recenzje / IMPRESJE

Thriller, dokumentalny

Dawid Mateusz

Impresja Dawida Mateusza na temat zestawu wierszy zero waste Marii Halber, laureatki 13. edycji „Połowu”.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Zacznij­my od miło­ści, bo „miłość jest jesz­cze mała jak okru­szek lub dro­bin­ka kurzu” – to bodaj naj­bar­dziej opty­mi­stycz­ne i zara­zem naj­bar­dziej symp­to­ma­tycz­ne zda­nie z pre­zen­to­wa­ne­go tutaj zesta­wu zero waste Marii Hal­ber, autor­ki dobrze zna­nej w wąskich krę­gach pew­ne­go nie­ist­nie­ją­ce­go już por­ta­lu poetyc­kie­go. Poet­ka przy­zna­ła w pry­wat­nej roz­mo­wie, że zbie­ra­ła się z wysła­niem zesta­wu wier­szy na „Połów” od 2008 roku. Tajem­ni­cę kore­spon­den­cji ujaw­niam tutaj z waż­nych powo­dów – za tym wyzna­niem idzie cały zestaw tro­pów doty­czą­cych począt­ków tego pisa­nia i samej poety­ki.

Nie­ła­two przy­cho­dzi bowiem umiej­sco­wie­nie pisa­nia Hal­ber na mapie naj­młod­szej poezji pol­skiej. Autor­ka uro­dzi­ła się na prze­ło­mie dekad, jed­nak nie z Jur­cza­kiem, Bąkiem czy naj­now­szy­mi debiu­tan­ta­mi jak Rojew­ski i Kuli­kow­ska nale­ży ją zesta­wiać. Zde­cy­do­wa­nie bliż­sza to liry­ka rocz­ni­kom osiem­dzie­sią­tym i tro­pów szu­kał­bym raczej wśród takich auto­rów, jak cho­ciaż­by Jakub Saj­kow­ski czy Aga­ta Jabłoń­ska.

Jest nie­co retro, powie­dzą nie­któ­rzy – jed­nak nie ma mło­dzień­cze­go prę­że­nia musku­łów i tanie­go efek­ciar­stwa, odpo­wie­dzą inni, albo­wiem Maria Hal­ber nie odczu­wa żad­nej potrze­by łasze­nia się do czy­tel­ni­ka. Nie moż­na nawet z całą pew­no­ścią stwier­dzić, że odda­je mu swój świat, bo świat jest tu raczej nie­swój – zim­ny, dusz­ny, suro­wy i nie­po­ko­ją­cy, kre­ślo­ny z dużym talen­tem do budo­wa­nia kli­ma­tu opo­wie­ści. A jest to kli­mat bar­dziej koja­rzą­cy się z thril­le­rem Silent Hill niż z cie­płem domo­we­go ogni­ska. Co waż­ne, nie znaj­dzie­my w tym zesta­wie przy­miot­ni­ków słu­żą­cych zbęd­nej este­ty­za­cji opo­wia­da­nej histo­rii, por­ta­lo­we lek­cje poetyc­kie zosta­ły daw­no odro­bio­ne i mamy do czy­nie­nia z autor­ką warsz­ta­to­wo spraw­ną oraz pew­ną tego, co chce nam prze­ka­zać. Nie­mniej Hal­ber nie pie­ści się z czy­tel­ni­kiem i w żaden spo­sób nie pró­bu­je go uwo­dzić. Daje mu do rąk to, co powsta­ło w efek­cie starć intro­wer­tycz­nej (a może i ago­ra­fo­bicz­nej) pod­miot­ki z rze­czy­wi­sto­ścią zewnętrz­ną: „i znów przy­szło otwo­rzyć okno choć wolałabym/nie”. Mamy tutaj sza­leń­czą pró­bę ogra­nia na nowo moty­wów zna­nych z poezji soma­tycz­nej, bo skó­rę rze­czy­wi­ście znaj­du­je­my jako „barie­rę ochron­ną przed pato­ge­na­mi pocho­dzą­cy­mi ze śro­do­wi­ska zewnętrz­ne­go”. Jed­nak (na szczę­ście oraz naresz­cie!) uda­je się to zro­bić bez­pre­ten­sjo­nal­nie, co nie uda­wa­ło się wie­lu poprzed­nicz­kom.

Co zatem odróż­nia Marię Hal­ber od poetek soma­tycz­nych? Przede wszyst­kim to, że rze­czy­wi­sto­ścią zewnętrz­ną jest tu rów­nież Inter­net. Jego doświad­cze­nie sta­je się tego same­go rodza­ju trau­mą, co kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią „real­ną”: „więc two­je cia­ło wyla­ło się z inter­ne­tu, wycie­kło i nie jest już/brzuchem, ręką, łukiem brwio­wym”. I tutaj jed­nak Hal­ber zbli­ża się do poetów naj­młod­szych, dla któ­rych rze­czy­wi­stość inter­ne­to­wa funk­cjo­nu­je rów­no­praw­nie ze świa­tem real­nym: jed­na i dru­ga doświad­cza, może wywo­łać radość lub trau­mę czy stać się impul­sem do napi­sa­nia wier­sza. Obie są rów­no­rzęd­ne.

Wróć­my jed­nak do począt­ku, do tytu­łu zesta­wu zero waste i zacy­to­wa­ne­go na wstę­pie frag­men­tu wier­sza. Pisar­stwo Hal­ber naj­bar­dziej koja­rzy się niżej pod­pi­sa­ne­mu ze zbieractwem/zbieraniem codzien­nych wyda­rzeń i obra­zów. Nie jest to jed­nak kolek­cjo­no­wa­nie, jak u wspo­mnia­nej wcze­śniej Jabłoń­skiej, a bar­dziej codzien­ne osa­dza­nie się tych „dro­bi­nek kurzu, okrusz­ków” na frag­men­tach odzie­ży, wło­sach czy cho­ciaż­by nad­garst­kach boha­ter­ki, zaś akt twór­czy nie jest tutaj rodza­jem este­ty­za­cji, a nie­mal higie­nicz­nym przy­mu­sem zmy­cia z sie­bie tego, co osia­dło. Nic nie może umknąć pod­czas tego zabie­gu. Poet­ka wyda­je się nie tyle rezo­ner­ką rze­czy­wi­sto­ści, co jej mimo­wol­ną i nie­chęt­ną uczest­nicz­ką; i chy­ba wła­śnie z tych starć powsta­ją jej wier­sze, co Hal­ber zda­je się potwier­dzać: „a gdy­by: każ­dy włos co spadł z gło­wy pod­no­sić czu­le odkła­dać w bez­piecz­ne miejsce/ tak­że sło­wa co się sypią w nie­uwa­dze w roz­pę­dzie – każ­de zapi­sać na małej kar­tecz­ce”.

Nie oszu­kuj­my się, wymo­wa cało­ści jest raczej scep­tycz­na. Scep­ty­cyzm w ogó­le mógł­by być pro­gra­mo­wym zało­że­niem pisa­nia Marii Hal­ber, gdy­by nie była ona nazbyt scep­tycz­na na to, żeby wie­rzyć w jaką­kol­wiek pro­gra­mo­wość. Piszą­cy te sło­wa zde­cy­do­wa­nie woli jed­nak ów scep­ty­cyzm niż uto­pij­ne pro­gra­my pozy­tyw­ne, stąd też to wska­za­nie i ta lau­re­at­ka. Nato­miast zanim gdzieś ujrzy­my jej peł­no­praw­ny debiut poetyc­ki, zosta­je nam led­wie mignię­cie opty­mi­zmu w ostat­nim dwu­wer­sie cyto­wa­ne­go na samym począt­ku wier­sza:

myśla­łam: nie ma już we mnie miło­ści –
paznok­ciem pod­wa­ży­łam skó­rę i była: dro­bin­ka kurzu, okru­szek

O autorze

Dawid Mateusz

Urodzony w 1986 roku. Publikował w licznych pismach zwartych i ulotnych. Podejmował wiele, mniej lub bardziej udanych inicjatyw kulturalnych. Jest autorem debiutanckiej Stacji wieży ciśnień (2016), która ukazała się nakładem Biura Literackiego. Mieszka w Krakowie.

Powiązania