Wieża ciśnień to taki staromodny budynek, który pokrywa chwilowy wzrost zapotrzebowania na wodę, nawet przy całkowitym braku zasilania. Polega głównie na tym, że na jego szczycie znajduje się woda, która w przypadku niedoboru uzupełnia brak na zasadzie naczyń połączonych – wyrównuje poziom z góry z poziomem, który wymaga dopełnienia. Skrajna nierówność – patologiczna w końcu sytuacja, znamienna dla wszelkiego typu kryzysów – zostaje zniwelowana.
Stacja wieży ciśnień to debiut Dawida Mateusza. Można się zastanawiać, co to za wzrost zapotrzebowania, skąd brak zasilania i co to w ogóle za metafora ta woda. Można, ale nie trzeba, ruch w poezji Mateusza odbywa się bowiem raczej metonomicznie, nie metaforycznie, a maszyneria działa jak najbardziej dosłownie.
Powiedzmy tak: debiut Dawida Mateusza to tom skrajnie antykapitalistyczny. W warstwie konceptualnej prowadzi go wojna na Ukrainie – Mateusz konsekwentnie, od początku do końca, zderza nas z konfliktem zbrojnym tuż przy granicy. W tak geopolitycznie rozplanowanej akcji stawia nas jednocześnie w i poza, w sytuacji co najmniej kryzysowej, i ujawnia brutalne procesy, które zaczynają się wydarzać, gdy w grę wchodzi autonomia – na przykład kraju. Ale nie tylko.
Pole się poszerza, wkraczamy w mechanizmy syntaktyczne. Oto bowiem relacje zależności zaczynają dotykać nie tylko tej potwornej polityki, ale także relacji miłosnych, przyjacielskich, płciowych, klasowych i gatunkowych: tom Mateusza staje się strukturalnym przepracowaniem pragnienia posiadania. Rosja dąży do posiadania Ukrainy, chłopak – dziewczyny, człowiek – swojego psa i innych zwierząt, jak wiewiórcze oseski czy potrącona na ulicy kotka, wreszcie organizm – innych zjedzonych organizmów – relacje hierarchiczne rozszerzają się na wszelkie istoty; i nie tylko – praca poety nad językiem wchodzi w nie w takim samym stopniu jak każdy inny przejaw codziennej aktywności. Robi się nieprzyjemnie: kierują nami nierówności wsparte na konsekwentnym odbieraniu prawa do autonomii, do całości. Posiadanie – stygmat kapitalizmu – nie odpuszcza, metonimia wali w nas jak Stalin, całość i część to nie takie niewinne rzeczy. Wiadomo: część zawsze musi być częścią czegoś, więc należeć do czegoś większego. Część to istota kapitalizmu, z części rodzi się kryzys, w części są nierówności. Brak całości.
Dlatego podczas walk na Majdanie media z większym rozrzewnieniem opisują ścięty warkocz Julii Tymoszenko niż realne śmierci ludzi. Stacja wieży ciśnień nie pozostawia tego jednak w krytycznej pustce – owszem, dekonstrukcja kapitalistycznych mechanizmów fragmentaryzacji jest totalna, antyteza buduje napięcie tomu, ale Mateusz się na niej nie zatrzymuje z radosnym „patrzcie, co za gówno wokół” – to właściwie wiadomo nie od dziś, a Mateusz to nie Žižek. Stacja wieży ciśnień buduje całość – językową wieżę ciśnień – dla wyrównania patologicznych w końcu zależności wspartych na relacjach poddania i posiadania oraz przywrócenia autonomii.
W tym celu wykorzystuje dostępne techniki wierszowania i pracuje nad nimi tak, by poszczególne rekwizyty czy słowa nie podporządkowywały się jedne drugim w gramatycznej obróbce, lecz pozostawały na tym samym poziomie. System naczyń połączonych dokonuje dewastacji hierarchii przede wszystkim przez powtórzenia, w których słowa mogą ulegać zamianie, oraz przez mocny, wyrazisty rytm, akcentujący powiązania słów przez ich współwystępowanie, nie rywalizację o lepsze miejsce w szeregu. Brzmienie wytwarza się we współpracy elementów, a jakiekolwiek podporządkowanie kazałoby zrezygnować z rytmu jako narzędzia mocno nienarcystycznego współdziałania. Gdyby sylaby w myśl dominacji posiadania i fragmentaryzacji pragnęły rywalizować ze sobą i wybijać się jak najdalej kosztem innych sylab, rytm byłby niemożliwy, stanowiłby raczej kakofonię prześcigających się głosek. Jakkolwiek wizja przepychających się i samowystarczalnych sylab wydaje się zabawna, syntaktyczne zależności wiersza jako pewnej formy (życia, codzienności) u Dawida Mateusza bardzo sprawnie działają z innymi syntaksami i formami, które ustawiają nasze współprace i posiadania, nasze podległości i niepodległości.
Tak rozumiana całość – autonomia wiersza jako przestrzeni mechanistycznej pracy żywych elementów nad etycznymi relacjami – bliska jest podejściu Enzensbergera, który zdaje się patronować tomowi: otwiera go mottem i występuje jako jeden z jego bohaterów. To zaś przenosi nas ku koncepcji (ekonomicznej) autonomii poezji – w wymiarze strukturalnym poezja to możliwa przestrzeń maksymalnej niepodległości wobec kapitału na rzecz żywych relacji: poezja to stacja wieży ciśnień. Ale nie każda, tu Enzensberger idzie za daleko; że to utopijny projekt skazany na porażkę, że klasizmy, nacjonalizmy, seksizmy, romantyzmy i poczucie gatunkowej wyższości nie podlegają tak znakomicie ułożonej syntezie, ujawnia Mateusz w swoich wierszach z pełną świadomością, więc i koniecznym dystansem. Że inna struktura jest, mimo wszystko, możliwa – też: działa, pracuje.
* * *
Choć w książce Dawida Mateusza wiele elementów zwraca uwagę (i o tym poniżej), jednej rzeczy pominąć absolutnie nie sposób: jak na kogoś oficjalnie rozpoczynającego dopiero poetycką działalność, autor jest wręcz nieprzyzwoicie sprawny warsztatowo, o czym mieliśmy już okazję się przekonać czytając jego zestaw wyróżniony w Połowie 2013 – jego perfekcjonizm tłumaczy zresztą późny debiut. Wspominam o tym na początku, by już do tej kwestii nie wracać, nie piszę laurki, serio.
Podstawy nie mogą nam umknąć: motto, tak często pełniące jedynie funkcję ornamentu, tutaj ewidentnie jest rodzajem nawigacji – bez wątpienia Hans Magnus Enzensberger patronuje Mateuszowi, co samo w sobie radykalnie wyróżniać musi autora na tle rówieśników, zanurzonych zwykle albo w tradycji okołonowojorskiej/oulipijskiej, albo – częściej, nad czym głęboko ubolewam – surrealno-melancholicznej. Choć nie mogę powstrzymać się od uwagi, że na poetę z takimi genami czekałem od dawna, olejmy wszystkie te zależności filiacyjne. Motto mówi bowiem o Stacji wieży ciśnień (i strategii Mateusza w ogóle) znacznie więcej niż widniejące pod nim nazwisko: „Odrzuć książkę/ i czytaj” każe wyjść wreszcie ze ślepej uliczki (pozornie) odpolitycznionej estetyki, odbijać się od liter, zamiast świrować na ich punkcie. Nie bez powodu w Wykształceniu autor bez cienia żenady, choć ze świadomością podejmowanego przez siebie ryzyka – w czasach, gdy rzekomo wszystko ma swoją lepszą wersję z przedrostkiem post- – za punkt wyjścia przyjmie Ginsbergowskie „Widziałem”; czy kogoś zaskakuje, że „the best minds” wyparte zostaje przez bezdomnego rozkładającego ręce na Moście Dębnickim?
Nieczęsto poeci potrafią łączyć zainteresowanie makropolityką z intensywnym dłubaniem w mikropolityce: niemal zawsze dostajemy jedno lub drugie, rozpuszczony w popkulturze, upłynniony kapitał albo przygnębiające socjologiczne obserwacje, „obrazki-miniatury”. U Mateusza porządki te wreszcie przestają być wyalienowane, „obrazki-miniatury” nie wyprowadzają czytelnika w stronę otwartych niczym Świątynia Opaczności Bożej metafizycznych rozważań o złu, nieszczęściu i chciwości (tropienie mikrofaszyzmów bez szukania ich prawdziwych przyczyn jest naprawdę proste), ale drogą materialistyczną wykazują, że drobne upadki są determinowane przez wielki kapitał. Ten jest w stanie najpierw za pomocą zawiłych operacji wywołać geopolityczny konflikt, a potem wykorzystać ów konflikt, opowiadając się po „właściwej” stronie, by jedną ze swoich witek jeszcze bardziej podkręcić procesy akumulacyjne: „Od kiedy wprowadziliśmy koszulki z napisem / «Euromajdan», nasz sklep internetowy / Przeżywa Prawdziwy Renesans. Dzięki odpowiedniemu / Zbiegowi okoliczności, jesteśmy w stanie nie tylko / Się utrzymać, ale także rozszerzyć / Naszą Działalność” (Wiążące decyzje).
Dawid Mateusz jest chyba aktualnie jedynym młodym poetą, który jest zdolny (patrz: akapit pierwszy) do wejścia w sensowny dialog z Konradem Górą – nie jako zapatrzony w autora Pokoju widzeń szczyl. Brugata, tekst z powracającym natrętnie, dźwięczącym w uszach przyśpiewem „Oslo czarnych kurew” jest nie tylko przypominającym do złudzenia warsztat Góry popisem rytmiki wiersza, ale kolejną lekcją, jak w formalnych rozwiązaniach kondensować społeczny gniew, wstyd, poniżenie i wszystko to, co inni ubierać muszą w gęste metafory.
„Kto zbierze profity?” (Dziewczyny!) to pytanie, które stawia dziś wielu młodych poetów, od tych chłodno analizujących problem (Marcin Czerkasow), aż po tych wyraźnie deklarujących swoją złość (Tomasz Bąk) – wśród nich Dawid Mateusz szczególnie wart jest uwagi, bo kwestię tę podnosi z jeszcze innej pozycji. Na próżno szukać w nowej liryce kreacji podmiotowej, którą autor zanurzyłby równie głęboko w codzienności, jednocześnie pozwalając jej z tego miejsca z niepokojem ciągnąć za nitkę prowadzącą aż do globalnych rynków finansowych. Tylko z tego miejsca wyjść może w eter interpelacja: „żyję wewnątrz jabłka – czyja jest ręka, która je obiera?”