko.

ale co to były za cze­re­sien­ki mój Boże
co to były za bziucz­ki tego nie da się
w wier­szu opo­wie­dzieć od lat bowiem widzę
nada­rem­ność poezji kie­dy usi­łu­ję sobie

przy­po­mnieć coś wię­cej ani­że­li jabłusz­ka
i hnił­ki i coś wię­cej ani­że­li imię
Jaki­mo­wi­czów­ny: nie­chaj wasze imio­na
nigdy nie prze­sta­ną nas krę­cić

Co nie pod­le­ga tej ambi­wa­len­cji? Rytm wier­sza?

Nic w nim kata­ryn­ki, to w isto­cie aryt­mia, zatem rytm zakłó­co­ny, kale­ki, dwo­isty, regu­lar­ny i regu­lar­nie ruj­no­wa­ny. Ten inny puls trze­ba śle­dzić rów­nież na dłuż­szych odcin­kach, poza jed­nym wier­szem, a może i tomem. Dyc­kie­go nie wystar­czy badać naj­prost­szy­mi instru­men­ta­mi, trze­ba wer­sy­fi­ka­cyj­ne­go Hol­te­ra. W dłu­gim inter­wa­le dostrze­ga­my zło­żo­ną struk­tu­rę powta­rzal­no­ści. Wra­ca­ją imio­na bli­skich, miej­sca, zda­rze­nia małe i mniej­sze, ale tak­że spo­so­by ripo­sto­wa­nia. Jest to więc powta­rzal­ność ude­rza­ją­ca, wie­lo­skład­ni­ko­wa, lecz zara­zem pozo­sta­je bar­dzo nie­jed­no­rod­na. Prze­wi­ja­ją­cy się przed oczy­ma wzór został spi­sa­ny z grzbie­tu wężo­po­dob­ne­go potwo­ra, miesz­kań­ca snów, któ­ry posia­da jed­na­ko­woż zdol­ność pozo­sta­wia­nia głę­bo­kich śla­dów na cie­le obu­dzo­ne­go. Obu­dzo­nym, uką­szo­nym jest poeta, a czy­tel­nik – jeśli się posta­ra – rów­nież może się nim stać:

w domu zaś cze­ka na nas
miska peł­na stra­wy (choć­by
kamy­czek) jestem poetą
współ­cze­snym i na szczę­ście

roz­po­rzą­dzam mówiąc do rymu
nie­jed­nym guzicz­kiem patycz­kiem
kamycz­kiem bo bez natchnie­nia
ani rusz w naszym sko­ło­wa­nym świe­cie

Dyc­ki ośmie­sza więk­szość goto­wych języ­ków inter­pre­ta­cji, choć­by nawet bar­dzo eks­cen­trycz­nych, mimo­wied­nie uka­zu­jąc, że dają się one zupeł­nie dobrze (czy­li tak samo nie­wy­star­cza­ją­co) zastą­pić języ­ka­mi poczci­wy­mi. Poeta wyma­ga cze­goś osob­ne­go, języ­ka, któ­ry był­by w sta­nie opi­sać ranę, jaką zosta­wia po sobie ta poezja przed­sta­wia­ją­ca nie­moż­li­we do poję­cia przez samą sie­bie i w rezul­ta­cie – to pyta­nie – nie­moż­li­wa do przed­sta­wie­nia. W pew­nym sen­sie wyma­ga od inter­pre­ta­cji wyba­wie­nia od wła­snych dyle­ma­tów, czu­łe­go uśmier­ce­nia tkwią­cych w niej lęków. Nie­moż­li­we­go.

O autorze

Piotr Śliwiński

profesor Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, Kierownik Zakładu Poetyki i Krytyki Literackiej UAM. Krytyk literacki, redaktor, badacz polskiej poezji współczesnej. Autor i współautor książek, m.in. Awangarda przedwojenna, Kraków 2004; Po całości. Szkice, punkty, Poznań 2016 ‒ razem z K. Hoffmannem i M. Jaworskim, a także redaktor blisko dwudziestu książek na temat poezji współczesnej (ostatnio Jakieś rozwiązania. Szkice o poezji (nie tylko) najnowszej, Poznań 2016).

Powiązania