recenzje / ESEJE

Sześćdziesiąt na sześćdziesiąt

Jakub Skurtys

Posłowie Jakuba Skurtysa z książki Inaczej nie będzie Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, która wydanej w Biurze Literackim 14 listopada 2022 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Ami­co­rum omnia com­mu­nia

Owszem, mamy w naszych biblio­tecz­kach spo­ro tomów wier­szy wybra­nych Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go (kolej­no z lat: 1999, 2003, 2009, 2012, 2013, 2018 i ostat­ni – Gdy­by ktoś o mnie pytał, czy­li 25 wier­szy w wybo­rze same­go auto­ra – z 2020 roku). Kil­ka z nich sta­ło się kla­sy­ka­mi, któ­re co praw­da nie wyzna­czy­ły wyraź­nych eta­pów w pro­ce­sie twór­czym poety, ale za to znaj­do­wa­ły świet­ne meta­fo­ry do opo­wie­dze­nia o nim raz jesz­cze (na ogół zresz­tą zaczerp­nię­te bez­po­śred­nio z tych „magicz­nych zbi­tek słów”, wybły­sku­ją­cych z samych tek­stów). Więk­szość pre­fe­ro­wa­ła układ chro­no­lo­gicz­ny, od któ­re­go odszedł przed laty tyl­ko Jacek Guto­row w tomie Rze­czy­wi­ste i nie­rze­czy­wi­ste sta­je się jed­nym cia­łem (2009), dekla­ru­jąc, że inte­re­su­je go „nie tyle uciecz­ka od nar­ra­cji, co wycho­dzą­ca od nich rekon­struk­cja świa­ta poety”[1], pró­ba opo­wie­dze­nia go raz jesz­cze, od mitycz­nej, źró­dło­wej sce­ny. Grze­gorz Tomic­ki w My się chy­ba zna­my zaczy­nał opo­wieść od wspo­mnie­nia – prze­ło­mo­wej dla nie­go lek­tu­ry ósme­go nume­ru „Nowe­go Nur­tu” z 1996 roku z wier­sza­mi Dyc­kie­go, a Grze­gorz Jan­ko­wicz w typo­wy dla sie­bie spo­sób wycho­dził od cyta­tu ze Schle­gla, któ­ry wzmac­niał jego filo­zo­ficz­ną kon­cep­cję „wier­sza per­ma­nent­ne­go”, a więc odwle­ka­ją­ce­go koniec, „poda­ją­ce­go dalej”, wyro­słe­go na ruinach języ­ka i gru­zach poema­tu. Pra­wie deka­dę temu, pod­czas obro­ny pra­cy magi­ster­skiej, recen­zent zapy­tał mnie – tro­chę zło­śli­wie, a tro­chę  w dobrej wie­rze, zoba­czyw­szy, jak roz­bu­do­wa­ną przed­sta­wi­łem biblio­gra­fię –„no dobrze, a jaki jest ten pana Dyc­ki?”. To pyta­nie, z któ­re­go wów­czas zdo­ła­łem się jakoś wybro­nić, wąt­piąc jed­nak w jakie­kol­wiek przy­swo­je­nie, towa­rzy­szy­ło mi przez kolej­ne lata. Jaki jest mój Dyc­ki? Kim on wła­ści­wie jest? I co to zna­czy, że jest mój albo nie? W posło­wiu do tomu Rze­czy­wi­ste i nie­rze­czy­wi­ste… Guto­row bory­kał się z podob­nym pro­ble­mem:

Bo co wła­ści­wie zna­czy „oso­bi­sta lek­tu­ra”? Czy mogę sobie na taką lek­tu­rę pozwo­lić? A z dru­giej stro­ny: czy uda­ło mi się uchro­nić reszt­ki czy­tel­ni­cze­go „ja” wobec zma­so­wa­ne­go ata­ku wspa­nia­łych fraz, gęstych obra­zów i cudow­nie nie­jed­no­znacz­nych kon­sta­ta­cji? (…) Czy ja wybie­ram wier­sze, czy one wybie­ra­ją mnie? (…) Mogłem pła­wić się w nie­jed­no­znacz­no­ściach i chy­bo­tli­wo­ściach tych wier­szy, bio­rąc je za dobrą mone­tę i spła­ca­jąc nią dług zacią­gnię­ty wobec auto­ra Nenii – a każ­dy, kto przy­naj­mniej kil­ka­krot­nie wró­cił do tomów poety, jest już jego dłużnikiem[2].

Powyż­sze zda­nia to regu­lar­nie powra­ca­ją­cy topos, któ­ry stresz­cza wąt­pli­wą her­me­neu­ty­kę przy­swo­je­nia i obco­ści, rozu­mie­nia (tzn. kon­stru­owa­nia sen­su, a więc two­rze­nia wła­snej płasz­czy­zny zna­czeń, oswa­ja­nia oraz przy­własz­cza­nia sobie cudzych słów) i nie­mo­ty (czy­li odkry­wa­nia za każ­dym razem od nowa, że po chwi­li zosta­je się przez te sło­wa wywłasz­czo­nym jak poeta z zie­mi, korze­ni i języ­ka). Ale w przy­pad­ku rela­cji z wier­sza­mi Dyc­kie­go topos bycia dłuż­ni­kiem powra­ca w recep­cji znacz­nie czę­ściej, sta­jąc się wręcz manie­rą kry­ty­ków, jak­by miał uła­twić nam spra­wę: prze­ko­nać, że rela­cja jest już tak intym­na i tak brze­mien­na w sen­sy, że nie pod­da­je się inne­mu niż meta­fi­zycz­ne wią­za­niu. Jestem prze­ko­na­ny, że ta pokręt­na eko­no­mia bie­rze swój począ­tek w samych tek­stach, w ich łań­cu­cho­wej lub kłą­czo­wej struk­tu­rze, w pona­wia­nych obiet­ni­cach i dekla­ra­cjach, aktach zapra­sza­nia, ofia­ro­wy­wa­nia i odda­wa­nia się (w) poezji, któ­ra pró­bu­je nas do sie­bie przy­wią­zać. Do ut des, pod­sta­wo­wa zasa­da antro­po­lo­gii dona­cji, wywie­dzio­na z pra­wa rzym­skie­go i mówią­ca o wza­jem­nym zobo­wią­za­niu oraz koniecz­no­ści krą­że­nia darów, to pierw­szy impuls, któ­ry sta­nął za tym wybo­rem.

Ma on oczy­wi­ście cha­rak­ter rocz­ni­co­wy. „Sześć­dzie­siąt wier­szy na sześć­dzie­sią­te uro­dzi­ny” – brzmi to jak chwyt mar­ke­tin­go­wy i nie­źle się pre­zen­tu­je, cho­ciaż dobrze wie­my, że zawsze znaj­dzie się jakaś inna, lep­sza rocz­ni­ca. Ale w tym przy­pad­ku sześć­dzie­siąt­ka ma też ści­sły zwią­zek z moim spoj­rze­niem na poezję Dyc­kie­go, tym chęt­niej więc na nią przy­sta­łem, jak­kol­wiek nie­uchron­na by nie była i jakich sank­cji by na nas nie nakła­da­ła. Niby już „ina­czej nie będzie”, niby domy­ka się cią­żą­cy nam, monu­men­tal­ny blok prze­szło­ści, a wraz  z nim frag­ment tego, co uzna­je­my za histo­rię lite­ra­tu­ry. A jed­nak dopie­ro „kie­dy koń­czą się możliwości/ zaczy­na się opo­wieść” i wów­czas wiersz wyru­sza na pod­ryw. To pozwa­la pomy­śleć o tej książ­ce rów­nież w kate­go­riach podar­ku: od nas dla poety, ale też od nie­go dla nowych czy­tel­ni­ków, bo zawsze znaj­dą się jacyś nowi, pięk­ni i życz­li­wi czy­tel­ni­cy.

Stał się ten skrom­ny wybór nie­ja­ko kom­ple­men­tar­ny wobec skła­da­ne­go prze­ze mnie w podob­nym cza­sie ese­ju o poezji Dyc­kie­go – Dar­czyń­ca, a więc z koniecz­no­ści i przy­le­gło­ści sku­pia się na zapro­po­no­wa­nej tam per­spek­ty­wie. Nie jestem w tym geście anto­lo­gi­sty ory­gi­nal­ny, bo prze­cież Tomic­ki, autor jed­nej z ksią­żek o twór­czo­ści poety, stwo­rzył rów­nież wybór jego liry­ków, podob­nie jak Jan­ko­wicz, redak­tor pierw­sze­go zbio­ru szki­ców. Oni też dopeł­nia­li swo­je kry­tycz­no­li­te­rac­kie pro­po­zy­cje uka­zu­ją­cy­mi się póź­niej toma­mi wier­szy. Nie trze­ba oczy­wi­ście czy­tać tych ksią­żek razem, a o ich sąsiedz­twie zade­cy­do­wał wydaw­ni­czy przy­pa­dek, ale z takich przy­pad­ków trze­ba po pro­stu korzy­stać. To spo­sob­ność, a spo­sob­ność sta­no­wi poję­cie nie­zwy­kle bli­skie poezji Dyc­kie­go, dosko­na­le nazy­wa­ją­ce model dzia­ła­nia więk­szo­ści jego lirycz­nych boha­te­rów.

Nie­czę­sto też kry­tyk ma oka­zję poka­zać czy­jąś twór­czość tak, jak chciał­by to zro­bić – nie w kontrze do wcze­śniej­szych wybo­rów, lecz w przy­ja­ciel­skiej rela­cji z nimi, się­ga­jąc po wier­sze daw­ne i nowe, ale też po tek­sty, któ­re uka­za­ły się tyl­ko w nich – jako swo­iste, jed­no­ra­zo­we podar­ki. Bo opo­wieść o tej poezji jest też oczy­wi­ście (zawsze i jak­by z koniecz­no­ści) opo­wie­ścią o przy­jaź­ni –  o naszej przy­jaź­ni z roze­ro­ty­zo­wa­ny­mi wier­sza­mi, ale też o przy­jaź­niach Dycia, któ­re przy­bie­ra­ją róż­no­ra­kie for­my: od stu­denc­kich wspo­min­ków o Lesz­ku, przez męskie wspól­no­ty, aż po homo­ero­tycz­ne sie­lan­ki, roz­ry­wa­ne nagle przez obcość dwor­ców i pla­ców defi­lad. Gdy czy­tam dziś Mło­dzień­ca o wzo­ro­wych oby­cza­jach, ten drob­ny, nie­po­zor­ny arku­sik, przy­po­mi­na mi się „Myris” Kawa­fi­sa, bole­sne zde­rze­nie sta­ro­żyt­ne­go alek­san­dryj­czy­ka z chrze­ści­jań­skim pochów­kiem jego przy­ja­cie­la:

Na wieść o nie­szczę­ściu – Myris bowiem umarł,
posze­dłem do jego domu, choć raczej omi­jam
domy chrze­ści­jań­skie, szcze­gól­nie
gdy w nich świę­tu­ją wesel­nie bądź żałob­nie.

(…)

I znie­nac­ka dziw­ne­go dozna­łem wra­że­nia:
poczu­łem nie­ja­sno, jak gdy­by Myris
odda­lał się ode mnie, jak gdy­by
on, chrze­ści­ja­nin, łączył się ze swo­imi,
ja zaś sta­wa­łem się obcy, cał­kiem obcy;
wię­cej, zaczą­łem wąt­pić, czy aby mnie nie zwio­dła
moja namięt­ność; czy zawsze nie byłem mu obcy.
Wybie­głem z tego ich okrop­ne­go domu,
ucie­kłem szyb­ko, by mej pamię­ci o Myri­sie
nie zagar­nę­ła, nie przy­własz­czy­ła sobie ta ich chrze­ści­jań­skość [3].

Ale tak jak są to wier­sze o przy­jaź­ni i o róż­nych for­mach fra­ter­ni­zo­wa­nia się, tak są też o uwo­dze­niu i wywo­dze­niu w pole, o wodze­niu na poku­sze­nie i poku­cie, o daw­cach i bior­cach, dar­czyń­cach i dłuż­ni­kach, a przede wszyst­kim o utra­cie i umie­jęt­no­ści godze­nia się na brak. Nie­wie­lu poetów współ­cze­snych ma na zaple­czu epi­ta­la­mia i dzięk­czy­nie­nia, z któ­ry­mi przy­cho­dzi do czy­tel­ni­ków jako ten goło­du­piec na wese­le, dra­pi­chrust i szmu­gler – bez nicze­go, z dziu­rą w ser­cu zamiast poda­run­ku. „Dobre sło­wo” ura­sta więc w poezji Dyc­kie­go do mia­na etycz­ne­go zobo­wią­za­nia – sta­je się ekwi­wa­len­tem sym­bo­licz­nej wymia­ny, doma­ga się zaufa­nia i wraż­li­wo­ści.

Jest to oczy­wi­ście wybór cokol­wiek kon­tro­wer­syj­ny, wyni­ka­ją­cy z posta­wio­ne­go prze­ze mnie kie­dyś pyta­nia: czy da się opo­wie­dzieć o tej poezji bez klu­czo­wej, orga­ni­zu­ją­cej ją figu­ry Mat­ki i jej schi­zo­fre­nii oraz bez trau­my wysie­dle­nia zwią­za­nej z geo­gra­ficz­nym i poli­tycz­nym tłem akcji „Wisła”? Bez całej spi­ra­li prze­mo­cy histo­rycz­nej? Bez toż­sa­mo­ścio­wej klą­twy rela­cji pol­sko-ukra­iń­skich, Woły­nia i Podo­la? Inny­mi sło­wy: czy da się opo­wie­dzieć o „kochan­ce Nor­wi­da” i jego nie­ślub­nym dziec­ku – Orciu, par­don, Dyciu, a zara­zem nie wikłać się w takie zagad­nie­nia, jak poli­ty­ka toż­sa­mo­ści, pamięć zbio­ro­wa, „dzie­je rodzin pol­skich”, topo­gra­fia kre­sów czy mit prze­klę­te­go wnu­ka rezu­na? Co wów­czas zyska­my, a co bez­pow­rot­nie stra­ci­my? Albo ina­czej: po co nam kolej­ny repre­zen­ta­tyw­ny wybór, w któ­rym znaj­dzie­my te same, imi­tu­ją­ce bru­lion, ukła­dy wier­szy? W tym sen­sie „mój Dyc­ki” jest rze­czy­wi­ście tro­chę inny, pry­wat­niej­szy i nie­co bar­dziej abs­trak­cyj­ny niż jego poszcze­gól­ne tomy; naj­czę­ściej wystę­pu­je „we wła­snej oso­bie”, choć w wie­lu cia­łach i pod róż­ny­mi imio­na­mi. Aspekt sza­mań­ski i dzie­dzi­cze­nie pamię­ci ustę­pu­ją tu intym­nym pie­śniom miło­snym. Ale jest to też Dyc­ki bez nie­któ­rych lot­nych łań­cu­chów słów, bez tych pięk­nych okre­sów reto­rycz­nych, któ­re z bły­sko­tli­wych, korzen­nych sys­te­mów łatwo mogą się prze­isto­czyć w oko­wy tak dla kry­ty­ków, jak i czy­tel­ni­ków: „jesień już Panie a ja nie mam domu”, „w moim małym domu zamiesz­ka­ła nie­wia­ra”, „w sąsied­nim poko­ju umie­ra moja mat­ka”, „moja mat­ka kościół osob­ny”, „pia­sek to syp­kie ssą­ce usta śmier­ci”, „tyl­ko wiersz jest od Boga i wiatr/ w owym wier­szu z któ­rym się ści­gam”. Uwiel­bia­my te powra­ca­ją­ce fra­zy, tę „bez­za­sad­ność napo­mknień i powtó­rzeń”, więc może choć raz spró­bu­je­my uwol­nić się od ich uro­ku i „w wiel­kich mękach widze­nia” zoba­czyć wiersz jako nagą, bez­bron­ną źre­ni­cę? Wiersz osob­ny, obcy? Wyszep­ta­ny w samot­no­ści, a nie zanu­co­ny na podo­bień­stwo wszyst­kich poprzed­nich?

Trud­no bowiem nie zauwa­żyć, że Dyc­ki stał się poetą kano­nicz­nym, a przez to rów­nież nie­po­pu­lar­nym; że chwi­lo­wo minął czas jego naj­bar­dziej inten­syw­nej (wręcz gwiaz­dor­skiej) obec­no­ści na pol­skim ryn­ku lite­rac­kim, a przy­szedł czas lau­rów zagra­nicz­nych i suk­ce­sów na are­nie mię­dzy­na­ro­do­wej, w dużej mie­rze nie­za­leż­nych od same­go twór­cy. Za kolej­ny­mi tłu­ma­cze­nia­mi idą oczy­wi­ście nagro­dy, bo nikt nie zaprze­czy, że idiom ten jest uni­kal­ny nie tyl­ko w ska­li nasze­go kra­ju. W 2021 roku poeta otrzy­mał, jako dru­gi autor z Pol­ski (po Zbi­gnie­wie Her­ber­cie), Mię­dzy­na­ro­do­wą Nagro­dę Poetyc­ką mia­sta Mün­ster za prze­kład Kochan­ki Nor­wi­da (Nor­wids Gelieb­te, tłu­ma­czy­li Micha­el Zgo­dzay i Ulja­na Wolf). Ugrun­to­wa­ła ona jego już i tak solid­ną obec­ność w języ­ku nie­miec­kim, po wcze­śniej­szych zbio­rach Geschich­te polni­scher Fami­lien i Tumor lin­gu­ae. Po angiel­sku mamy pięk­ne Pere­gri­na­ry w prze­kła­dach Bil­la John­sto­na, po sło­weń­sku nie­ustę­pu­ją­ce mu Kamen poln hra­ni­la Pri­mo­ža Čučni­ka. Kolej­ne języ­ki otwie­ra­ją się przed tą poezją na oścież (buł­gar­ski, hisz­pań­ski, ukra­iń­ski, litew­ski, wło­ski, serb­ski, cze­ski – wszyst­kie przy­ję­ły już swo­je wybo­ry i zmie­rzy­ły się z mean­dru­ją­cą fra­zą poety). Tyl­ko pol­sz­czy­zna wyda­je się tro­chę zamy­kać, powta­rzać w swo­ich roz­po­zna­niach, by nie powie­dzieć dosad­niej: dusić się i nudzić tym, że ma do czy­nie­nia z poetą tak wni­kli­wie prze­czy­ta­nym. Sam Dyc­ki zda­je sobie z tego spra­wę, ukrad­kiem prze­my­ca­jąc w kolej­nych tomach uwa­gi o skom­pli­ko­wa­nej rela­cji z samym sobą jako auto­rem o prze­szło trzy­dzie­sto­let­nim sta­żu i o tym, że mu te wier­sze „zestrasz­nia­ły” i „zesta­rza­ły się”. Być może stąd bio­rą się coraz więk­sza lako­nicz­ność jego zda­nia i kon­se­kwent­na rezy­gna­cja z ozdob­ni­ków.

W przy­pad­ku Dycia trud­no prze­cież mówić o sta­niu w miej­scu. Wędrów­ka, exo­dus i brak moż­li­wo­ści zako­rze­nie­nia się – to kolej­ny z wiel­kich tema­tów, miej­sce wspól­ne wszyst­kich naszych lek­tur. Nawet naj­daw­niej­sze wier­sze pozo­sta­ją dzię­ki temu zaczep­ne i buń­czucz­ne, mają w sobie coś z prze­myt­ni­ka szmu­glu­ją­ce­go kon­tra­ban­dę mię­dzy róż­ny­mi pla­na­mi cza­so­wy­mi. Poezja może być natchnio­na, może nieść „łodyż­kę od boga nico­ści”, ale też „musi być roz­ró­bą musi się podo­bać” – jak napi­sał autor w Kochan­ce Nor­wi­da. Moż­na ją oczy­wi­ście odczy­ty­wać w wyso­kim klu­czu, wśród meta­fi­zycz­nych spe­ku­la­cji, a raczej ich resz­tek, pół­prawd i pół­wiar, bo prze­cież wia­ra bywa tu na róż­ne spo­so­by prze­trą­ca­na i zanie­czysz­cza­na w swo­jej dok­try­nal­nej posta­ci. Bóg mysz­ku­je po cia­łach, a kości same skła­da­ją się w darze, pięk­no wymie­nia się z brzy­do­tą, a czy­stość ze zma­zą, raz dając nam koszyk soczy­stych jabłu­szek, innym razem „hnił­ki” i „bziucz­ki”. Moż­na potrak­to­wać to poważ­nie, ale tyl­ko wów­czas, gdy weź­mie­my popraw­kę na ów zbój­nic­ki, pirac­ki pier­wia­stek nie­ustan­ne­go abor­da­żu na samą kon­cep­cję nowo­cze­snej poezji, któ­re­go Dyc­ki się oneg­daj pod­jął.

War­to zwró­cić uwa­gę na jed­ną jesz­cze kwe­stię: na wszyst­kie uda­wa­ne i zupeł­nie szcze­re gesty wycho­dze­nia do czy­tel­ni­ka, ad bene­vo­lum lec­to­rem, wycią­gnię­te ze sta­rych księ­go­zbio­rów figu­ry reto­rycz­ne, umiesz­cza­ją­ce wier­sze w wewnętrz­nym dia­lo­gu mię­dzy poetą a jakąś wyima­gi­no­wa­ną wspól­no­tą słu­cha­czy, wła­ści­wie fanów, dosko­na­le zna­ją­cych te tek­sto­we tri­ki. Wier­sze-proś­by, wier­sze-pole­ce­nia, wier­sze-zobo­wią­za­nia, pouczaj­ki i lek­cje, nie wspo­mi­na­jąc już o modli­twach, dzięk­czy­nie­niach i skar­gach. Rób to, nie rób tego – nie­ustan­nie wska­zu­je poeta, zapra­sza­jąc nas w śro­dek rytu­ału, ale też wywie­ra­jąc dydak­tycz­ny nacisk. Wier­sze Dyc­kie­go zdą­ży­ły nam już zako­mu­ni­ko­wać, żeby­śmy ich nie czy­ta­li, jeśli nie chce­my się zgu­bić lub nie mamy zamia­ru sie­bie odna­leźć, jeże­li woli­my zapo­mnieć o sobie lub wła­śnie pamię­tać; żeby­śmy je przy­ję­li, aby się w nich zapa­mię­tać lub na odwrót – upa­mięt­nić innych. Mówi­ły: „w nas się zatra­cisz”, a w kontrze: „z nami odzy­skasz to, co utra­co­ne”, jeste­śmy prze­cież jak tabli­ca nagrob­na, zacho­wu­je­my imio­na, zna­mio­na, sło­wa i całe języ­ki, bo „wiersz, jak tabli­ca nagrob­na, przyj­mie wszyst­ko”. Obie­cy­wa­ły wiel­kie nic, a zara­zem suge­ro­wa­ły: nie zdo­łasz przy­jąć tego wszyst­kie­go, co mamy do powie­dze­nia, nie w jed­nym cie­le, nie w jed­nym życiu i nie pod jed­nym imie­niem. Raz przy­no­si­ły więc roz­sz­cze­pie­nie, zapo­wia­da­ły pęk­nię­cia toż­sa­mo­ści, któ­re się w nich nie­ustan­nie roz­wie­ra­ją, innym razem gwa­ran­to­wa­ły wręcz sie­lan­ko­wą, pasto­ral­ną spój­ność i wia­rę w źró­dło­wą Pieśń. Cza­sem odstra­sza­ły nas, wypra­sza­ły za drzwi, wyzy­wa­ły od głup­ków i dur­niów, a potem miz­drzy­ły się: dobry czy­tel­ni­ku, czy­tel­ni­ku życz­li­wy, mój dro­gi, przyjdź do mnie, ura­tuj, wróć do mnie, ciuć­kaj i cium­kaj, „ale naj­pierw (zanim mnie/ dziab­niesz) poproś o wier­sze”. Wycho­dzi­ły wów­czas na pod­ryw, w pole i na plac, raczej na pikie­tę niż na pospo­li­tą rand­kę. Defi­lo­wa­ły i stro­szy­ły piór­ka: jeste­śmy nie­czy­ste i roz­rzut­ne, prze­peł­nio­ne poku­są, nie­po­kor­ne; unu­rzaj się w nas, przyj­mij kro­pel­kę śli­ny, słod­kie cia­stecz­ko, kre­mo­wą rur­kę i ziarn­ko sło­necz­ni­ka. Wraz z nią przyj­miesz zna­mio­na: pest­kę, cho­ro­bę, samot­ność, wygna­nie, zdra­dę, dzie­dzic­two, poezję i śmierć; wszyst­kie te nie­moż­li­we dary, nad któ­ry­mi medy­to­wał Jacqu­es Der­ri­da, pró­bu­jąc zro­zu­mieć rela­cję, w jaką jeste­śmy uwi­kła­ni z języ­kiem i świa­tem.

Przede wszyst­kim jed­nak „nie zaczy­naj z nikim przyjaźni/ kto nie umie dawać w sytu­acji bez wyj­ścia”. Bo tak napraw­dę od począt­ku szło prze­cież o przy­jaźń, bar­dzo ryzy­kow­ną i trud­ną do zde­fi­nio­wa­nia, idio­ma­tycz­ną, zawie­szo­ną na czę­sto­chow­skim rymie poda­ru­nek-poca­łu­nek. „Uwo­dzi­ciel” i „dar­czyń­ca”, „szmu­gler” i „dra­pi­chrust”, „utra­cjusz” i „łasuch” to figu­ry, mię­dzy któ­ry­mi roz­po­ście­ra się cała gama spo­so­bów komu­ni­ko­wa­nia  i wpra­wia­nia w ruch logi­ki daru oraz ści­śle powią­za­nej z nią anty­sys­te­mo­wej gra­bie­ży. Ety­mo­lo­gicz­nie rzec bio­rąc – „przy­ja­ciel” jest jed­nym z tych nie­wie­lu słów, któ­re towa­rzy­szą nam wła­ści­wie w nie­zmie­nio­nej for­mie od cza­sów pra­sło­wiań­skich. Ozna­czał oso­bę sprzy­ja­ją­cą komuś, życz­li­wą mu (to odpo­wied­nik łaciń­skie­go ami­cus), tego, kto przyj­mu­je w gości­nę, a tak­że krew­ne­go (to łaciń­skie cogna­tus). Z cza­sem roz­sze­rzył się jesz­cze o czwar­te zna­cze­nie, z któ­re­go Dyc­ki też obfi­cie korzy­sta: kochan­ka, part­ne­ra. Cia­ło wier­sza jest gościn­ne – mówi poeta – pomie­ści wszyst­kie moje i wasze imio­na, wszyst­kie te czte­ry zna­cze­nia ugo­ści w sobie. Cia­ło wier­sza jest jed­no i nawet nie nale­ży do mnie, a ja prze­cież „nie dam ci sie­bie w żadnej/ posta­ci”. Swe­go cza­su poeta obie­cy­wał, że „odda wier­sze w dobre ręce”, a potem był tym, któ­ry tych rąk jesz­cze nie zna­lazł, jak­by wciąż cze­kał na mitycz­ne­go Par­si­fa­la. Jed­ne­go może­my być pew­ni – gdy zarze­ka się: „nie umia­łem się sprze­dać (nawet/ w poezji)” oraz „nigdy nie byłem wzię­tym poetą”, to zamiast uży­wać topo­su fał­szy­wej skrom­no­ści, doty­ka samych źró­deł języ­ka i poru­sza inny, nie­ustan­nie powra­ca­ją­cy w liry­ce pro­blem: być wzię­tym przez kogo/co? Co to zna­czy: dać lub wziąć wiersz, poda­ro­wać komuś sie­bie, opo­wieść, pamięć, idiom? „W poezji bowiem nie wystarczy/ ciep­nąć od nie­chce­nia kilka/ imion (z Lesz­kiem Argasińskim/ włącz­nie) trze­ba je jeszcze/ zro­bić i pod­rzu­cić innym”.

Bar­dziej niż ele­men­ty stric­te bio­gra­ficz­ne inte­re­so­wa­ły mnie więc tek­sto­we figu­ry tej wiel­kiej pie­śni miło­snej, w któ­rej przy­jaźń uwspól­nia i zobo­wią­zu­je do roz­rzut­no­ści. Dale­ki jestem zresz­tą od czy­ta­nia wier­szy Dyc­kie­go w jakim­kol­wiek klu­czu bio­gra­ficz­nym, nawet gdy­by były one wspo­mnie­nia­mi o rze­ko­mo znisz­czo­nych przez ojca zapi­skach i innych tra­gicz­nych histo­riach – mat­ki, bab­ki, krew­nych czy przy­ja­ciół. Jest w tych tek­stach tyle gestów reto­rycz­nych i meta­li­te­rac­kiej gry, że pró­ba przy­szpi­le­nia ich za pomo­cą mod­nej dziś kate­go­rii doświad­cze­nia bio­gra­ficz­ne­go czy auto­bio­gra­ficz­ne­go wyda­je się ubo­ga i szko­dli­wa. Owszem, świę­tu­je­my sześć­dzie­sią­te uro­dzi­ny poety za pomo­cą sześć­dzie­się­ciu wier­szy, wpi­su­jąc się w lau­da­cyj­ny kon­we­nans i iro­nicz­nie dekla­ru­jąc wraz z nim: ina­czej nie będzie. Ale prze­cież zawsze może­my prze­czy­tać te liry­ki „jakoś ina­czej”: jako antro­po­lo­gicz­ne stu­dia nad pamię­cią jed­nost­ki i pamię­cią spo­łecz­ną, jako pochwa­ły miejsc opie­ra­ją­cych się pono­wo­cze­sne­mu upłyn­nie­niu, jako geo­po­li­tycz­ne trak­ta­ty na temat lokal­no­ści i kolo­ni­za­cji (z klu­czo­wym napię­ciem toż­sa­mo­ścio­wym „ja–obcy” i „ja jako obcy”), a tak­że w asy­ście wyim­ków z post­struk­tu­ral­nych filo­zo­fii, któ­re moż­na roz­piąć jak mokre pra­nie na sznur­ku: od zwiew­ne­go, tiu­lo­we­go post­se­ku­la­ry­zmu po przy­cięż­ką, weł­nia­ną feno­me­no­lo­gię daru. Może­my się nimi posłu­żyć, bo rów­nież taki rodzaj obec­no­ści został  dla nas zawcza­su przy­go­to­wa­ny w jed­nym z utwo­rów. Świad­czyć usłu­gi dla lud­no­ści? Pro­szę bar­dzo, choć – jak mówią – lud­ność miast i wsi nie zawsze chce korzy­stać z tych dobro­dziejstw, jak­by były wciąż luk­su­sem, a nie  wspól­nym dobrem.

Przed laty Jaro­sław Klej­noc­ki napi­sał w gło­śnej recen­zji, że poezja Dyc­kie­go „to pene­tra­cja tych obsza­rów, któ­re zamiesz­ku­je nasze wąt­pie­nie, nasza wycze­ku­ją­ca nie­pew­ność. Poezja to pro­jekt wariac­twa, to wariac­two w peł­nym tego sło­wa znaczeniu”[4]. Z pierw­szą czę­ścią się zgo­dzę: poezja auto­ra Pere­gry­na­rza to pene­tra­cja, to wspól­ne mysz­ko­wa­nie po cudzym cie­le (wier­sza), gdy „doty­ka­my zachłan­nie gra­nic”; to bała­mut­ne fra­ter­ni­zo­wa­nie się i spół­ko­wa­nie z nie­zna­jo­mym. „Dla­te­go nale­ży kocha­na młodzieży/ brać poezję taką jaką ona jest”.


Przy­pi­sy:
[1] J. Guto­row, „Czy­ta­jąc wier­sze Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go”, w: E. Tka­czy­szyn-Dyc­ki, Rze­czy­wi­ste i nie­rze­czy­wi­ste sta­je się jed­nym cia­łem. 111 wier­szy, wybór i posło­wie J. Guto­row, Wro­cław 2009, s. 121–122
[2] Tam­że, s. 120.
[3] K. Kawa­fis, „Myris, Alek­san­dria, r. 340 po Chr.”, w: tegoż, Wier­sze wszyst­kie. Apan­ta poie­ti­ka, przeł. I. Kania, wstę­pem opa­trzył G. Jan­ko­wicz, Kraków–Budapeszt–Syrakuzy 2019, s. 329–333.
[4] J. Klej­noc­ki, „Odsła­nia­jąc kości”, „Stu­dium” 2001, nr 2–3. Prze­druk: ten­że, Lite­ra­tu­ra w cza­sach zara­zy. Szki­ce i pole­mi­ki, War­sza­wa 2006, s. 173.

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania