recenzje / ESEJE

„To się tylko tak mówi”, czyli Nocne życie Bohdana Zadury

Jakub Skurtys

Recenzja Jakuba Skurtysa z książki Nocne życie Bohdana Zadury.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Ponie­waż pol­ska kry­ty­ka aka­de­mic­ka wciąż uty­sku­je na bra­ki pamię­ci u pol­skiej kry­ty­ki towa­rzy­szą­cej, a spra­wa bia­łych i czar­nych pla­mek (czy to nie cza­sem odwiecz­na, typo­gra­ficz­na isto­ta dru­ku?) jest dziś, w dobie zbio­ro­we­go pod­my­wa­nia grun­tów, nie­zwy­kle waż­na, kil­ka nader cel­nych wypo­wie­dzi na począ­tek:

Na ogół panu­je tu sys­tem poetyc­kiej autar­kii, poszcze­gól­ne wier­sze są w tej mie­rze samo­wy­star­czal­ne, samo­wy­ja­śnial­ne. Pod­su­wa­ją dość infor­ma­cji, by więk­szość alu­zji była czy­tel­na, przy­naj­mniej tych, któ­re autor uczy­tel­nić miał ocho­tę. Fakt, że pisarz się do czy­tel­ni­ka nie wdzię­czy, nie zna­czy wszak wca­le, że ma wszyst­kich w nosie.

P. Som­mer, „Nowy Jork jak wło­sto­wic­ki cmen­tarz (o nowych wier­szach Boh­da­na Zadu­ry)”, [w:] tegoż, Smak deta­lu, s. 122.

 Rewo­lu­cja? Nie do koń­ca. Zadu­ra nie jest efek­cia­rzem. Jeże­li rewo­lu­cja, to wewnętrz­na. Autor Ciszy zna język jak mało kto i wie, że prze­wro­tu nie doko­na. Cza­sa­mi może tyl­ko doko­pać piew­com sche­ma­tów. A przy tym – to waż­ne – uni­ka labi­ryn­tów, w któ­rych jego poezja tra­ci swo­je świa­tło. Jest świa­dom jak łatwo wpaść w kole­iny cudzych wier­szy.

P. Kępiń­ski, „Pie­kiel­nie fine­zyj­ny kolaż. Boh­dan Zadu­ra myli tro­py”, [w:] tegoż, Bez stem­pla. Opo­wie­ści o wier­szach, s. 68–69.

 Ewo­lu­cja poetyc­ka Zadu­ry odzwier­cie­dla w pew­nym sen­sie prze­mia­ny całej nowej poezji pol­skiej. (…) Z owe­go zde­rza­nia i skle­ja­nia roz­ma­itych strzęp­ków fra­ze­olo­gicz­nych bie­rze się jakiś rodzaj jąka­ne­go, chro­pa­we­go dys­kur­su poetyc­kie­go, doty­czą­ce­go naszej współ­cze­sno­ści, ist­nie­nia pośród agre­syw­nych, czę­sto sprzecz­nych, języ­ków.

K. Mali­szew­ski, Nowa poezja pol­ska 1989–1999, s. 51 [ew. te same zda­nia powtó­rzo­ne (żeby się lepiej utrwa­li­ły) w Roz­pro­szo­nych gło­sach. Notat­kach kry­ty­ka, s. 195]

 Czym jest taka dzi­siej­sza współ­cze­sność w poezji (z przy­szło­ścią albo i bez przy­szło­ści)? Może przede wszyst­kim jest to taki kli­mat, w jakim autor reali­stycz­nie wie, co i jak może zasad­nie wie­dzieć, a wie­dząc to – co i jak może real­nie powie­dzieć. Czy­li na pew­no jest to spra­wa zna­jo­mo­ści języ­ka, w któ­rym dzie­je się współ­cze­sność (…) Wie­rzę więc, że wiersz Boh­da­na Zadu­ry to jest naj­lep­szy wiersz współ­cze­sny. ‘Współ­cze­sny’ zna­czy też w isto­cie wie­lo­stron­ny, czy­li otwar­ty na róż­ne stro­ny i obrot­ny (za spra­wą współ/życia z cza­sem, zanu­rze­nia w cza­sie teraź­niej­szym), a tak­że bez­pod­staw­ny i zmien­ny.

A. Sosnow­ski, „Współ­cze­sność Zadu­ry”, [w:] tegoż, „Naj­ry­zy­kow­niej”, s. 33–34.

Nasza kry­ty­ka lite­rac­ka mówi­ła o Boh­da­nie Zadu­rze już razy tyle, że z samych szki­ców i recen­zji uło­ży­ło­by się dosko­na­łą opo­wieść, któ­ra w peł­ni wystar­czy­ła­by na potrze­by nie tyl­ko jed­ne­go, ale i kil­ku jesz­cze nie­wy­da­nych tomów. Tym razem zatem, nie mamy ani na co narze­kać, ani nad czym boleć, a obfi­tość mate­ria­łu zda­je się wle­wać we wszyst­kie zna­cze­nio­we szpa­ry i skła­dnio­we pułap­ki, któ­re poeta zasta­wił na swo­ich czy­tel­ni­ków. Był u Zadu­ry porzu­co­ny w latach 70. neo­kla­sy­cyzm, któ­rym zasłu­żył sobie na popar­cie Iwasz­kie­wi­cza, było rodze­nie się „nowej dyk­cji”, była legen­dar­na lek­cja poezji ame­ry­kań­skiej, któ­rej to lek­cji udzie­lił nam wraz z Pio­trem Som­me­rem, było i uwiel­bie­nie ze stro­ny mło­dych oraz swo­ista rola nauczy­cie­la „współ­cze­snej poezji pol­skiej”.

Wszyst­ko słusz­nie, wszyst­ko zasłu­że­nie. Wobec takich tyrad, aż trud­no mi więc przy­znać, że nowy tomik Zadu­ry nie zachwy­ca… ale też natych­miast miar­ku­ję się w swo­ich zapę­dach: bo chy­ba nie taka była też jego rola. Otóż, od pew­ne­go cza­su puław­ski poeta przy­zwy­cza­ja nas wła­śnie do poetyc­kiej nor­mal­no­ści, swo­iste­go „sta­nu zero”, w któ­rym powin­no­ścią pisa­rza jest obser­wo­wać, zapi­sy­wać, dopi­sy­wać i poszu­ki­wać – przede wszyst­kim (a wła­ści­wie tyl­ko i wyłącz­nie) na tere­nie języ­ka. Zadu­ra, ze zna­ną więc sobie zacię­to­ścią i nader kla­row­nym słu­chem, kon­se­kwent­nie śle­dzi codzien­ność, wysta­wia na pró­bę skład­nię, ale tak­że eks­po­nu­je to, co samo już się „wysta­wi­ło”, ośmie­szy­ło lub zuży­ło:

ludzie ludzią zgo­to­wa­li ten los

[„Dys­gra­fia”]

Czy też w innym wier­szu:

W dniu roz­po­czę­cia pro­ce­su
gene­ra­ła Jaru­zel­skie­go
pra­wi­co­wy publi­cy­sta
mówi w TVN24:
„mia­łem przy­jem­ność
czy­ta­nia ste­no­gra­mów
pro­ce­su norym­ber­skie­go”

[„De gusti­bus”]

W pierw­szej chwi­li, jak zawsze u Zadu­ry, te ana­ko­lu­tycz­ne kon­struk­cje śmie­szą, a w dru­giej skła­nia­ją do reflek­sji i rewi­zji wcze­śniej­szych sądów. Poeta, pra­cu­jąc prze­cież zawsze w języ­ku, wybie­ra bowiem te z jego współ­cze­snych mani­fe­sta­cji i reje­strów, w któ­rych wyda­je się on wszech­obec­ny, wszech­wład­ny i mecha­nicz­nie (nad)używany. Jest to zatem język w pewien spo­sób odhu­ma­ni­zo­wa­ny, któ­re­mu na powrót trze­ba przy­wró­cić uży­tecz­ność. Owszem, nie jest to poetyc­ka rewo­lu­cja, nie jest to spon­ta­nicz­ny zalew słow­nym poto­kiem, za to bar­dzo traf­ne sku­pie­nie na deta­lu, w wyra­zie, któ­re­go ładu­nek daje się zauwa­żyć dopie­ro w chwi­lach odchy­le­nia od nor­my, nie­ocze­ki­wa­ne­go spię­cia róż­nych kodów i pozio­mów komu­ni­ka­cji: „Misia w Korei/ Misia na Bałkanach/ Misia na wzgó­rzach Golan/ Misia w Cza­dzie” [„Jak Misia wędro­wa­ła”].

Zadu­ra wycze­ku­je, usta­wia swo­ją poetyc­ką kame­rę i ujmu­je w kadrze wszyst­ko, co przy­pad­ko­wo w nie­go wbie­gnie (wle­ci?), by potem wyko­rzy­stać tech­ni­kę mon­ta­żu i na pozio­mie gry z tytu­łem stwo­rzyć peł­ny wiersz. I jak powie­dział nie­gdyś Piotr Som­mer (w momen­cie wła­sne­go try­um­fu w posta­ci nagro­dy Sile­sius), jest to takie poszu­ki­wa­nie słów, dzię­ki któ­re­mu każ­de z osob­na – ale rów­nież te drob­ne połą­cze­nia mię­dzy nimi – mogą opo­wie­dzieć sobą całą histo­rię; dają się potem w nie­skoń­czo­ność roz­pi­sy­wać, a zara­zem pozo­sta­ją nie­skoń­cze­nie oczy­wi­ste. Taka histo­ria musi być nie tyle opo­wie­dzia­na dzię­ki sło­wom, nie tyle zobra­zo­wa­na, ale zawar­ta w samym mate­ria­le, ukształ­to­wa­na wraz z chwi­lą „rodze­nia się” wier­sza. Tę umie­jęt­ność nasłu­chu posiadł daw­niej Bia­ło­szew­ski, posiadł ją rów­nież Som­mer, a od wie­lu lat kon­se­kwent­nie zachwy­ca nią rów­nież Zadu­ra. Jak w począt­ku wier­sza o wymow­nym tytu­le „Z nasłu­chu”, w któ­rym na prze­strze­ni dwóch wer­sów roz­gry­wa się komu­ni­ka­cyj­ny para­doks:

Nie mogę z tobą wię­cej roz­ma­wiać
jeste­śmy poże­gna­ni

Pro­sto­ta, umie­jęt­ność takie­go „uło­że­nia” zda­nia, żeby nie­po­trzeb­nie nie błą­dzi­ło w labi­ryn­tach, o któ­rych wspo­mniał cyto­wa­ny już Kępiń­ski. Ale to tyl­ko jed­na ze stron tej twór­czo­ści. W tomie prze­mie­sza­ne są bowiem krót­kie, afo­ry­stycz­ne for­my, w któ­rych naj­le­piej spraw­dza się skład­nię (podob­nie jak w Wier­szach ze słów Som­me­ra), dłuż­sze wier­sze oraz przede wszyst­kim, do cze­go przy­zwy­cza­ił już autor Ciszy, tek­sty, któ­rych gatun­ko­wym cię­ża­rem nale­ża­ło­by obar­czyć poemat. W tym przy­pad­ku jest to tytu­ło­we „Noc­ne życie w począt­kach kwiet­nia 2009”, „Czte­ry kobie­ty” i „Moje kom­pro­mi­sy”. W tych (choć nie tyl­ko w tych) tek­stach Zadu­ra para­dok­sal­nie z „poety języ­ko­we­go” – żeby nie użyć tu ter­mi­nu lin­gwi­sta, któ­ry – sta­je się poetą pamię­ci, kodu­je prze­ciw­ny bie­gun, a jego tro­pie­nie potknięć i poty­czek ze skład­nią ustę­pu­je pró­bie swo­bod­ne­go, intym­ne­go zapi­su wła­snej histo­rii.

Trud­no odpo­wie­dzieć na pyta­nie, czym jest tytu­ło­wy poemat: reflek­sją o podró­żo­wa­niu i prze­kra­cza­niu gra­nic – zarów­no tych kul­tu­ro­wych, jak i wewnętrz­nych; pró­bą zapi­su spo­tka­nia z rze­czy­wi­sto­ścią, któ­re odby­wa się na pro­gu snu, a więc jest zarów­no wej­ściem w sie­bie, jak i cią­głym wychy­la­niem się ku Inne­mu; a może spra­woz­da­niem z doświad­czeń lite­ra­ta i tłu­ma­cza, a więc poezją, któ­ra cały czas przy­po­mi­na o sta­tu­sie „prze­kła­du” jako jedy­nej for­mie komu­ni­ka­cji. W tym jak­że waż­nym tek­ście prze­pla­ta­ją się fabu­lar­nie na płasz­czyź­nie kil­ku dni (kil­ku nocy wła­ści­wie), uło­żo­nych po sobie, całe lata przy­zwy­cza­jeń, nawy­ków, dozna­nych i zapo­mnia­nych zda­rzeń, któ­re w wiel­kiej ukła­dan­ce, powo­do­wa­ne jakąś sur­re­ali­stycz­ną (czy może raczej oni­rycz­ną) figu­rą juk­sta­po­zy­cji, zbli­ża­ją się do sie­bie, po czym znów roz­ry­wa je czas – czas wier­sza, czas czy­ta­nia, czas czy­tel­ni­ka wresz­cie. Poemat, a zara­zem jego nar­ra­tor, pozo­sta­je w nie­ustan­nym „pomię­dzy”, w nocy z dnia na dzień, jak­by na skra­ju rze­czy­wi­ste­go świa­ta, w chwi­li prze­kra­cza­nia gra­nic, kon­fron­to­wa­nia się z wła­sny­mi pra­gnie­nia­mi z prze­szło­ści i ich pro­jek­cja­mi w przy­szłość. Z pozo­ru „reali­stycz­ny” frag­ment:

W nocy z trze­cie­go na czwar­te­go
odwie­dzam cho­re­go na raka płuc przy­ja­cie­la
uświa­da­miam sobie że mam komór­kę
w komór­ce apa­rat foto­gra­ficz­ny
żeby uchwy­cić i jego
i jego syna

bar­dzo szyb­ko prze­cho­dzi w sen­ną fata­mor­ga­nę, w któ­rej zawo­dzą pra­wa i kon­wen­cje, a led­wie wysło­wio­ny akt zdra­dy, doko­na­nej z żoną przy­ja­cie­la, może zostać pod­su­mo­wa­ny jedy­nie wyzna­niem winy, z całą kon­se­kwen­cją nie­lo­gicz­no­ści i nie­wy­tłu­ma­czal­no­ści:

cią­ży na mnie strasz­li­we
brze­mię nie­wie­dzy
jak do tego doszło

Zadu­ra zda­je się zauwa­żać, że dzie­je świa­ta, któ­re oglą­da­my i w któ­rych uczest­ni­czy­my, są wła­śnie niczym to „noc­ne życie” – owszem, zaha­czo­ne o pew­ne miej­sca, ale zara­zem nie­za­ko­twi­czo­ne, płyn­ne, w sta­nie cią­głej podró­ży, a logi­ka cza­su rwie się nam już w pierw­szym wer­sie prze­ży­wa­nej histo­rii: „W nocy z pierw­sze­go na drugiego/ spę­dzi­łem trzy dni/ na Bia­ło­ru­si”. Wszyst­ko – podob­nie jak sama nar­ra­cja – dzie­je się w pra­esens con­ti­nu­um, cza­sie teraź­niej­szym cią­głym (jak zaty­tu­ło­wał poeta jeden z daw­nych cykli), nie pozo­sta­wia­jąc pola na reflek­sję, a tym bar­dziej inter­wen­cję, nie­co mimo­wol­nie i sen­nie zara­zem. Poeta two­rzy tyl­ko, jak każ­dy czło­wiek, pry­wat­ną opo­wieść, notu­jąc pew­ne fak­ty, do innych wra­ca­jąc pamię­cią, pozo­sta­łe zaś rekon­fi­gu­ru­jąc i prze­sta­wia­jąc w nie­skoń­czo­ność. Dla­te­go w wier­szach Zadu­ry pozo­sta­je tyle repor­ta­żo­wo­ści, tyle indy­wi­du­al­nej, kon­fe­syj­nej intym­no­ści, a zara­zem zda­ją się one zawi­sać w cza­sie, zaświad­czać nie tyle o kon­kret­nej chwi­li, co o samym pro­ce­sie kodo­wa­nia, wyła­wia­nia frag­men­tów i poszu­ki­wa­nia mię­dzy nimi związ­ków. Wszak: „noc­ne życie się nie kończy/ ale począ­tek kwietnia/ dobiegł kre­su”, ale czy jest to ów kon­kret­ny kwie­cień roku 2009, czy też roz­cią­gnię­ty i zme­ta­fo­ry­zo­wa­ny kwie­cień jako czas życia: auto­ra, pod­mio­tu, wier­sza, pozo­sta­je się domy­ślać. Bowiem począ­tek kwiet­nia jest w tym poema­cie miej­scem spo­tka­nia, podob­nie jak Puła­wy, Góry Ska­li­ste, Dęblin czy dom Janu­sza Szu­be­ra, deta­lem, nazwą, a więc, jak­by to ujął Paul Celan, punk­tem prze­cię­cia się porząd­ków, któ­ry za każ­dym razem ocze­ku­je odpo­wie­dzi for­mu­ło­wa­nej od nowa.

Jed­ne­go trze­ba Zadu­rze jed­nak odmó­wić: szczę­ścia do kon­stru­owa­nia tomi­ków. Kil­ka utwo­rów wybi­ja się w nich zwy­kle (i to nie­ko­niecz­nie ze wzglę­du na poziom) nad inne, przy­tła­cza­jąc i przy­ćmie­wa­jąc swo­ją siłą. Na ich tle zacie­ra się nie­co resz­ta wier­szy: i tych słab­szych, i tych lep­szych, choć pozo­sta­ją nie mniej inte­re­su­ją­ce. Nie dają się jed­nak ująć razem, nie pozwa­la­ją w peł­ni zsyn­te­ty­zo­wać, a więc spro­wa­dzić do jed­nej, naj­prost­szej zasa­dy. Bo jeśli „poezja uważ­nie przy­glą­da­ją­ca się języ­ko­wi, a zara­zem zako­twi­czo­na w deta­lu” ma być ety­kie­tą, któ­ra towa­rzy­szyć będzie puław­skie­mu twór­cy, to trze­ba pamię­tać o zwy­cza­jo­wym „ale” i „nie zawsze”. I tak też, naj­czę­ściej to wła­śnie poema­ty Zadu­ry jako pierw­sze przy­ku­wa­ją uwa­gę – wyzy­wa­ją czy­tel­ni­ka, nie pozwa­la­jąc pomi­nąć się w żad­nej recen­zji. Cier­pi na tym resz­ta wier­szy, cier­pi sam Zadu­ra, choć może to wła­śnie uszla­chet­nia Noc­ne życie: przy­pad­ko­wa infor­ma­cja, nad­da­tek sen­su, tło, któ­re pozo­sta­je, gdy prze­to­czy się już po nim burza zda­rzeń:

Po ogro­dze­niu z siat­ki
nie mogłem się spo­dzie­wać
nicze­go dobre­go
kie­dy kil­ka­na­ście lat temu
budo­wa­no dro­gę
spy­chacz naru­szył żela­zne słup­ki
zamiast wystą­pić
o napra­wie­nie szkód
zapła­ci­łem
opła­tę adia­cenc­ką
dzię­ki cze­mu wiem
co to jest
opła­ta adia­cenc­ka
i nie koja­rzy
mi się już
z wodą oli­go­ceń­ską

[„Moje kom­pro­mi­sy”]

Teraz nastą­pić powin­na efek­tow­na puen­ta, ale podob­nie jak w przy­pad­ku wier­szy Zadu­ry, tak i tutaj nic efek­tow­ne­go nie będzie. Dobry wiersz jest raczej efek­tyw­ny (wedle sta­rych pra­wi­deł gier słow­nych), cel­ny i tra­fia w samo sed­no. A powo­łu­jąc się na bada­nia, opi­sa­ne w naj­now­szym „Tygo­dni­ku Powszech­nym” (nr 34, 2010), „zwy­kły czy­tel­nik” zakoń­czy przy­go­dę gdzieś na trze­cim aka­pi­cie – więc do sed­na mu jesz­cze dale­ko.

O autorze

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).

Powiązania