recenzje / ESEJE

To(ż)samość

Maria Beszterda

Recenzja Marii Beszterdy, towarzysząca premierze książki Kochanka Norwida Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 13 marca 2023 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

I.

więc zno­wu piszę ten sta­ry wiersz o śmier­ci
i wciąż jesz­cze nie wiem od cze­go zacząć

Euge­niusz Tka­czy­szyn-Dyc­ki, XVI z tomu Nenia i inne wier­sze

Wier­sze Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go skła­da­ją się nie tyle na indy­wi­du­al­ną poety­kę, co na monu­men­tal­ny pro­jekt. Autor Nenii i innych wier­szy nie jest wła­ści­cie­lem wła­sne­go skraw­ka liry­ki a stwór­cą osob­nej repu­bli­ki zna­czeń. Rady­kal­ność tego przed­się­wzię­cia zawie­ra się w obse­syj­nej kon­se­kwen­cji powie­la­nych moty­wów, fraz. Zauwa­ży­ło to już wie­lu kry­ty­ków, na przy­kład Joan­na Orska w szki­cu „Kre­sy toż­sa­mo­ści. Na pod­sta­wie poezji Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go”: „Dzię­ki powtó­rze­niom pewien zespół moty­wów w każ­dym tomie zosta­je raz jesz­cze wyko­rzy­sta­ny, skru­pu­lat­nie zba­da­ny, a przede wszyst­kim wskrze­szo­ny – ujrza­ny w innym kon­tek­ście, umiesz­czo­ny w coraz innych kom­bi­na­cjach tych samych ele­men­tów, czę­sto pozo­sta­ją­cych w sto­sun­ku koli­zji do swo­ich daw­nych zna­czeń. Dyc­ki korzy­sta z pew­ne­go, ogra­ni­cza­ją­ce­go moż­li­wo­ści twór­cze­go wybo­ru, zaso­bu słów-klu­czy, a tak­że zdań-klu­czy, refre­nów-klu­czy, wąt­ków-klu­czy”.

Ali­na Świe­ściak w arty­ku­le „Powtó­rze­nia (i napo­mknię­cia)” dopo­wia­da­ła, że powtó­rze­nie w tek­stach auto­ra Pere­gry­na­rza: „jest rów­no­cze­śnie spo­so­bem wymy­ka­nia się oczy­wi­sto­ści, uciecz­ką przed jed­no­znacz­no­ścią pojęć, przed przy­mu­sa­mi komu­ni­ka­cyj­ny­mi, przed oczy­wi­sto­ścią auto­pre­zen­ta­cji i auto­re­pre­zen­ta­cji pod­mio­tu. Jest dowo­dem koniecz­no­ści mówie­nia o sobie, a rów­no­cze­śnie nie­mo­cy wszel­kich tego rodza­ju komu­ni­ka­tów. Ina­czej mówiąc, to pro­jekt meta­fi­zycz­ny, pole­ga­ją­cy na utwier­dza­niu toż­sa­mo­ści, samo­iden­ty­fi­ka­cji, dro­ga do peł­ni – ale i pro­jekt anty­me­ta­fi­zycz­ny, dez­i­lu­zyj­nie prze­kre­śla­ją­cy jaką­kol­wiek peł­nię, sygna­tu­ra roz­pra­sza­ją­ce­go się pod­mio­tu”.

Grze­gorz Jan­ko­wicz pisał w arty­ku­le „Ale­go­ria (Dyc­ki)” o: „nawia­sie tym­cza­so­wo­ści wypeł­nio­nym repe­ty­cja­mi i recy­ta­cja­mi”. Ta cecha poety­ki Dyc­kie­go wzbu­dza­ła w bada­czach tyleż zachwyt, co pew­ną kon­ster­na­cję. Trans­owy tok ugasz­czał czy­tel­ni­ka, ale i go zawłasz­czał, wywo­łu­jąc kon­ster­na­cję podob­ną do tej, któ­rej dawał wyraz Jacek Guto­row w posło­wiu do książ­ki Rze­czy­wi­ste i nie­rze­czy­wi­ste sta­je się jed­nym cia­łem. 111 wier­szy: „(…) czy uda­ło mi się uchro­nić reszt­ki czy­tel­ni­cze­go »ja« wobec zma­so­wa­ne­go ata­ku wspa­nia­łych fraz, gęstych obra­zów i cudow­nie nie­jed­no­znacz­nych kon­sta­ta­cji?”.

Z tych samych ele­men­tów two­rzy się więc za każ­dym razem nowa jed­nia – „tosa­mość”, któ­ra na chwi­lę daje złu­dze­nie kohe­ren­cji toż­sa­mo­ści pod­mio­tu. Na chwi­lę, by potem znów zachłan­nie anek­to­wać kolej­ne prze­strze­nie, popa­dać w kolej­ne podej­rza­ne związ­ki. Trans, rytu­ał kono­tu­ją rodzaj man­trycz­ne­go zakli­na­nia rze­czy­wi­sto­ści. Pod­miot Przy­czyn­ku do nauki o nie­ist­nie­niu prze­kli­na i zakli­na w wier­szach swo­je doświad­cze­nie.

Za każ­dym razem pod­czas lek­tu­ry tych zbio­rów natra­fia się na inne tro­py. Zdu­mieć może prze­chod­niość toż­sa­mo­ści poja­wia­ją­ca się już we wcze­snych wier­szach. Przej­ście mię­dzy Ja i Ty sta­je się moż­li­wie dzię­ki fizjo­lo­gii, dzię­ki śmier­ci i sek­su­al­no­ści. Uobec­nia­nie się sie­bie w innych odby­wa się za spra­wą obco­wa­nia z płyn­ni sekre­cja­mi. Wymio­ty, nasie­nie, pot i brud uczło­wie­cza­ją i umi­stycz­nia­ją jed­no­cze­śnie. Naro­dzi­ny i śmierć pozo­sta­ją w nie­ro­ze­rwal­nym związ­ku w poezji „nie­odrod­ne­go syna, tych, co umar­li”. W wer­sach pęcz­nie­je nie­spo­dzia­nie zie­mia jało­wa, płod­na w wier­sze.

II.

z jaką pol­sz­czy­zną na ustach
(z pol­sz­czy­zną Nor­wi­da i z samym
Nor­wi­dem) wstę­po­wa­ła w mury
szpi­ta­la by do kogoś raz jeden nale­żeć

choć nikt jej nie chciał otóż nikt
nie chciał jej wykraść kupić nowej
sukien­ki mimo że o zmierz­chu
była ku temu szcze­gól­na oka­zja

naj­le­piej zaś pamię­tam nie­prze­by­te
mury węgo­rzew­skie­go szpi­ta­la
sta­ra­li­śmy się stam­tąd wydo­stać
lecz nawet Nor­wid nie kiw­nął

pal­cem w spra­wie w któ­rej powi­nien
zabrać głos uro­dzi­ła mu bowiem dziec­ko

Euge­niusz Tka­czy­szyn-Dyc­ki, X. z tomu Kochan­ka Nor­wi­da

Motyw mat­ki poja­wia się naj­czę­ściej obok moty­wów śmier­ci przy­ja­cie­la, kości, cmen­ta­rzy, bez­dom­no­ści, bru­du. Mat­ka dotknię­ta cho­ro­bą psy­chicz­ną, będą­ca wysie­dlo­ną oneg­daj „ban­de­rów­ką”, sta­je się ema­na­cją obco­ści. („prze­cho­dzi­łem koło mojej / mat­ki wie­le razy a za każ­dym / plą­ta­ły mi się nogi” prze­czy­ta­my w wier­szu „V.” z pierw­sze­go zbio­ru z 1990 roku: Nenia…). O tym rów­nież pisa­no wie­le, przy­wo­łać moż­na frag­ment tek­stu Paw­ła Kacz­mar­skie­go „Sąsied­ni pokój”: „Figu­rę ojca zastę­pu­je w dużej mie­rze mat­ka – »w sąsied­nim poko­ju«, pozba­wio­na swo­jej tra­dy­cyj­nej roli, funk­cjo­nu­ją­ca jako »cho­ry bliź­ni«”.

Na wszel­ki wypa­dek, gwo­li ści­sło­ści, war­to przy­to­czyć zna­ny przy­pis Auto­ra, zawar­ty w tomie Imię i zna­mię: „W Ukra­iń­skiej Powstań­czej Armii (UPA) zna­leź­li się wszy­scy człon­ko­wie mojej rodzi­ny po kądzie­li (nie tyl­ko dzia­dek i jego trzej bra­cia), jed­nak­że ich przy­na­leż­ność do ukra­iń­skie­go pod­zie­mia była przede mną ści­śle ukry­wa­na do mniej wię­cej 15 roku życia. W domu moje­go spo­lo­ni­zo­wa­ne­go ojca był to temat tabu. Podob­nie jak prze­szłość mat­ki, depor­to­wa­nej z Luba­czowsz­czy­zny w 1947 roku wraz z całą unic­ką (gre­ko­ka­to­lic­ką) rodzi­ną. Dzię­ki mał­żeń­stwu moja mat­ka mogła powró­cić w Luba­czow­skie (jak ban­de­rów­ka, cór­ka rezu­na), zmie­nia­jąc wyzna­nie i przyj­mu­jąc kato­li­cyzm w Wydmi­nach koło Giżyc­ka”. Ojciec, skraj­nie spo­lo­ni­zo­wa­ny nacjo­na­li­sta, tak­że odci­snął w tej bio­gra­fii swo­je pięt­no.

To dla­te­go, jak zauwa­żał Piotr Śli­wiń­ski we wstę­pie do pokon­fe­ren­cyj­ne­go zbio­ru Pokar­my, Szki­ce o twór­czo­ści Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go: „Dzie­ciń­stwo sta­je się nie tyle sen­ty­men­tal­nym repor­ta­żem, ile ale­go­rią pust­ki. Egzo­ty­ka, a nie swoj­skość, chłód, żad­nej przy­tul­no­ści. Jak­by poeta, nie­mal natręt­nie wra­ca­jąc do korze­ni, poka­zy­wał, że rosną w powie­trzu (…)”. Porzą­dek bio­gra­fii przy­le­ga nie­jed­no­krot­nie do porząd­ku tek­stu stąd kon­kret­ne wier­sze uzy­sku­ją rezo­nans w wypo­wie­dziach auto­ra Pere­gry­na­rza.

Mat­ka, isto­ta dają­ca dziec­ku język do nazy­wa­nia świa­ta, nazna­czy­ła pod­miot obco­ścią. Pogra­ni­cze ukra­iń­sko-pol­skie nie dało się oswo­ić (u‑swoić) ani po ukra­iń­sku, ani po pol­sku, ani po cha­chłac­ku. Dyc­ki w wywia­dzie dla Biu­ra Lite­rac­kie­go powie: „Od innych ludzi róż­nię się tym, że język pol­ski został mi w zana­drzu albo z tyła. Język pol­ski został mi dany znie­nac­ka. Ja byłem zanie­po­ko­jo­ny tym, że język pol­ski ma być moim języ­kiem, a jed­no­cze­śnie wie­dzia­łem, że muszę to zaapro­bo­wać. Moja mat­ka nigdy nie zwró­ci­ła się do mnie w języ­ku obcym. Kie­dy ją o to pyta­łem, kie­dy pro­si­łem o wyja­śnie­nie jakie­kol­wiek, sły­sza­łem rze­czy, któ­rych nie umiem sobie upo­rząd­ko­wać, któ­rych nie umiem przy­jąć do wia­do­mo­ści, bo mam do niej pre­ten­sje, po latach mam coraz wię­cej do niej pre­ten­sji, co w żaden spo­sób nie niwe­czy tak zwa­nej siły uczuć, bo w pew­nym momen­cie, kie­dy zorien­to­wa­łem się, że jest ska­za­na na mnie, mniej wię­cej od 1982 roku, wie­dzia­łem, że jest ska­za­na na mnie i wie­dzia­łem, że muszę ją wspie­rać. Muszę jej dawać sie­bie. Mia­łem jej za złe, że wszę­dzie i w każ­dej sytu­acji, zawsze prze­ma­wia­ła do mnie po pol­sku”.

Bar­dzo czę­sto przy­wo­ła­nie w tych wier­szach figu­ry mat­ki ewo­ku­je roz­wa­ża­nia na temat języ­ka. Poezja zro­dzo­na z zabru­dzo­nych przez mat­kę szmat, zosta­wio­nych „pod jasiecz­kiem” jest poezją wyro­słą z koniecz­no­ści opo­wie­dze­nia, pochwy­ce­nia, ilu­zji kieł­zna­nia cier­pie­nia. Żeń­skość będą­ca zara­niem ist­nie­nia, jed­no­cze­śnie jest począt­kiem świa­do­mo­ści sło­wa. Obłęd mat­czy­ny jest uro­dzaj­ny w liry­kę, opre­sja pod­mio­tu sta­je się tek­sto­wym two­rzy­wem:

nie poły­kaj bia­łych prosz­ków
jak nasza mat­ka, któ­ra póź­niej w moim
imie­niu zwy­mio­to­wa­ła treść
nie­jed­ne­go wier­sza odkąd nato­miast

zbrzy­dło jej poru­szać się we śnie
zgię­ta wpół męczy­ła się przed cuch­ną­cym
lustrem snu nad sede­sem
z któ­re­go się wyle­wa­ło wszyst­ko naraz co prze­szłe

i przy­szłe i rani­ły ją czy­jeś spoj­rze­nia
od tego pew­nie zacho­ro­wa­ła na gło­wę
lecz nawet wów­czas czer­pa­łem z jej pomy­słów
nikt nie rodzi się poetą bez­bo­le­śnie

(23 XI 1988)

Euge­niusz Tka­czy­szyn-Dyc­ki, CCXXI. z tomu Dale­ko stąd zosta­wi­łem swo­je daw­ne i nie­daw­ne cia­ło

Język sta­je się pró­bą uko­rze­nie­nia, ekwi­wa­len­tem łona: „moje miej­sce jest po stro­nie mat­ki / obu­dzi­łem się w nocy i odkry­łem przed sobą / praw­dę któ­rej nie chcia­łem // przy­jąć: moje miej­sce jest / w pol­sz­czyź­nie niczym w kościół­ku” czy­ta­my w wier­szu „IV” naj­now­sze­go zbio­ru; w utwo­rze „LV” znów motyw mat­ki i sło­wa, cechu­je żar­łocz­na sym­bio­za:

(…)

w poezji pol­skiej mamy wie­le
cio­tu­chen i natchnio­nych wier­szy
w któ­rych chcia­łem zamiesz­kać
wraz z mat­ką (uwal­nia­jąc się wszak­że

od ojca) z mat­ką albo bez mat­ki
odkąd zdra­dzał ją język (ciu­ki
i pia­stu­ki) to nie jest wiersz cio­tow­ski
to jest pio­sen­ka o gaw­ro­nie.

Tytuł naj­now­sze­go zbio­ru Kochan­ka Nor­wi­da, naj­udat­niej daje się zro­zu­mieć po lek­tu­rze inne­go frag­men­tu wywia­du z Auto­rem pomiesz­czo­nym na stro­nie Biu­ra Lite­rac­kie­go. Mat­ka opo­wia­da­ją­ca o roman­sie z Nor­wi­dem zain­fe­ko­wa­ła, zapłod­ni­ła (wszak te inwer­sje są powszech­ne w poety­ce Dyc­kie­go) wyobraź­nię chłop­ca. „Nor­wid odtąd prze­śla­do­wał mnie w naj­dziw­niej­szy spo­sób: poja­wił się na matu­rze, potem na egza­mi­nach wstęp­nych. (…) Gdy­by nie Cyprian Kamil Nor­wid, kocha­nek mojej mat­ki, nie zain­te­re­so­wał­bym się poezją. (…) Moje pisa­nie jest jak pój­ście za Nor­wi­dem – za sło­wem, za tym, co ulot­ne, nie­obec­ne, ciem­ne… Przede wszyst­kim nie zdo­ła­łem uwol­nić się i uciec od – cho­re­go czy nie – sko­ja­rze­nia mat­ki. Może ja wciąż pró­bu­ję upo­rząd­ko­wać tam­tą nie­praw­do­po­dob­ną, obłą­kań­czą histo­rię?”. Zapy­tu­je reto­rycz­nie.

Nowy zbiór jest zatem kolej­nym prze­pi­sy­wa­niem trau­my. Odnaj­dzie­my w nim zna­ne już wąt­ki. Mimo to, wraz z zasa­dą ite­ra­bil­no­ści – powtó­rze­nia wciąż róż­ni­cu­ją­ce­go to, co powta­rza­ne. To dla­te­go Piotr Śli­wiń­ski w przy­wo­ła­nym powy­żej szki­cu nazy­wa­jąc te prze­si­le­nia seman­tycz­ne, uży­je zwro­tu „niby te same miej­sca”, to dla­te­go powie „A one – bez prze­rwy takie same – są abso­lut­nie wyjąt­ko­we”.

III.

posta­raj się o jesz­cze jed­ną samot­ność
w tej god­nej poża­ło­wa­nia samot­no­ści
żebyś miał wię­cej drzwi pro­wa­dzą­cych
do sie­bie i przed tobą

Euge­niusz Tka­czy­szyn-Dyc­ki, XCIII. Areszt z tomu Mło­dzie­niec o wzo­ro­wych oby­cza­jach

 W czerw­cu 2012 roku z ini­cja­ty­wy Pio­tra Śli­wiń­skie­go odby­ła się ogól­no­pol­ska kon­fe­ren­cja, w któ­rej orga­ni­za­cji mia­łam zaszczyt uczest­ni­czyć. Kon­fe­ren­cja mia­ła miej­sce na Uni­wer­sy­te­cie im. Ada­ma Mic­kie­wi­cza w Pozna­niu, doty­czy­ła twór­czo­ści Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go. Patron, ini­cja­tor wyda­rze­nia – Piotr Śli­wiń­ski – pod­jął się zada­nia mimo świa­do­mo­ści stop­nia kom­pli­ka­cji podob­nych roz­wa­żań. Wyraz tej świa­do­mo­ści dawał już w Świe­cie na brud­no, pisząc o auto­rze Pere­gry­na­rza: „Pisa­no więc o nim bądź to jako o mistrzu róż­nych masek i sty­li­za­cji, bądź też jako o poecie egzy­sten­cjal­nych ciem­no­ści. Ani więc go usta­wić, ani pochwy­cić. Nawią­za­nia do baro­ku, śmierć, zmy­sło­wość i prze­szy­wa­ją­ca, lecz skry­ta iro­nia – tyle wie­my już po pierw­szej lek­tu­rze. Kło­pot pole­ga na tym, że nie wie­my nicze­go ponad to, co wie­dzie­li­śmy na począt­ku”. Kon­sta­ta­cja ta pokrze­pi­ła mnie jako pre­le­gent­kę, gdyż od lat nie­odmien­nie mam wra­że­nie, że za każ­dym razem, gdy zaczy­nam rozu­mieć frag­ment tego pro­jek­tu – za chwi­lę pozo­sta­ję sam na sam z dez­orien­ta­cją, bez­rad­no­ścią. Że dotych­cza­so­we narzę­dzia kry­tycz­no­li­te­rac­kie prze­sta­ją być przy­dat­ne albo zwy­czaj­nie wier­sze Dyc­kie­go są mądrzej­sze ode mnie. Albo że może nie cho­dzi o wszech­a­de­kwat­ność sądów, a idio­ma­tycz­ną recep­cję, albo o pre­tekst do dys­ku­sji o war­to­ściach, albo o pre­tekst do dys­ku­sji o uwi­kła­niu jed­nost­ki w histo­rię, albo o wszyst­ko po tro­chu. Albo lek­tu­rę jako zbiór intu­icji, albo… dość. Bez wzglę­du na ilość odczy­tań, nie czu­ję się w tej mate­rii eks­per­tem. Pro­szę mi wyba­czyć. Może wła­śnie o to cho­dzi, może w tym siła i poten­cjał liry­ki Dyc­kie­go. W gene­ro­wa­niu szcze­gól­nej poko­ry u odbior­cy, w nie­roz­strzy­gal­nym.

Przy­stą­pio­no do obrad. Wska­za­no na moż­li­wo­ści odczy­ta­nia tej poety­ki m.in. przez pry­zmat psy­cho­na­li­zy (Adam Lip­szyc, Nata­lia Rapp), zwró­co­no uwa­gę na refre­nicz­ność tek­stów, stra­te­gię powtó­rzeń, i prze-pisy­wa­nia sie­bie same­go, prze­szcze­pia­nia fraz na grunt innych wier­szy (m.in. Kry­sty­na Pie­trych, wspo­mnia­na wyżej Ali­na Świe­ściak), mówio­no o soma­tycz­no­ści tej liry­ki (Adam Dzia­dek, Aldo­na Kop­kie­wicz), porów­ny­wa­no do Róże­wi­cza (Andrzej Skren­do), tro­pio­no uwi­kła­nia meta­fi­zycz­ne (Piotr Boga­lec­ki).

Pod­czas wystą­pień poru­sza­no wie­le wąt­ków, któ­re w natu­ral­ny spo­sób dla oma­wia­nej poety­ki nawią­zy­wa­ły do sie­bie, prze­ni­ka­ły się, spla­ta­ły w kolej­ne migo­tli­we ukła­dy zna­czeń, w kon­ste­la­cje (nie)porozumienia. A i tak towa­rzy­szy­ło nam prze­ko­na­nie, że naj­wię­cej o swo­ich wier­szach powie­dział sam Autor chra­pli­wie je recy­tu­jąc, cha­rak­te­ry­stycz­nie zgar­bio­ny, uwo­dząc nas, zacze­pia­jąc (zaszcze­pia­jąc) bole­śnie wraż­li­wość. Wypo­wia­da­jąc swo­je przez sie­bie, nio­sąc oka­le­czo­ną histo­rię od wsi do wsi, niczym lir­nik wio­sko­wy.

W pierw­szych kro­plach desz­czu na począt­ku lata roz­ma­wia­li­śmy w kulu­arach, paląc wil­got­ne papie­ro­sy. Mówi­ło się o nie­ła­twej pol­sko-ukra­iń­skiej histo­rii. Towa­rzy­szy­ło nam jed­nak prze­ko­na­nie, że idzie ku dia­lo­go­wi, więc ku lep­sze­mu. Poja­wił się temat Unii Euro­pej­skiej i tego, że prze­cież lada chwi­la i nasi sąsie­dzi sca­lą się we wspól­no­cie. Kiwa­li­śmy gło­wa­mi. Mokli­śmy.

Pół­to­ra roku póź­niej Wal­de­mar Łysiak, czło­wiek, któ­ry opu­bli­ko­wał kil­ka­na­ście ksią­żek (wca­le nie­ma­łe­go nakła­du) w naszym kra­ju, pisał, że zbie­ra mu się na wymio­ty, gdy widzi pol­skich poli­ty­ków „piel­grzy­mu­ją­cych na Maj­dan”. „Ukra­iń­com to pochle­bia, lecz ani tro­chę nie zmniej­sza ich gene­tycz­nej wręcz nie­na­wi­ści do Pol­ski i Pola­ków. Ukra­ina to zezwie­rzę­co­na azja­tyc­ka dzicz” (cyt. Za „Gaze­ta Wybor­cza” 01.02.2014). Wraz z wypad­ka­mi na Maj­da­nie, obec­no­ścią flag ban­de­row­ców oży­ły tema­ty rze­zi wołyń­skiej, ban­dy UPA, domnie­ma­nych zaku­sów na prze­ję­cie Prze­my­śla i Zamo­ścia.

Zro­zu­mie­li­śmy, że nasz dia­log nawet się jesz­cze na dobre nie roz­po­czął. Że może ta nawar­stwio­na, roz­pa­sa­na, żywio­ło­wa dyk­cja auto­ra Kochan­ki Nor­wi­da jest jedy­nym roz­wią­za­niem. Że trze­ba mówić, mówić, dłu­go powta­rzać, obga­dy­wać, wyję­zy­czać, toko­wać, ura­dzać, byle nie mil­czeć. By wresz­cie wypo­wie­dzieć.


Tekst pier­wot­nie uka­zał się w https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/recenzje/esej-marii-magdaleny-beszterdy/. Dzię­ku­je­my Autor­ce za wyra­że­nie zgo­dy na ponow­ną publi­ka­cję.

O autorze

Maria Beszterda

Urodzona w 1983 roku. Doktorantka na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu w Zakładzie Poetyki i Krytyki Literackiej kierowanym przez Profesora Piotra Śliwińskiego; publikowała m.in. w "Kulturze Popularnej"; "Wyspie"; "Kresach"; "Gazecie Wyborczej"; "Didaskaliach"; "Fundacji im.Tymoteusza Karpowicza". Współpracowała z Wydawnictwem WBPiCAK. Regularnie publikuje recenzje teatralne i krytycznoliterackie na stronie internetowej "Czasu Kultury". Mieszka w Poznaniu.

Powiązania

To(ż)samość

recenzje / IMPRESJE Maria Beszterda

Esej Marii Mag­da­le­ny Besz­ter­dy o książ­ce Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go Kochan­ka Nor­wi­da.

Więcej

O kochance Norwida

recenzje / KOMENTARZE Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki

Posło­wie do książ­ki Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go Kochan­ka Nor­wi­da, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 13 mar­ca 2023 roku.

Więcej

Pójście za Norwidem

wywiady / o książce Anna Podczaszy Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki

Roz­mo­wa Anny Pod­cza­szy z Euge­niu­szem Tka­czy­szy­nem-Dyc­kim, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Kochan­ka Nor­wi­da, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 13 mar­ca 2023 roku.

Więcej