
Poezja na nowy wiek
nagrania / wydarzenia Różni autorzyDebata w Salonie Polityki wokół antologii Poeci na nowy wiek.
WięcejRecenzja Anny Kałuży z książki Bio Julii Fiedorczuk.
Czytając Bio, jesteśmy w świecie całkowicie poddanym woli autorki, jesteśmy w świecie jej praw i jej zasad. Jest w nim przyjemnie, choć trochę obco, bo trzeba czasu zanim przyzwyczaimy się do nowych krajobrazów. Dobrze jest jednak pamiętać o trzeźwym poczuciu realności, bo bez takiej pamięci w gąszczu znaków Fiedorczuk ani rusz. Ona sama także pamięta: jej świat – wyobrażeniowy, lunatyczny, powstający wraz z zapisywaniem – zawsze przecież przechowuje ślady pamięci o świecie realnym, rzeczywistym, zdroworozsądkowym. Jej pomysły działają bowiem na granicznym spięciu: realności i nierealności, twardego gruntu realności i szybującej fantazji.
Można oczywiście mieć wątpliwości, czy w ogóle jesteśmy w stanie pozbyć się całkowicie wyobrażenia o realności i przenieść w nierealne językowe krajobrazy? Jeśli one – a to przecież trzeba wziąć pod uwagę – zwykle naśladują albo przeczą prawom tego, co znamy z życia? Pewnie nie jesteśmy w stanie. Ale to wcale nie oznacza, że nie można tego poudawać w języku. To przecież co nas ogranicza, to tylko nasze wyobrażenia, nasza wola, nasze doświadczenie, ale nie język. Jak mówi George Steiner: „można powiedzieć wszystko”. I chyba ten gest – próby powiedzenia wszystkiego – określa Bio w sposób zasadniczy.
Fiedorczuk stara się przede wszystkim, by obrazy świata, jakie zapisuje, były osobiste, niepowtarzalne, idiomatyczne, nie do podrobienia i nie do powtórzenia. Dzięki temu uzyskuje wrażenie jakoby to nie język rządził podmiotem, ale silny podmiot podporządkowywał sobie język. Jedni mówią, że to odpowiednio przeprowadzone operacje na języku zapewniają takie wrażenie niepowtarzalności, inni – że odpowiednio rozpoznana i uświadomiona własna podmiotowość. Nie wiadomo więc, gdzie tkwią źródła takich, a nie innych obrazów przeczących schematowi i kliszom, i nie ma powodu, by zawracać sobie tym głowę.
Niewątpliwie, praca w języku Fiedorczuk polega zatem na tym, by nie naśladować klisz językowych, by uciec jak najdalej od spetryfikowanych formuł, oddalić się od języka ulicy, reklam, podkultury. Cała jej energia idzie na wywołanie wrażenia jednokrotności, jednorazowości, niepowtarzalności. Wydawałoby się, świat nie do podmiany! Żadne inne słowo nie może zastąpić tego, które akurat zostało użyte. Za takim pomysłem kryje się w moim przekonaniu piękna utopia: udziwnienie (ujednostkowienie) języka poetyckiego niesie wszak ze sobą przekonanie, że podmiot posługujący się takim językiem jest także nie do zastąpienia, prawdziwie indywidualny, dążący do wolności. Przynajmniej tej językowej. Wiele więc, jeśli nie wszystko podporządkowuje Fiedorczuk tej naczelnej zasadzie: by wiersze wskazywały na twórczą, kreacyjną zdolność podmiotu.
W Bio Fiedorczuk nie zrywa ze stylistyką, znaną już z Listopada nad Narwią. Znajomy jest także zestaw słów-obrazów, które plączą się po jej języku, i z których buduje kawałek po kawałku swój nierealny świat. Jest ten świat trochę podwodny, a trochę podniebny, ludzko-rybi. Tajemnicze i mocno osobiste jest to upodobanie poetki do figury wszechwiedzącej i wszechobecnej ryby: tam doszukuje się początków, mitologizując je zarazem. W takim nieludzko bajecznym świecie zmieniających się pór roku przechadza się jej podmiot. Szukając początków, Fiedorczuk zapisuje przeszłość w porządku biologicznym czy psychicznym, choć za każdym razem używa czasu przyszłego. Jej wymyślona genealogia, jeśli nawet ustala ciągłość, to i tak nie podporządkowuje podmiotu żadnemu ponadjednostkowemu prawu. Raz takim źródłowym momentem może być utrata ogona, „rozżarzona cząstka/ płonącego ciała, oderwana od całości”, jak w Elektryczności; bowiem ulubioną figurą Fiedorczuk jest także Mała Syrenka. Innym razem, w Fotosyntezie, świadomość siebie rodzi się wraz ze świadomością oddzielenia od świata, a nie od własnego ciała. Piękna jest w tym wierszu radość Ja, które wychodzi na symboliczny ląd samego siebie i podejmuje rzucone przez świat wyzwanie: „A trzeba wyjść na lad, opierzyć się i patrzeć/ prosto w słońce./ Zieleń tęczówki jak morze./ Tkanka, tkanina, tlen”.
Bio, jak podpowiada już sam tytuł, jest tomikiem o nieco okrutnej radości życia, w ogóle o radości przechodzenia w różne formy istnienia, o graniczności. Fiedorczuk pokazuje wszystko to, co się przeobraża, wydostaje z siebie samego, przechodzi w inność. Jest trochę emancypacyjna, gdy ciągle wraca do figury Małej Syrenki. W niej widzi szansę na skrót opowieści o odkrywaniu własnego ciała i ciągłym zdziwieniu nim: „Tak zbudzić się ku ciału./ Tej samej skórze/ Nowa woda./ Budzić się ku podróży […] jakież to morskie miękkie/ Mokre krajobrazy./ Mówią jej każdy krok/ Za cenę tej rozkoszy” (Retrospekcja). A jednocześnie oddaje z jakąś smutną beztroską całe doświadczenie emancypacji: „Nocą lgniemy do jasnej połaci,/ Ciężki kształt odciśnięty w bieli/ Mały dowód na istnienie ciała,/ Odwrotność, identyczność – / Tak nas ziemia do siebie przytula./ Biodro w miękkim zagłębieniu,/ We wklęsłości talii ciężka głowa/ Nasycona snami, jednak nie toniemy” (Grawitacja). Odwrotność czy identyczność, różnica płci czy bezpłciowa jedność zapewni utrzymanie się na powierzchni ziemi? Okazuje się, że wszystko jedno. Jej świat jest raczej światem pogodzonych różnic, światem łagodnym, choć nieco smutnym. Niby podmiot odróżnia się od świata i swojego ciała, ale szybko zapomina o tych granicach. Być może poznaje i doświadcza po to właśnie, by usunąć je sobie z drogi bądź chociaż je przesunąć. Zrobić sobie więcej miejsca, poddać grawitacji?
Pięknie pisze też Fiedorczuk o utracie. Można się zastanawiać, na ile wybór określonych wątków w tomiku podyktowany jest modą, na ile osobiście istotny. Bo tak się złożyło, że Julia Fiedorczuk – ciekawie, to prawda – wprowadza cały komplet atrakcyjnych tematów: tożsamości i różnicy, ciała i tekstu, dialektyki obecności i nieobecności, figur lustra i wody, tematyzuje też pisanie jako lamentacyjną konsolację, kilka słów poświęca także utracie. Najwięcej jest o niej w drugiej części zbiorku, którą Fiedorczuk oddziela od Bio tytułem Królowa Śniegu. W najciekawszym dla mnie wierszu One przychodzą, pokazuje, jak wiele kosztuje osiągniecie równowagi, powściągnięcie siebie, opanowanie: „One przychodzą w nocy, kiedy nie pilnuję/ Granic rozsądku, przedmieść zmysłów […] przynoszą mi/ Malutkie dary, muszle, pędy, włókna./ W zamian coś biorą, ale nie wiem, co;/ Świt znowu mi siebie oddaje/ na wietrzne nadużycie i pokój/ Regularnych gestów, bycie”. Najbardziej podoba mi się to otwarte przyznanie do „pustej”, bezprzedmiotowej utraty, gdy Fiedorczuk pisze, że nie wiadomo, co zabierają jej te, które przychodzą nocą. Zabierają coś z niej samej, ale skoro „świt znowu mi siebie oddaje” to znaczy, że powrót Ja do siebie nie jest spotkaniem z Ja nagle obym. Ja wraca do siebie i spotyka Ja takie samo, jakim było przed nocnym odejściem. Można się domyślać, co w nocy się dzieje, bo „wietrzne nadużycie i pokój regularnych gestów”, które mają nastąpić po przebudzeniu, pojawiają się wtedy, gdy Ja pilnuje „granic rozsądku i przedmieść zmysłów”. Można się domyślać, ale nic więcej nie wiadomo. I taka Fiedorczuk podoba mi się bardzo: gdy słowami trafia najcelniej, nie uśmiercając ani świata, ani podmiotu.
Urodzona w 1977 roku. Krytyczka literacka. Pracownik Zakładu Literatury Współczesnej Uniwersytetu Śląskiego. Mieszka w Jaworznie.