Ponieważ polska krytyka akademicka wciąż utyskuje na braki pamięci u polskiej krytyki towarzyszącej, a sprawa białych i czarnych plamek (czy to nie czasem odwieczna, typograficzna istota druku?) jest dziś, w dobie zbiorowego podmywania gruntów, niezwykle ważna, kilka nader celnych wypowiedzi na początek:
Na ogół panuje tu system poetyckiej autarkii, poszczególne wiersze są w tej mierze samowystarczalne, samowyjaśnialne. Podsuwają dość informacji, by większość aluzji była czytelna, przynajmniej tych, które autor uczytelnić miał ochotę. Fakt, że pisarz się do czytelnika nie wdzięczy, nie znaczy wszak wcale, że ma wszystkich w nosie.
P. Sommer, „Nowy Jork jak włostowicki cmentarz (o nowych wierszach Bohdana Zadury)”, [w:] tegoż, Smak detalu, s. 122.
Rewolucja? Nie do końca. Zadura nie jest efekciarzem. Jeżeli rewolucja, to wewnętrzna. Autor Ciszy zna język jak mało kto i wie, że przewrotu nie dokona. Czasami może tylko dokopać piewcom schematów. A przy tym – to ważne – unika labiryntów, w których jego poezja traci swoje światło. Jest świadom jak łatwo wpaść w koleiny cudzych wierszy.
P. Kępiński, „Piekielnie finezyjny kolaż. Bohdan Zadura myli tropy”, [w:] tegoż, Bez stempla. Opowieści o wierszach, s. 68–69.
Ewolucja poetycka Zadury odzwierciedla w pewnym sensie przemiany całej nowej poezji polskiej. (…) Z owego zderzania i sklejania rozmaitych strzępków frazeologicznych bierze się jakiś rodzaj jąkanego, chropawego dyskursu poetyckiego, dotyczącego naszej współczesności, istnienia pośród agresywnych, często sprzecznych, języków.
K. Maliszewski, Nowa poezja polska 1989–1999, s. 51 [ew. te same zdania powtórzone (żeby się lepiej utrwaliły) w Rozproszonych głosach. Notatkach krytyka, s. 195]
Czym jest taka dzisiejsza współczesność w poezji (z przyszłością albo i bez przyszłości)? Może przede wszystkim jest to taki klimat, w jakim autor realistycznie wie, co i jak może zasadnie wiedzieć, a wiedząc to – co i jak może realnie powiedzieć. Czyli na pewno jest to sprawa znajomości języka, w którym dzieje się współczesność (…) Wierzę więc, że wiersz Bohdana Zadury to jest najlepszy wiersz współczesny. ‘Współczesny’ znaczy też w istocie wielostronny, czyli otwarty na różne strony i obrotny (za sprawą współ/życia z czasem, zanurzenia w czasie teraźniejszym), a także bezpodstawny i zmienny.
A. Sosnowski, „Współczesność Zadury”, [w:] tegoż, „Najryzykowniej”, s. 33–34.
Nasza krytyka literacka mówiła o Bohdanie Zadurze już razy tyle, że z samych szkiców i recenzji ułożyłoby się doskonałą opowieść, która w pełni wystarczyłaby na potrzeby nie tylko jednego, ale i kilku jeszcze niewydanych tomów. Tym razem zatem, nie mamy ani na co narzekać, ani nad czym boleć, a obfitość materiału zdaje się wlewać we wszystkie znaczeniowe szpary i składniowe pułapki, które poeta zastawił na swoich czytelników. Był u Zadury porzucony w latach 70. neoklasycyzm, którym zasłużył sobie na poparcie Iwaszkiewicza, było rodzenie się „nowej dykcji”, była legendarna lekcja poezji amerykańskiej, której to lekcji udzielił nam wraz z Piotrem Sommerem, było i uwielbienie ze strony młodych oraz swoista rola nauczyciela „współczesnej poezji polskiej”.
Wszystko słusznie, wszystko zasłużenie. Wobec takich tyrad, aż trudno mi więc przyznać, że nowy tomik Zadury nie zachwyca… ale też natychmiast miarkuję się w swoich zapędach: bo chyba nie taka była też jego rola. Otóż, od pewnego czasu puławski poeta przyzwyczaja nas właśnie do poetyckiej normalności, swoistego „stanu zero”, w którym powinnością pisarza jest obserwować, zapisywać, dopisywać i poszukiwać – przede wszystkim (a właściwie tylko i wyłącznie) na terenie języka. Zadura, ze znaną więc sobie zaciętością i nader klarownym słuchem, konsekwentnie śledzi codzienność, wystawia na próbę składnię, ale także eksponuje to, co samo już się „wystawiło”, ośmieszyło lub zużyło:
ludzie ludzią zgotowali ten los
[„Dysgrafia”]
Czy też w innym wierszu:
W dniu rozpoczęcia procesu
generała Jaruzelskiego
prawicowy publicysta
mówi w TVN24:
„miałem przyjemność
czytania stenogramów
procesu norymberskiego”
[„De gustibus”]
W pierwszej chwili, jak zawsze u Zadury, te anakolutyczne konstrukcje śmieszą, a w drugiej skłaniają do refleksji i rewizji wcześniejszych sądów. Poeta, pracując przecież zawsze w języku, wybiera bowiem te z jego współczesnych manifestacji i rejestrów, w których wydaje się on wszechobecny, wszechwładny i mechanicznie (nad)używany. Jest to zatem język w pewien sposób odhumanizowany, któremu na powrót trzeba przywrócić użyteczność. Owszem, nie jest to poetycka rewolucja, nie jest to spontaniczny zalew słownym potokiem, za to bardzo trafne skupienie na detalu, w wyrazie, którego ładunek daje się zauważyć dopiero w chwilach odchylenia od normy, nieoczekiwanego spięcia różnych kodów i poziomów komunikacji: „Misia w Korei/ Misia na Bałkanach/ Misia na wzgórzach Golan/ Misia w Czadzie” [„Jak Misia wędrowała”].
Zadura wyczekuje, ustawia swoją poetycką kamerę i ujmuje w kadrze wszystko, co przypadkowo w niego wbiegnie (wleci?), by potem wykorzystać technikę montażu i na poziomie gry z tytułem stworzyć pełny wiersz. I jak powiedział niegdyś Piotr Sommer (w momencie własnego tryumfu w postaci nagrody Silesius), jest to takie poszukiwanie słów, dzięki któremu każde z osobna – ale również te drobne połączenia między nimi – mogą opowiedzieć sobą całą historię; dają się potem w nieskończoność rozpisywać, a zarazem pozostają nieskończenie oczywiste. Taka historia musi być nie tyle opowiedziana dzięki słowom, nie tyle zobrazowana, ale zawarta w samym materiale, ukształtowana wraz z chwilą „rodzenia się” wiersza. Tę umiejętność nasłuchu posiadł dawniej Białoszewski, posiadł ją również Sommer, a od wielu lat konsekwentnie zachwyca nią również Zadura. Jak w początku wiersza o wymownym tytule „Z nasłuchu”, w którym na przestrzeni dwóch wersów rozgrywa się komunikacyjny paradoks:
Nie mogę z tobą więcej rozmawiać
jesteśmy pożegnani
Prostota, umiejętność takiego „ułożenia” zdania, żeby niepotrzebnie nie błądziło w labiryntach, o których wspomniał cytowany już Kępiński. Ale to tylko jedna ze stron tej twórczości. W tomie przemieszane są bowiem krótkie, aforystyczne formy, w których najlepiej sprawdza się składnię (podobnie jak w Wierszach ze słów Sommera), dłuższe wiersze oraz przede wszystkim, do czego przyzwyczaił już autor Ciszy, teksty, których gatunkowym ciężarem należałoby obarczyć poemat. W tym przypadku jest to tytułowe „Nocne życie w początkach kwietnia 2009”, „Cztery kobiety” i „Moje kompromisy”. W tych (choć nie tylko w tych) tekstach Zadura paradoksalnie z „poety językowego” – żeby nie użyć tu terminu lingwista, który – staje się poetą pamięci, koduje przeciwny biegun, a jego tropienie potknięć i potyczek ze składnią ustępuje próbie swobodnego, intymnego zapisu własnej historii.
Trudno odpowiedzieć na pytanie, czym jest tytułowy poemat: refleksją o podróżowaniu i przekraczaniu granic – zarówno tych kulturowych, jak i wewnętrznych; próbą zapisu spotkania z rzeczywistością, które odbywa się na progu snu, a więc jest zarówno wejściem w siebie, jak i ciągłym wychylaniem się ku Innemu; a może sprawozdaniem z doświadczeń literata i tłumacza, a więc poezją, która cały czas przypomina o statusie „przekładu” jako jedynej formie komunikacji. W tym jakże ważnym tekście przeplatają się fabularnie na płaszczyźnie kilku dni (kilku nocy właściwie), ułożonych po sobie, całe lata przyzwyczajeń, nawyków, doznanych i zapomnianych zdarzeń, które w wielkiej układance, powodowane jakąś surrealistyczną (czy może raczej oniryczną) figurą jukstapozycji, zbliżają się do siebie, po czym znów rozrywa je czas – czas wiersza, czas czytania, czas czytelnika wreszcie. Poemat, a zarazem jego narrator, pozostaje w nieustannym „pomiędzy”, w nocy z dnia na dzień, jakby na skraju rzeczywistego świata, w chwili przekraczania granic, konfrontowania się z własnymi pragnieniami z przeszłości i ich projekcjami w przyszłość. Z pozoru „realistyczny” fragment:
W nocy z trzeciego na czwartego
odwiedzam chorego na raka płuc przyjaciela
uświadamiam sobie że mam komórkę
w komórce aparat fotograficzny
żeby uchwycić i jego
i jego syna
bardzo szybko przechodzi w senną fatamorganę, w której zawodzą prawa i konwencje, a ledwie wysłowiony akt zdrady, dokonanej z żoną przyjaciela, może zostać podsumowany jedynie wyznaniem winy, z całą konsekwencją nielogiczności i niewytłumaczalności:
ciąży na mnie straszliwe
brzemię niewiedzy
jak do tego doszło
Zadura zdaje się zauważać, że dzieje świata, które oglądamy i w których uczestniczymy, są właśnie niczym to „nocne życie” – owszem, zahaczone o pewne miejsca, ale zarazem niezakotwiczone, płynne, w stanie ciągłej podróży, a logika czasu rwie się nam już w pierwszym wersie przeżywanej historii: „W nocy z pierwszego na drugiego/ spędziłem trzy dni/ na Białorusi”. Wszystko – podobnie jak sama narracja – dzieje się w praesens continuum, czasie teraźniejszym ciągłym (jak zatytułował poeta jeden z dawnych cykli), nie pozostawiając pola na refleksję, a tym bardziej interwencję, nieco mimowolnie i sennie zarazem. Poeta tworzy tylko, jak każdy człowiek, prywatną opowieść, notując pewne fakty, do innych wracając pamięcią, pozostałe zaś rekonfigurując i przestawiając w nieskończoność. Dlatego w wierszach Zadury pozostaje tyle reportażowości, tyle indywidualnej, konfesyjnej intymności, a zarazem zdają się one zawisać w czasie, zaświadczać nie tyle o konkretnej chwili, co o samym procesie kodowania, wyławiania fragmentów i poszukiwania między nimi związków. Wszak: „nocne życie się nie kończy/ ale początek kwietnia/ dobiegł kresu”, ale czy jest to ów konkretny kwiecień roku 2009, czy też rozciągnięty i zmetaforyzowany kwiecień jako czas życia: autora, podmiotu, wiersza, pozostaje się domyślać. Bowiem początek kwietnia jest w tym poemacie miejscem spotkania, podobnie jak Puławy, Góry Skaliste, Dęblin czy dom Janusza Szubera, detalem, nazwą, a więc, jakby to ujął Paul Celan, punktem przecięcia się porządków, który za każdym razem oczekuje odpowiedzi formułowanej od nowa.
Jednego trzeba Zadurze jednak odmówić: szczęścia do konstruowania tomików. Kilka utworów wybija się w nich zwykle (i to niekoniecznie ze względu na poziom) nad inne, przytłaczając i przyćmiewając swoją siłą. Na ich tle zaciera się nieco reszta wierszy: i tych słabszych, i tych lepszych, choć pozostają nie mniej interesujące. Nie dają się jednak ująć razem, nie pozwalają w pełni zsyntetyzować, a więc sprowadzić do jednej, najprostszej zasady. Bo jeśli „poezja uważnie przyglądająca się językowi, a zarazem zakotwiczona w detalu” ma być etykietą, która towarzyszyć będzie puławskiemu twórcy, to trzeba pamiętać o zwyczajowym „ale” i „nie zawsze”. I tak też, najczęściej to właśnie poematy Zadury jako pierwsze przykuwają uwagę – wyzywają czytelnika, nie pozwalając pominąć się w żadnej recenzji. Cierpi na tym reszta wierszy, cierpi sam Zadura, choć może to właśnie uszlachetnia Nocne życie: przypadkowa informacja, naddatek sensu, tło, które pozostaje, gdy przetoczy się już po nim burza zdarzeń:
Po ogrodzeniu z siatki
nie mogłem się spodziewać
niczego dobrego
kiedy kilkanaście lat temu
budowano drogę
spychacz naruszył żelazne słupki
zamiast wystąpić
o naprawienie szkód
zapłaciłem
opłatę adiacencką
dzięki czemu wiem
co to jest
opłata adiacencka
i nie kojarzy
mi się już
z wodą oligoceńską
[„Moje kompromisy”]
Teraz nastąpić powinna efektowna puenta, ale podobnie jak w przypadku wierszy Zadury, tak i tutaj nic efektownego nie będzie. Dobry wiersz jest raczej efektywny (wedle starych prawideł gier słownych), celny i trafia w samo sedno. A powołując się na badania, opisane w najnowszym „Tygodniku Powszechnym” (nr 34, 2010), „zwykły czytelnik” zakończy przygodę gdzieś na trzecim akapicie – więc do sedna mu jeszcze daleko.