Znam ja depresję taką, która rano
Po upojeniu zbytnim nas nawiedza.
Lucyfer
Będzie chryja. Niech tylko biskupom, plebanom, pasterzom i innym myśliwym wpadnie w ręce Tragedia człowieka Imrego Madácha, a skandal (czyli sukces) murowany. Od razu odezwą się głosy protestu, żądania spalenia wszystkich egzemplarzy książki albo – to przy dobrych wiatrach z ambon – wpisania jej na listę dzieł zabronionych. Dlaczego? Bo ów poemat, mimo że napisany przez pobożnego protestanta i to w 1860 roku, zawiera treści, które – podobnie jak prace Dostojewskiego, Passoliniego, Bergmana, Buñuela, Nietzschego czy ostatnio Rodrigo Garcíi – elektryzowały opinię publiczną i wywoływały powszechne, choć niekoniecznie święte oburzenie już w momencie powstania, a nawet przed premierą.
Wspominam Golgotę Picnic nie tylko dla szpanu. Protestujący w polskich miastach przeciwnicy tej sztuki odrzucili ją bez oglądania. Mniej więcej tak samo było z Tragedią człowieka. János Arany, czołowy poeta węgierskiego romantyzmu, który miał do czynienia z tym tekstem już w rękopisie, przerwał lekturę po pierwszej scenie. Stwierdził ponoć, że zachowanie głównego bohatera jest skandaliczne, i zdecydowanie odmówił dalszego czytania. Na nic zdały się błagania autora, by dał dziełu szansę, dobrnął do końca i dopiero potem zajął stanowisko. Arany wiedział naprzód, tak jak dzisiaj ci, którzy nie chodząc do teatru, wiedzą, jak teatr powinien wyglądać.
Kimże więc jest ów siejący zgorszenie protagonista? To Lucyfer. I jeśli ktoś mimo pokus dotrze do kresu dramatu, uzna, że to postać wcale nie tak straszna, jak ją niektórzy malowali. Diabeł Madácha, podobnie jak ten z Raju utraconego, jest figurą niejednoznaczną, buntowniczym i wciąż niespokojnie poszukującym nowych punktów widzenia bajronistą. W różnych rolach, jako doradca, towarzysz, przewodnik czy sługa, towarzyszy człowiekowi w jego ziemskiej wędrówce, co rusz wyznaczając mu nowe zadania i podważając tezy, które ten przyjmuje, by opisać świat. Tym samym przypomina Jezusa liberalnych katolików, Chrystusa nawołującego do spotkania ze światem, do stawiania i słuchania pytań, do umysłowego ruchu i wątpienia. Ma w sobie jednak też coś, co go od Syna Bożego radykalnie różni. To coś oddziela też błaznów od kapłanów. Za Lucyferem nic bowiem nie stoi. Wszystko w nim i wokół niego tańczy w dziwnym rozedrganiu, a nierzadko tożsamy z cynizmem duch wiecznego przeczenia nie pozwala mu – a za jego pośrednictwem także człowiekowi – na dłużej w cokolwiek uwierzyć. Wędrówka Adama i Ewy trwałaby bez ustanku, ciągłe nienasycenie życiem i tęsknota za poznaniem prowadziłyby ich po wiecznym kole niespełnienia (taka, kolista, jest zresztą kompozycja dzieła), gdyby nie dwie wartości stałe, na powrót zbliżające człowieka do Raju – immanentnie obecna w świecie miłość oraz imperatyw walki, czyli życia.
O tym jednak jest na końcu. A co jest na początku? No właśnie. Na początku jest początek. Tragedia… zaczyna się bowiem jak księga Genesis. Bóg tworzy świat, archaniołowie biją mu brawo, ale jest wśród nich jeden krytykant i mąciwoda, za którego namową Adam i Ewa sięgają po zakazane – zjadają owoc z drzewa wiedzy – za co, jak to w takich historiach bywa, zostają wygnani z Edenu na ziemię. Wtedy Bóg znika, a Lucyfer, żeby zaspokoić ciekawość ludzi, zsyła na nich ożywczy sen – podróż przez czas i przestrzeń cywilizacji basenu Morza Śródziemnego, anabazę pośród ziem, mórz, a nawet dalej, w kosmos. Gdyby nie diabeł, człowiek zanudziłby się w Edenie na śmierć. A tak: ścieżką nadziei w lepszą przyszłość, szukając idealnych ustrojów społecznych, religii i wiedzy ostatecznej, odwiedza starożytny Egipt, gdzie rozczarowuje się do monarchii despotycznej, zagląda do Aten czasów Militadesa i niesprawiedliwie funkcjonującej demokracji, do Rzymu z początku naszej ery, kiedy pustkę po republice, czczy hedonizm znudzonych bogów wypełniać zaczyna chrześcijaństwo, do Konstantynopola XI wieku, w którym agresywna polityka Kościoła zraża go do wiary, wpada do Pragi naukowca Jana Keplera, robi skok do rewolucyjnego Paryża, pomieszkuje w Londynie przemysłowego boomu, wybiega w przyszłość do falansteru, platońskiego państwa, w którym nie ma miejsca dla samego Platona, wylatuje w kosmos, skąd złakniony życia wraca na ziemię, by na niej ujrzeć upadek człowieka: Eskimosa marzącego jedynie o większej liczbie fok. Przez całą drogę Lucyfer podważa jego tezy i zmusza do dalszych zmagań, jest spiritus movens całej tej onirycznej opowieści, dba, by za szybko nie doszło do bolesnego przebudzenia.
Stwórca pojawia się w dramacie jeszcze tylko raz. Otwiera go i zamyka, i to do niego należy ostatnie słowo. Jest więc Tragedia człowieka opisem upojnego snu, na końcu którego, jak w wierszu Da capo Jerzego Ficowskiego, przychodzi Pan Bóg, by przejąć po człowieku epilog i „przywrócić początek”. Jednak by dobrze zrozumieć to, co mówi w finałowej scenie, trzeba przeżyć całe życie i zacząć od nowa. Tę możliwość daje nam tylko literatura.