recenzje / ESEJE

Szczęśliwa jak psi ogon.

Magda Heydel

Recenzja Magdaleny Heydel z książki Kona ostatni człowiek Anny Świrszczyńskiej.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Świrsz­czyń­ska to wyzwa­nie, bo jed­no­znacz­nie i nie­za­leż­nie mówi swo­je. Przede wszyst­kim o cie­le kobie­ty: jego bólu, upo­ko­rze­niu, roz­ko­szy. Czy te wier­sze może zro­zu­mieć męż­czy­zna?

Z Anną Świrsz­czyń­ską jest kło­pot: niby wia­do­mo, kim była, co pisa­ła i jak żyła, a jed­nak jej życie i dzie­ło wymy­ka się języ­kom kry­tycz­ne­go opi­su. Dzie­je się tak nie dla­te­go, że było to życie szcze­gól­nie eks­cen­trycz­ne i dzie­ło szcze­gól­nie ciem­ne. Przy­czy­na leży po stro­nie matryc myślo­wych i emo­cjo­nal­nych, któ­re bro­nią dostę­pu do jej wier­szy.

Myśli­my: liry­ka kobie­ca, tema­ty­ka wojen­na, Powsta­nie, artyst­ka zaan­ga­żo­wa­na… Nie­do­pa­so­wa­nie tego sza­blo­nu jest tym wyraź­niej­sze, że Świrsz­czyń­ska nigdy nie była poet­ką bun­tu twór­cze­go, nie inte­re­so­wa­ło jej otwar­te wystę­po­wa­nie prze­ciw­ko ist­nie­ją­cym mode­lom pisa­nia i czy­ta­nia lub bata­lie w obro­nie wła­snej, nie­do­ce­nio­nej linii arty­stycz­nej. Była wol­na: nie bała się pisać tak, jak chcia­ła, a zara­zem nie zaj­mo­wa­ła się, jak byśmy dziś powie­dzie­li, auto­pro­mo­cją. Gdy­bym mia­ła krót­ko powie­dzieć, jaka była, uży­ła­bym dwóch przy­miot­ni­ków: odważ­na i wstrze­mięź­li­wa.

AMORALNE ZWIERZĄTKO

Wiel­kie bum nastą­pi­ło w 1972 r., kie­dy uka­zał się tom Jestem baba. „Co za pro­wo­ka­cyj­ne wyzna­nie, umiesz­czo­ne w dodat­ku w tytu­le zbio­ru poezji! Nie wie­rzy­łem wła­snym oczom, kie­dy odczy­ta­łem nazwi­sko autor­ki. Annę Świrsz­czyń­ską moja pamięć wzru­sze­nio­wa prze­cho­wu­je z cie­płym uczu­ciem jako poet­kę bar­dzo czy­ste­go, odle­głe­go od bez­po­śred­nio­ści doznań, arty­sto­stwa. (…) Jesz­cze żad­na kobie­ta, jak poezja poezją, nie ode­zwa­ła się tak dobit­nie” – pisał w reak­cji na tę książ­kę Zbi­gniew Bień­kow­ski.

Rze­czy­wi­ście. Choć nie w wyzna­niach rzecz i nie one wzbu­dzi­ły kon­ster­na­cję. Ta książ­ka doty­ka dwóch nie­ty­kal­nych tema­tów: prze­mo­cy wobec kobiet i kobie­ce­go ero­ty­zmu. Prze­moc, u Świrsz­czyń­skiej opi­sa­na przy pomo­cy wier­szy-miga­wek z codzien­ne­go życia, wte­dy, w świe­cie sys­te­ma­tycz­nie cele­bru­ją­cym Dzień Kobiet, nie mia­ła pra­wa wstę­pu do ofi­cjal­ne­go języ­ka. Pija­cy mal­tre­tu­ją­cy żony i dzie­ci; pogar­dza­ne, porzu­co­ne sta­re kobie­ty; śmier­tel­nie zmę­czo­ne robot­ni­ce; rodzą­ce odar­te z czło­wie­czeń­stwa. Od tych obra­zów lepiej odwró­cić wzrok, to nas nie doty­czy, my się tak nie zacho­wu­je­my – tak się zacho­wy­wa­ła mil­czą­ca więk­szość.

Dru­ga prze­strzeń, uję­ta przez Świrsz­czyń­ską w trzy wie­lo­czę­ścio­we poema­ty, to tak­że widok kobie­cej cie­le­sno­ści, ale opo­wie­dzia­nej przez roz­kosz i poczu­cie wła­dzy. Tu kobie­ta mówi do swe­go uda: „Naj­wy­bor­niej­sza uro­da mej duszy/ nie dała­by mi żad­ne­go z tych skarbów,/ gdy­by nie twój jasny, gład­ki wdzięk / amo­ral­ne­go zwie­rząt­ka”. Poet­ka, o zgro­zo, nie pseu­do­ni­mu­je, nie cho­wa się za mięk­ki­mi meta­fo­ra­mi, pisze wprost o dawa­niu i odbie­ra­niu roz­ko­szy, o tym, co robią i co czu­ją cia­ła, szu­ka w cie­le sie­bie, odkry­wa świa­do­mość nie­za­leż­nej kobie­ty. Miłość i jej eks­ta­zy roz­gry­wa­ją się w cia­łach, tak samo jak szczę­ście czy tęsk­no­ta. Świrsz­czyń­ska poka­zu­je, że w cie­le jest życie, ale że roz­gry­wa się w nim tak­że śmierć.

Rady­kal­ny pro­jekt kobie­cej cie­le­sno­ści obec­ny był u Świrsz­czyń­skiej już wcze­śniej. W tomi­ku „Wiatr” (1970) domi­nu­ją­cym moty­wem jest cier­pią­ce cia­ło ludzi sta­rych i cho­rych, opusz­czo­nych, wstręt­nych. Obok nich zna­la­zły się opi­sy towa­rzy­sze­nia umie­ra­ją­cej mat­ce i rodze­nia cór­ki: krew pły­ną­ca spo­mię­dzy nóg to znak i jed­ne­go, i dru­gie­go. Te pozba­wio­ne egzal­ta­cji wier­sze oszczęd­ny­mi rucha­mi ołów­ka („Moje cier­pie­nie to ołówek,/ któ­rym piszę”) prze­kre­śla­ją mity, któ­ry­mi osła­nia się nagość naj­do­słow­niej skraj­nych momen­tów życia. Nie prze­kre­śla­ją nato­miast tego, co jest tu w samym cen­trum, ale zwy­czaj­nie pomi­ja­ne w imię war­to­ści wyż­szych – a więc cia­ła i pod­mio­to­wo­ści kobie­ty.

Kobie­ta, poni­żo­na na sto­le gine­ko­lo­gicz­nym „jak padli­na”, wal­czy o sie­bie, o oca­le­nie resz­tek god­no­ści, a potem i o to, by nie dać się pożreć macie­rzyń­stwu, nie znik­nąć jako „ja”, choć prze­ciw­ko niej jest jej wła­sne ser­ce, „tre­so­wa­ne przez tysiąclecia/ w okrut­nej cno­cie ofia­ry”.

Owe tysiąc­le­cia w zawrot­nym skró­cie notu­je Świrsz­czyń­ska w zbior­ku Czar­ne sło­wa (1967). Te „sty­li­za­cje murzyń­skie” kon­den­su­ją życie czło­wie­ka do bazo­wych odczuć cie­le­snych, uzu­peł­nio­nych jesz­cze o głód: sta­ry czło­wiek modli się, by przed śmier­cią raz jesz­cze mieć peł­ny brzuch; kobie­ta rodzi dziec­ko w cza­sie suszy, kie­dy nie ma mle­ka w jej pier­siach. Jeśli spoj­rzeć na cykl Czar­ne sło­wa z per­spek­ty­wy kolej­nych tomów, widać, że te awan­gar­do­we, ryt­micz­ne, pry­mi­ty­wi­zu­ją­ce sty­li­za­cje nie były, jak pisa­li kry­ty­cy, prze­ja­wem zain­te­re­so­wa­nia egzo­ty­ką, ale pró­bą zbu­do­wa­nia odar­te­go z kon­we­nan­sów języ­ka cie­le­sno­ści, któ­ry by pozwo­lił zedrzeć oddzie­la­ją­ce nas od cia­ła kul­tu­ro­we zasło­ny.

JUTRO NAS SKOŃCZĄ

Tom Jestem baba jest prze­ło­mo­wy w roz­wo­ju poetyc­kie­go pro­jek­tu Świrsz­czyń­skiej, ale nie zamy­ka go ani nie wień­czy. W roku 1974 poet­ka publi­ku­je swo­ją naj­słyn­niej­szą książ­kę – Budo­wa­łam bary­ka­dę, poetyc­ką kro­ni­kę Powsta­nia War­szaw­skie­go, w któ­rym bra­ła udział jako sani­ta­riusz­ka.

Powsta­nie War­szaw­skie to temat w cza­sach PRL wpraw­dzie „trud­ny”, jed­nak przy­naj­mniej z pozo­ru nie „nie­przy­zwo­ity” – w sen­sie, w jakim „nie­przy­zwo­ite” były wcze­śniej­sze wier­sze, opi­su­ją­ce prze­moc i seks. A Świrsz­czyń­ska, przyj­mu­jąc per­spek­ty­wę codzien­no­ści zwy­kłych uczest­ni­ków Powsta­nia, pozor­nie uwol­ni­ła swo­je tek­sty od ide­olo­gicz­nych i histo­rycz­nych ocen. Obraz Powsta­nia jest jed­nak szo­ku­ją­cy i pora­ża­ją­cy wła­śnie dla­te­go, że prze­su­wa akcent z uogól­nień na kon­kret­nych ludzi pod­da­nych nie­wy­obra­żal­ne­mu cier­pie­niu, a nar­ra­cję pro­wa­dzi z punk­tu widze­nia kobie­ty, któ­ra musi sze­ro­ko otwar­ty­mi oczy­ma patrzeć na ludz­kie cia­ło w sytu­acjach skraj­nych.

Boha­ter­stwo ma tu wymiar poko­ny­wa­nia stra­chu przez „knaj­pia­rza, kochan­kę jubi­le­ra, fry­zje­ra”, któ­rzy pod ostrza­łem budu­ją bary­ka­dę, czy przez łącz­nicz­kę, któ­ra oduczy­ła się jeść i spać. Pod­łość to kra­dzież połcia mię­sa albo cze­ka­nie na śmierć sta­rej kobie­ty, któ­ra ma w sien­ni­ku dola­ry. Chęć życia dzie­li się z wsza­mi pod bluz­ką, strach przez śmier­cią tłu­mi alko­ho­lem, a sil­niej­sza niż wszyst­ko potrze­ba bli­sko­ści tęt­ni w sło­wach dziew­czy­ny do chłop­ca: „Chodź do piwnicy,/ tam nie ma nikogo./ Jutro skoń­czą nas Niem­cy” albo sąsiad­ki do sąsia­da: „Odkąd męża zabi­ło, nie sypiam (…) mam po mężu papie­ro­sy, pro­szę pana,/ pan zaj­dzie wie­czór”. Naj­moc­niej­szą jed­nak część tomu sta­no­wi opis szpi­ta­la powstań­cze­go. „Byłam posłu­gacz­ką w szpitalu/ bez lekarstw i wody./ Nosi­łam baseny/ z ropą, krwią i kałem” – mówi nar­ra­tor­ka, a potem po pro­stu opo­wia­da o umie­ra­ją­cych żoł­nier­zach, har­cer­kach, cywi­lach, sta­rych i mło­dych.

Nie ma w tych wier­szach lito­ści dla czy­tel­ni­ka, ich nar­ra­tor­ka sama nie zamy­ka­ła oczu, więc wie, że litość była­by kłam­stwem. Ale nie ma też epa­to­wa­nia potwor­no­ścią: tak po pro­stu było, więc tak trze­ba opo­wie­dzieć. Oce­ny i inter­pre­ta­cje są poza samy­mi obra­za­mi.

Powstań­czy szpi­tal, miej­sce, gdzie odby­wa­ją się „krzy­kli­we rytu­ały cia­ła”, jest w isto­cie pul­su­ją­cym cen­trum całej poezji Anny Świrsz­czyń­skiej. Kie­dy w wier­szach ero­tycz­nych, takich jak „Gru­be jeli­to”, z któ­re­go pocho­dzi zacy­to­wa­na fra­za, poet­ka wyzna­cza w gra­ni­cach cia­ła hory­zont egzy­sten­cji, kie­dy w póź­nych, eks­ta­tycz­nych wier­szach pisze o opusz­cza­niu sie­bie samej, o osią­ga­niu czy­sto­ści i przej­rzy­sto­ści poprzez ruch i pra­cę cia­ła, to zawsze gdzieś w głę­bi tych świa­do­mych sie­bie obra­zów bły­ska pamięć o szpi­ta­lu: dwa­dzie­ścia poszar­pa­nych żoł­nier­skich brzu­chów; kobie­ta bez nogi z wło­sa­mi jak wodo­spad; kona­ją­cy żoł­nierz, któ­re­mu trze­ba mówić, że jest pięk­ny i będzie żył; gni­ją­ca za życia dziew­czy­na.

Bez tego doświad­cze­nia nie­moż­li­wa była­by skraj­na wizja życia i śmier­ci w cie­le, jaką daje Świrsz­czyń­ska, ale zara­zem bez pra­cy nad pro­jek­tem opi­sa­nia kobie­ce­go cia­ła jako prze­strze­ni życia nie­moż­li­we było­by języ­ko­we spro­sta­nie prze­ży­ciu z 1944 r. Pró­ba opi­sa­nia tego prze­ży­cia – a Świrsz­czyń­ska pod­ję­ła ją po 30 latach – zosta­ła przy­go­to­wa­na w poprzed­nich książ­kach poet­ki. Ina­czej naj­do­słow­niej nie dało­by się opi­sać tego doświad­cze­nia, bo prze­cież język, któ­ry ist­niał, zanim nastą­pi­ło pie­kło Powsta­nia, nie miał środ­ków, by o nim mówić praw­dę, mógł tyl­ko kła­mać.

Póź­na twór­czość Świrsz­czyń­skiej – tom Szczę­śli­wa jak psi ogon z 1978 r. oraz pośmiert­nie wyda­ne Cier­pie­nie i radość (1985) – to wyjąt­ko­wy w naszej lite­ra­tu­rze zapis doświad­cze­nia doj­rza­ło­ści i sta­ro­ści prze­ży­wa­nych z peł­nym zaan­ga­żo­wa­niem, a zara­zem w dystan­sie do sie­bie i swo­ich cier­pień, w poczu­ciu praw­dzi­wej wol­no­ści. Prze­szło 70-let­nia kobie­ta pisze: „Moje cia­ło, jesteś zwierzęciem,/ któ­re­mu przy­stoi kon­cen­tra­cja i dys­cy­pli­na. (…)/ któ­re­mu przy­stoi ambicja./ Sto­ją przed nami/ wspa­nia­łe moż­li­wo­ści”. Ta poezja nie raczy nas jękiem za utra­co­ną mło­do­ścią, nie roz­pa­mię­tu­je minio­nych roz­ko­szy, nie boi się śmier­ci i nie ma żad­nych ambi­cji, by stro­szyć się w mądro­ścio­we piór­ka.

Róż­ni­ca mię­dzy tonem ostat­nich ksią­żek Świrsz­czyń­skiej a kom­po­no­wa­ny­mi z powa­gą toma­mi sta­rych poetów, zwłasz­cza męż­czyzn, jest tak kolo­sal­na, że znów budzi kon­ster­na­cję. „Ludzie się dziwią:/ – Siwa baba i bie­ga” – pisze Świrsz­czyń­ska. Bar­dzo dużo jest w jej póź­nej poezji ruchu fizycz­ne­go, gim­na­sty­ki, jogi, wędró­wek gór­skich, sek­su, pra­cy fizycz­nej. Cie­le­sność sta­je się wyzwo­le­niem, odkry­wa­niem prze­strze­ni życia, któ­rą ludzie przed sobą zamy­ka­ją. Dla­te­go ide­ałem szczę­ścia sta­je się pies: „co nie boi się biegać/ dalej niż inne”. Życie to cele­bro­wa­nie psa w sobie: sta­nia na czwo­ra­kach, sil­nych szyb­kich nóg, bie­gu, „gru­bie­nia z roz­ko­szy”, zie­wa­nia, prze­cią­ga­nia się, chra­pa­nia. „Nie­ste­ty szcze­kać nie potra­fię” – notu­je z żalem poet­ka, któ­ra „zja­da (…) swój kom­pleks niż­szo­ści wobec psa”.

POSKRAMIANIE ZŁOŚNICY

Świrsz­czyń­ska to wyzwa­nie, bo dys­kret­nie, nie­gło­śno, ale jed­no­znacz­nie i nie­za­leż­nie mówi swo­je. Dla­te­go jest z nią kło­pot, i to nie jeden. Jeśli jest dzi­siaj obec­na w świa­do­mo­ści czy­tel­ni­ków, to w dużej mie­rze dzię­ki swo­je­mu rówie­śni­ko­wi, Cze­sła­wo­wi Miło­szo­wi, któ­ry od lat 80. ubie­głe­go wie­ku gor­li­wie pro­mo­wał jej twór­czość w Pol­sce i USA. Żad­ne­mu inne­mu pol­skie­mu auto­ro­wi – ani Her­ber­to­wi, ani Róże­wi­czo­wi, ani Wato­wi – nie poświę­cił Miłosz tak licz­nych i róż­no­rod­nych tek­stów: z opra­co­wa­niem cało­ści poezji w edy­cji PIW‑u, dwo­ma toma­mi prze­kła­dów na angiel­ski, opa­trzo­nych komen­ta­rza­mi, wier­szem „O tłu­ma­cze­niu Anny Świrsz­czyń­skiej na wyspie Morza Kara­ib­skie­go”, wresz­cie książ­ką bio­gra­ficz­ną „Jakie­goż to gościa mie­li­śmy”… Pisze Miłosz: „Cią­gła rewi­zja kano­nu zapra­sza nie­raz do tego budyn­ku oso­by nie­spo­dzie­wa­ne. Moje sta­ra­nie o wpro­wa­dze­nie tam poet­ki mego poko­le­nia uza­sad­niam moim podzi­wem, bo, zaiste, odwie­dził nas gość nie­zwy­kły (…) bro­nię jej, bo jestem w niej (nie­mal) zako­cha­ny”.

Zasłu­ga Miło­sza jest nie­pod­wa­żal­na, ale nie bez­dy­sku­syj­na. War­to zapy­tać: dla­cze­go Świrsz­czyń­ska jest nie­spo­dzie­wa­nym gościem w budyn­ku kano­nu lite­rac­kie­go? Dla­cze­go to Miłosz miał­by ją tam wpro­wa­dzać? Czy nie może wejść o wła­snych siłach? Czy podziw Miło­sza to waru­nek zaist­nie­nia w kano­nie? Co dokład­nie Miłosz podzi­wia? Jeże­li sta­wia jej pomnik, to jak go pro­jek­tu­je i z cze­go rzeź­bi?

Doko­na­na przez Miło­sza lek­tu­ra poet­ki (nie tyl­ko zresz­tą tej poet­ki) odkształ­ca obraz, jaki jawi się, kie­dy z Miło­szow­skie­go obiek­ty­wu zre­zy­gno­wać. Miłosz czy­ta Świrsz­czyń­ską w wymia­rze swo­iste­go skan­da­lu oby­cza­jo­we­go („cał­kiem otwar­cie pisze o zmie­nia­niu męż­czyzn, pierw­sza bodaj wśród poetek pol­skich nie żenu­je się mówić o orga­zmie”), ale to tyl­ko pre­tekst, pod­nie­ca­ją­cy, lecz nie satys­fak­cjo­nu­ją­cy. W jego ramach mie­ści się chy­ba dość żenu­ją­ca para­le­la z Teli­me­ną, „naj­cie­kaw­szą – czy­ta­my – posta­cią kobie­cą w lite­ra­tu­rze pol­skiej”, komicz­ną, bo pre­zen­tu­ją­cą „zbyt jaw­ną sami­czość”, a to wśród męż­czyzn budzi popłoch…

W isto­cie inter­pre­ta­cja Miło­sza to swo­iste „poskro­mie­nie zło­śni­cy” (to skąd­inąd cytat z wier­sza poet­ki). Femi­nist­ka? Tak, ale „Świrsz­czyń­ska była femi­nist­ką w sen­sie innym, niż to wyni­ka z jakich­kol­wiek teo­rii. Po pro­stu kie­ro­wa­ła się obser­wa­cją i współ­czu­ciem”, a ów „femi­nizm współ­czu­cia” nie ma nic wspól­ne­go z „impor­to­wa­ną z Zacho­du modą”. Miłosz uniesz­ko­dli­wia pro­jekt poezji sku­pio­nej na kobie­cej pod­mio­to­wo­ści, umiesz­cza­jąc go w tra­dy­cyj­nych, roman­tycz­no-pozy­ty­wi­stycz­nych kate­go­riach wła­ści­wej kobie­tom wraż­li­wo­ści na krzyw­dę. Sepa­ru­je tak­że Świrsz­czyń­ską – i same­go sie­bie – od rze­czy­wi­sto­ści z jej wier­szy, bowiem, jak zazna­cza, zawie­ra­ją one obraz „sto­sun­ków rodzin­nych wśród robot­ni­ków i chło­pów”, a poet­ka (inte­li­gent­ka) pochy­la się nad ofia­ra­mi bru­tal­no­ści mają­cej źró­dło „w wie­lo­wie­ko­wych nawy­kach” i tysiąc­let­niej histo­rii pol­skie­go alko­ho­li­zmu. Miłosz nie widzi zatem skan­da­lu, nie dostrze­ga u Świrsz­czyń­skiej rady­kal­ne­go gestu szu­ka­nia czło­wie­czeń­stwa w cier­pie­niu, wystar­cza mu kwa­li­fi­ka­cja kla­so­wa. Podob­nie roz­bro­jo­ne zosta­ją wier­sze poro­do­we: „W swo­ich opi­sach ta poet­ka sto­su­je hiper­bo­lę, czy­li świa­do­mą prze­sa­dę dla efek­tu (…) zapew­ne nie każ­dy poród trwa dwa­dzie­ścia godzin, choć przy­miot­nik »zwy­kły« w tytu­le został celo­wo wybra­ny, jak­by po to, żeby zaprze­czał”.

Miłosz ma este­tycz­ną trud­ność rów­nież z lek­tu­rą wier­szy powstań­czych. Bar­dziej zaj­mu­je go tech­ni­ka minia­tu­ry pro­zą w cyklu „Woj­na” z lat 40., sku­pie­nie się na deta­lu i sta­ran­na obrób­ka kom­po­zy­cyj­na scen wojen­ne­go kosz­ma­ru. Pisząc o tomie Budo­wa­łam bary­ka­dę sto­su­je unik, dosłow­nie wyco­fu­je się z omó­wie­nia samych wier­szy, a nawet ostrze­ga przed ich lek­tu­rą: „Nagro­ma­dze­nie obra­zów pie­kła w tym zbio­rze wykra­cza poza wytrzy­ma­łość czy­tel­ni­ka i każe zapy­tać, czy nie są tu pogwał­co­ne zasa­dy, dzię­ki któ­rym lite­ra­tu­ra jest lite­ra­tu­rą”. Na dowód przy­wo­łu­je cały sze­reg opi­sów woj­ny: od Ilia­dy przez Woj­nę żydow­ską Józe­fa Fla­wiu­sza po pamięt­ni­ki żoł­nie­rza spod Ver­dun i Na zacho­dzie bez zmian Remarque’a. Wszyst­kie, zaznacz­my, napi­sa­ne przez męż­czyzn, a w żad­nym nie znaj­du­je porów­na­nia dla opi­sów Świrsz­czyń­skiej. Gdzie indziej Miłosz nazy­wa ją „urze­ka­ją­cą isto­tą, elfem może albo Roza­lin­dą i Miran­dą Szek­spi­ra”, a prze­cież elfy nie noszą base­nów z krwią i ropą…

Miłosz nie godzi się jed­nak przede wszyst­kim z tym, że poezja Świrsz­czyń­skiej roz­gry­wa się w prze­strze­ni cia­ła i oby­wa się bez ist­nie­nia dru­gie­go świa­ta. Inter­pre­ta­tor prze­czy pły­ną­cym z tych wier­szy sygna­łom, że póki się żyje, moż­na wyjść z sie­bie i wró­cić do sie­bie przez bra­mę cia­ła, ale po śmier­ci trze­ba będzie do nie­go już na zawsze powró­cić, by stać się jedy­nie „zgo­rze­lą gru­be­go jeli­ta”. To dla Miło­sza nie­przy­zwo­ite. Tam, gdzie Świrsz­czyń­ska mówi „cia­ło”, Miłosz upar­cie czy­ta „dusza”. Nazy­wa ją „poet­ką meta­fi­zycz­ną” (doda­je: sto­ją­cą na gło­wie, a więc jed­nak jak­by nie cał­kiem poważ­ną…), dopi­su­je do pol­skiej szko­ły poezji, prze­ko­nu­je, że choć była agno­stycz­ką, nie wspo­mi­na­ła o cho­dze­niu do kościo­ła, otwar­cie pisa­ła o wie­lu męż­czy­znach w swo­im życiu, „to jej świat eks­ta­zy i cier­pień, żar­li­wych szep­tów i hym­nów na chwa­łę ist­nie­nia na pew­no nie mie­ści się w tym, co nazy­wa­my mate­rią, fysis, czy­li roz­cią­ga się meta, uczest­ni­czy w wiel­kim oce­anicz­nym Wszyst­kim”. A to w kon­se­kwen­cji pozwa­la na lek­ce­wa­że­nie owej „phy­sis”, potrak­to­wa­nie jej jako przy­god­no­ści, przej­ścio­we­go sta­nu, na odmó­wie­nie zna­cze­nia szczę­ściu psie­go ogo­na i zachwy­to­wi zja­da­nia „swo­jej krom­ki szczę­ścia”. Taka lek­tu­ra Świrsz­czyń­skiej nie może się powieść…

MOJE CIAŁO MUSUJE

Ucie­szył mnie wyda­ny parę tygo­dni temu skrom­ny tomik wier­szy Świrsz­czyń­skiej Kona ostat­ni czło­wiek, w wybo­rze i opra­co­wa­niu Kon­ra­da Góry. Świrsz­czyń­ską trze­ba koniecz­nie czy­tać na nowo, z nową wraż­li­wo­ścią i wyczu­le­niem na inne niż Miłosz kon­tek­sty. Tak z pew­no­ścią jest w tej ksią­żecz­ce, któ­rą otwie­ra „Koły­san­ka” i pięć innych wier­szy z Czar­nych słów. Od moc­nych wier­szy z tomów „Wiatr” i „Jestem baba” oddzie­la je wiersz tytu­ło­wy oraz rzad­ko prze­dru­ko­wy­wa­ny (moim zda­niem nie bez racji) utwór „Pamię­ci Che Gueva­ry”. Jest dzie­sięć z bli­sko set­ki wier­szy powstań­czych, jed­nak bez tych naj­bru­tal­niej cie­le­snych, tak że w efek­cie powsta­je wra­że­nie więk­sze­go zdy­stan­so­wa­nia i jak­by zarys oce­ny. Wybór wier­szy póź­nych to mie­szan­ka eks­ta­zy i obrzy­dze­nia cia­łem („Mówię do sie­bie, ty ścier­wo”) oraz parę obraz­ków z cyklu o rodzi­cach, któ­rych zna­cze­nie moc­no pod­kre­ślał tak­że Miłosz. To bar­dzo pięk­ne wier­sze, tym cie­kaw­sze, że poet­ka zaję­ła się trud­nym dzie­ciń­stwem prze­ży­tym w nędzy dopie­ro na sta­rość, jak­by wte­dy odszu­ka­ła język do wyra­że­nia tych wcze­snych doświad­czeń.

Gor­set nało­żo­ny przez kon­cep­cję serii (tyl­ko 44 wier­sze!) pozo­sta­wia sil­ne poczu­cie nie­do­sy­tu.

Marzy mi się nowe wyda­nie poetyc­kiej twór­czo­ści Anny Świrsz­czyń­skiej. Każ­dy wybór – zwłasz­cza tak ogra­ni­czo­ny – budzi osko­mę, ale zara­zem daje fał­szy­we świa­dec­two. To jest rodzaj poezji, któ­ry się czy­ta naj­pierw na tomi­ki, a dopie­ro potem, powtór­nie, na poje­dyn­cze wier­sze: kon­se­kwent­ny, stop­nio­wo się wyła­nia­ją­cy, skrom­ny a impo­nu­ją­cy pro­jekt, rady­kal­ny eks­pe­ry­ment języ­ko­wy i – jak­kol­wiek to zabrzmi – poezja auten­tycz­nie doty­ka­ją­ca doświad­cze­nia życio­we­go, kobie­ce­go doświad­cze­nia.

I nie zga­dzam się z opi­nią, któ­rą nie­daw­no usły­sza­łam z ust pew­ne­go poety: że wybór wier­szy Świrsz­czyń­skiej może zro­bić tyl­ko męż­czy­zna. Marzy mi się obszer­ny tom Świrsz­czyń­skiej zło­żo­ny przez kobie­tę, któ­ra wie, co to zna­czy: „Pio­rę, pio­rę, płu­czę, wyżymam,/ jak moje bab­ki i pra­bab­ki”, wie, że „kopa­nie ziem­nia­ków / wzbo­ga­ca inte­lekt”, i może powie­dzieć: „Moje cia­ło musu­je, / myślę cia­łem, któ­re musu­je”.


Recen­zja zosta­ła opu­bli­ko­wa­na w „Tygo­dni­ku Powszech­nym” 2013, nr 35. Dzię­ku­je­my redak­cji za wyra­że­nie zgo­dy na prze­druk.

O autorze

Magda Heydel

Tłumaczka i krytyczka literatury. Redaktorka naczelna pisma „Przekładaniec”, poświęconego problematyce translatologicznej. Wykłada na Wydziale Polonistyki UJ. Opublikowała m.in. monografie Obecność T.S. Eliota w literaturze polskiej (2002) i Gorliwość tłumacza. Przekład poetycki w twórczości Czesława Miłosza (2013) oraz wraz z Piotrem Bukowskim opracowała antologie Współczesne teorie przekładu (2009) i Polska myśl przekładoznawcza (2013). W roku 2015 ukazał się pod jej redakcją tom Przekłady poetyckie wszystkie Czesława Miłosza i zbiór Poetki z Wysp z przekładami wierszy autorek brytyjskich, który przygotowała z Jerzym Jarniewiczem. Współautorka festiwalu „Odnalezione w tłumaczeniu 2015”. Ma w dorobku przekłady m.in. Josepha Conrada, Virginii Woolf, Seamusa Heaneya, Teda Hughesa, Dereka Walcotta, Anne Fadiman, Roalda Dahla, Charlesa Simica i Roberta Hassa. Członkini PEN Clubu, członkini honorowa Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury.

Powiązania

Opowieść o pustym koszu (czyta Konrad Góra)

dzwieki / RECYTACJE Anna Świrszczyńska Konrad Góra

Wiersz z tomu Kona ostat­ni czło­wiek, zare­je­stro­wa­ny pod­czas spo­tka­nia „44. Poezja Pol­ska od nowa” na festi­wa­lu Port Wro­cław 2014.

Więcej

Wiersze dla gorszego samopoczucia

recenzje / ESEJE Dawid Kasiarz

Recen­zja Dawi­da Kasia­rza z książ­ki Kona ostat­ni czło­wiek Anny Świrsz­czyń­skiej w wybo­rze Kon­ra­da Góry.

Więcej

Najgorszy jest język (fragment)

recenzje / ESEJE Konrad Góra

Frag­ment posło­wia Kon­ra­da Góry do wybo­ru wier­szy Anny Świrsz­czyń­skiej Kona ostat­ni czło­wiek.

Więcej

Dać się ponieść

recenzje / ESEJE Anita Jarzyna

Recen­zja Ani­ty Jarzy­ny z książ­ki Kona ostat­ni czło­wiek Anny Świrsz­czyń­skiej w wybo­rze Kon­ra­da Góry.

Więcej