recenzje / IMPRESJE

Trop albo Trud. Na marginesie rozmów z Andrzejem Sosnowskim

Konrad Wojtyła

Recenzja Konrada Wojtyły z książki Trop w trop Andrzeja Sosnowskiego.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

1.

Zro­zu­mieć z poezji Sosnow­skie­go wszyst­ko? Ogar­nąć impo­nu­ją­cy pro­jekt inte­lek­tu­al­ny? To zada­nie nie­zwy­kle trud­ne. To pró­ba olśnie­wa­ją­co nie­moż­li­wa, w dodat­ku taka, któ­ra nie chce zamie­rać w kry­tycz­no­li­te­rac­kich sche­ma­tach. Zatem Trop w trop. A jeśli nie? Trup w trup? Taka kon­sta­ta­cja – zwłasz­cza na wstę­pie – jest ryzy­kow­na i podej­rza­na. Ryzy­kow­na, bowiem nosi w sobie gra­nicz­ne zna­mio­na pod­szy­wa­nia się pod jedy­ny, wła­ści­wy komuś spo­sób ist­nie­nia w sło­wach, w dodat­ku nie widzi dla sie­bie innej alter­na­ty­wy niż fascy­na­cja, któ­ra jest zna­kiem roz­po­znaw­czym okre­ślo­nych poglą­dów na poezję, teo­rię lite­ra­tu­ry czy filo­zo­fię. Podej­rza­na, bo „naj­bar­dziej podej­rza­ne są momen­ty peł­ne­go zro­zu­mie­nia, entu­zjazm peł­ne­go kon­tak­tu…”. Oso­bi­ście nie przy­zna­ję się ani do tej fascy­na­cji, ani też się spe­cjal­nie od niej nie odże­gnu­ję. Podob­nie, jak autor Po tęczywybie­ram for­mę kamu­fla­żu i stra­te­gię klu­cze­nia. Póki co, idzie­my jed­nak trop w trop.

2.

Ofi­cjal­ne tro­pie­nie Sosnow­skie­go roz­po­czę­ło się w 1992 roku wraz z opu­bli­ko­wa­niem debiu­tanc­kiej książ­ki Życie na Korei. Nie­ofi­cjal­ne pew­nie tro­chę wcze­śniej. Jak twier­dzi Michał Paweł Mar­kow­ski, autor Oce­anów bywał i pew­nie wciąż bywa postrze­ga­ny, „jako zja­wi­sko oso­bli­we w naszej lite­ra­tu­rze – by nie rzec – UFO. Jest kimś, kto jest obec­no­ścią doj­mu­ją­cą, do któ­rej trze­ba i nale­ży się odno­sić, jed­nak samo odno­sze­nie bywa nie­wy­sła­wial­ne”. Nie­wy­sła­wial­ność zaś rodzi pro­ble­my. Jak wia­do­mo, z ich arty­ku­la­cją bory­ka­ła się cała rze­sza kry­ty­ków, któ­rych w pew­nym sen­sie sym­bo­li­zu­je bez­rad­ność Karo­la Mali­szew­skie­go. Kry­tyk z Nowej Rudy pisał tak:

„Nie da się powie­dzieć krót­ko, czy to jest beł­kot. Skąd bie­rze się w tym cha­osie pre­cy­zja. Jak aryj­ka nico­ści i siła meta­for. Bo tu meta­fo­ry są sil­ne, wio­dą­ce. To one spra­wia­ją, że tej budow­li dźwię­ków nie gro­zi obsu­wa […] Nie­rze­czy­wi­sty wiersz Sosnow­skie­go mówi o rze­czy­wi­sto­ści, któ­rej nie jestem w sta­nie sobie sen­su­al­nie, czy­li rze­czo­wo przed­sta­wić […]. Będąc […] zna­ka­mi peł­nej baro­ko­wych esów-flo­re­sów pust­ki, gdzieś tam są rze­czy­wi­sto­ścią z krwi i kości, rze­czy­wi­sto­ścią anio­łów.”

Sosnow­ski tym­cza­sem nie zamie­rza niko­mu spra­wy uła­twiać i wciąż bez­czel­nie udo­sko­na­la regu­ły lite­rac­kiej gry. Z jed­nej stro­ny, od lat impo­nu­je nie­zwy­kłą siła i pre­cy­zją języ­ka, z dru­giej zaś odpy­cha i znie­chę­ca chłod­ną, nie­co wykal­ku­lo­wa­ną auto­no­micz­no­ścią. Nie­moż­li­wym jest podą­żać tro­pem, tego, któ­ry ów trop zosta­wia i z roz­my­słem go gubi lub zacie­ra śla­dy. Trze­ba jed­nak ów trop pod­jąć i choć­by tym­cza­so­wo uznać za swój, dopie­ro póź­niej pró­bo­wać usta­lić pra­wo­wi­te­go wła­ści­cie­la (o ile w ogó­le dotar­cie do celu jest moż­li­we). Isto­tą tej inte­lek­tu­al­nej wędrów­ki nie jest i nie będzie żad­na mate­rial­na zdo­bycz. Jeśli już, to raczej omi­ja­nie wny­ków, puła­pek i nagon­ki języ­ka, albo two­rze­nie kolej­ne­go obra­zu z Sosnow­skim w tle lub w jed­nej z głów­nych ról. Zawsze to jed­nak będzie rekon­struk­cja praw­do­po­dob­na. Sko­ro – póki co – nie moż­na ustrze­lić Sosnow­skie­go zwie­rza – „Big Bang, jak to się cza­sem mówi”, spró­buj­my go cho­ciaż zoba­czyć i tro­chę zro­zu­mieć. Ot, taka to gra. Taka to zaba­wa.

3.

Zda­je się, że owa rekon­struk­cja moż­li­wa jest tyl­ko przy istot­nym, choć bez­wied­nym współ­udzia­le auto­ra Po tęczy. Odrzu­ce­nie Sosnow­skie­go na rzecz obiek­tyw­ne­go dys­kur­su o jego poezji nie wcho­dzi w grę, nawet jeśli poeta nie­ustan­nie roz­luź­nia zwią­zek bio­gra­ficz­ny z pisa­niem i czy­ta­niem. Na prze­kór przy­swa­jam więc jego żywio­ło­wość, czy­li język, bo „język to jest z pew­no­ścią żywioł, tro­chę jak powie­trze”. Oddy­cham nie swo­im powie­trzem. Piszę nie swo­ją „zaśru­bo­wa­ną” ręką. Wcho­dzę w obcą gło­wę, mosz­czę się w obcym cie­le. By cokol­wiek pochwy­cić posłu­gu­ję się „języ­kiem niczym ręką się­ga­ją­cą po rze­czy”. Ska­zu­ję się na uży­cie słów nie moich, któ­re są momen­ta­mi wła­sny­mi nie moje­go języ­ka. Bo wszyst­ko wyra­sta tu z tego, co nie­okre­ślo­ne i nie­ogar­nię­te; z tego, co nie­skoń­czo­ne, a już jakoś zamknię­te.

4.

Czym­że jest zatem książ­ka pod redak­cją Grze­go­rza Jan­ko­wi­cza Trop w trop? Oka­zjo­nal­ny­mi roz­mo­wa­mi, pró­bą auto­de­ma­ska­cji Sosnow­skie­go i ogło­sze­niem rytu­al­nej śmier­ci auto­ra, czy lite­ral­nym (wer­bal­nym) dowo­dem bez­ce­re­mo­nial­nie potwier­dza­ją­cym nie­udol­ność kry­ty­ki lite­rac­kiej? Oto mamy zbiór trzy­na­stu roz­mów z Andrze­jem Sosnow­skim prze­pro­wa­dzo­nych w prze­cią­gu pięt­na­stu lat. Pierw­sza – „Wiersz wycho­dzi z domu i nigdy nie wra­ca” – uka­za­ła się 16 lat temu w „Nowym Nur­cie”, ostat­nia – „Coś inne­go niż tzw. śmierć” – we wrze­śnio­wym nume­rze „Twór­czo­ści” sprzed roku. Układ roz­mów jest chro­no­lo­gicz­ny. W mniej­szym lub więk­szym stop­niu może­my podą­żać śla­dem (tro­pem) wąt­ków bio­gra­ficz­nych, ale przede wszyst­kim kon­kret­nych wier­szy i kolej­nych tomów Sosnow­skie­go. Powra­ca­my do istot­nych dla poety wąt­ków z histo­rii i teo­rii lite­ra­tu­ry, śle­dzi­my roz­wój poezji i prak­tyk pisar­skich ostat­nich lat, ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem anglo­sa­skiej lite­ra­tu­ry moder­ni­stycz­nej. Pośród inter­lo­ku­to­rów auto­ra Po tęczy obok wspo­mnia­ne­go już Mar­kow­skie­go i Jan­ko­wi­cza, znaj­du­je­my tak­że innych ado­ra­to­rów tej poezji, m.in. Grze­bal­skie­go, Sośnic­kie­go, Maje­ra­na, Borow­czy­ka, Fie­dor­czuk i Guto­ro­wa. Co istot­ne – do cze­go jesz­cze wró­cę – w ofen­sy­wie pozo­sta­je tyl­ko Bereś, któ­ry w „Podró­ży przez archi­wum” zabie­ra nie­zwy­kle wybu­cho­wy ekwi­pu­nek. Tytu­ło­wa meta­fo­ra tro­pu wyko­rzy­sta­na w 1997 roku przez Guto­ro­wa, a teraz powtó­rzo­na przez Jan­ko­wi­cza, poja­wia się nie­przy­pad­ko­wo i pew­nie wyma­ga­ła­by sze­re­gu inter­pre­ta­cji, na któ­re nie ma tu miej­sca. Dość wspo­mnieć, że poję­cie tro­pu i śla­du jest fun­da­men­tal­ne dla filo­zo­fii post­mo­der­ni­zmu, a zatem dość istot­ne­go wąt­ku poja­wia­ją­ce­go się tak­że w roz­mo­wach z Sosnow­skim. Nie­zwy­kle waż­na jest tak­że teo­ria klu­cze­nia i gest uni­ku – nie­ja­ko natu­ral­nie – wpi­sa­ne w inte­re­su­ją­cy nas tytuł.

5.

Her­me­tycz­ność poezji Sosnow­skie­go ma już swo­ją mito­lo­gię i nie ma sen­su poświę­cać jej zbyt wie­le uwa­gi. Nie­mniej jed­nak to ona spra­wi­ła, że poku­sa zro­zu­mie­nia zosta­ła zastą­pio­na łatwą poku­są uzy­ska­nia autor­skie­go komen­ta­rza. Jak się zda­je, od same­go począt­ku prze­py­ty­wa­no Sosnow­skie­go przede wszyst­kim po to, by powie­dział, w jaki spo­sób i jakim klu­czem otwie­rać jego wier­sze lub aby dopo­wie­dział to, co nie­wy­ra­żo­ne wprost lub pomi­nię­te. Sosnow­ski zaś, wska­zu­jąc na poten­cjal­ne obsza­ry odczy­tań, w pew­nym sen­sie kwe­stio­no­wał wła­sną suwe­ren­ność, wciąż zasta­na­wia­jąc się i spraw­dza­jąc, jak dale­ko może się posu­nąć w auto­ko­men­ta­rzu. Zaczął zatem upra­wiać róż­ne dys­kur­sy: poetyc­ki, trans­la­tor­ski, kry­tycz­ny i taki, któ­ry nazwać moż­na dys­kur­sem wyja­śnia­ją­cym, dopo­wia­da­ją­cym, tłu­ma­czą­cym wła­sną twór­czość poetyc­ką. Ten ostat­ni zamy­ka się w róż­ne­go rodza­ju wywia­dach i roz­mo­wach, odsy­ła­ją­cych nas nie­mal­że wprost w dobrze roz­po­zna­wal­ne obsza­ry ese­isty­ki. Sosnow­skie­go wciąż inte­re­su­ją obron­ne gesty nie­któ­rych tek­stów lite­rac­kich oraz opór, jaki wiersz sta­wia czy­tel­ni­ko­wi. Wciąż dba o nie­pod­le­głość wła­sne­go dzie­ła i nie zamie­rza z tej dba­ło­ści rezy­gno­wać.

„Gesto­wi odsła­nia­nia” – pod­kre­śla we wstę­pie Grze­gorz Jan­ko­wicz – „towa­rzy­szy u nie­go zawsze gest uni­ku i kamu­fla­żu. Poeta z łatwo­ścią wymy­ka się inda­gu­ją­ce­mu, zmie­nia ton odpo­wie­dzi, wekslu­je i cedu­je sta­re wąt­ki lub dorzu­ca nowe, a w osta­tecz­no­ści prze­no­si roz­mo­wę na neu­tral­ny teren lite­ra­tu­ry obcej, gdzie może swo­bod­nie roz­pra­wiać o kwe­stiach, któ­re tyl­ko pośred­nio łączą się z jego pisa­niem. […] Komu­ni­ka­cja mię­dzy roz­mów­ca­mi odby­wa się w warun­kach, któ­re przy­po­mi­na­ją sytu­ację zaaran­żo­wa­ną przez bry­tyj­skie­go kom­po­zy­to­ra Gavi­na Bry­ar­sa (Sosnow­ski nazy­wa jego eks­pe­ry­ment ‘pata­fi­zycz­ną fik­cją’). Nagry­wa­jąc utwór ‘The Sin­king of the Tita­nic’, Bry­ars usta­wił swo­ją orkie­strę w wie­ży ciśnień, a sprzęt nagry­wa­ją­cy umie­ścił na zewnątrz, tak by melo­dia nie docie­ra­ła doń bez­po­śred­nio. Mur wie­ży speł­niał podwój­ną rolę: tłu­mił instru­men­ty muzy­ków, ale rów­no­cze­śnie wzmac­niał inne dźwię­ki – szu­my i trza­ski dola­tu­ją­ce skąd­inąd. W podob­ny spo­sób głos Sosnow­skie­go docie­ra do roz­mów­cy z języ­ko­wej wie­ży ciśnień (wytłu­mio­ny i w punk­cie wyj­ścia pod­wa­ża­ją­cy moż­li­wość cał­ko­wi­tej i bez­po­śred­niej eks­pre­sji), a przy tym nie­mal zawsze zja­wia się w asy­ście innych dźwię­ków, tona­cji i cyta­tów.

6.

Co zatem do docie­ra z meta­fo­rycz­nej wie­ży ciśnień? Pata­fi­zycz­na fik­cja, szu­my i trza­ski, lite­rac­kie kłam­stwo czy tyl­ko pół­praw­dy? Wbrew pozo­rom, wię­cej niż skłon­ni byli­by­śmy przy­pusz­czać, bo Sosnow­ski z pasją opo­wia­da o porwa­niu przez język i o tym, co nazwać moż­na samo­świa­do­mo­ścią języ­ka doma­ga­ją­ce­go się rze­czy­wi­ste­go ujścia w posta­ci słów i wier­szy. Mówi zarów­no o tym języ­ku, któ­ry od cza­su dzie­ciń­stwa rzu­cał na nie­go urok, jak i tym, któ­ry mie­wa skłon­no­ści do wycie­czek w zaświa­ty. Wspo­mi­na oko­licz­no­ści debiu­tu, roz­pra­wia z zacię­ciem filo­lo­gicz­nym o kon­cep­tach poszcze­gól­nych tomów, zabie­gach for­mal­nych, warsz­ta­cie poetyc­kim oraz pew­no­ści, któ­ra przy­cho­dzi od stro­ny języ­ka. Wska­zu­je na rze­czy­wi­stość i jej prze­ży­wa­nie. Mówi też o inspi­ra­cji, któ­ra jest „zawsze lite­rac­ka i wycho­dzi od dzie­ła w stro­nę posta­ci”. O gestach ide­olo­gicz­nych, połą­czo­nych bez­po­śred­nią eks­pre­sją i postu­la­tyw­no­ścią. O ocze­ki­wa­niu na meta­fo­rę czy ale­go­rię, i łącze­nie tego z inny­mi ele­men­ta­mi w taki spo­sób, aby spra­wić komuś przy­jem­ność choć­by samym brzmie­niem czy roz­wi­nię­ciem jakie­goś obra­zu.

Głów­nym boha­te­rem pozo­sta­je jed­nak język i gest, któ­ry przy­cho­dzi z jego stro­ny (języ­ka) i każe mu (języ­ko­wi) się przy­glą­dać i szu­kać do nie­go szcze­gól­ne­go podej­ścia. Fascy­na­cja, któ­ra przy­cho­dzi od języ­ka ma wie­le barw i odcie­ni.

„Inte­re­su­ją­cy jest moment,” – powia­da Sosnow­ski – „kie­dy nie moż­na doko­nać roz­róż­nie­nia, kie­dy nie da się mówić osob­no o języ­ku i osob­no o rze­czy­wi­sto­ści. Cho­dzi pew­nie o to, aby te dwa żywio­ły zbie­gły się w jed­nym paśmie. Być może język do tego dąży. Mnie się wyda­je, że język nie ma żad­nych więk­szych ambi­cji, jeśli cho­dzi o nie­rze­czy­wi­stość, mnie się wyda­je, że język widzi rze­czy­wi­stość tro­chę ina­czej, niż my ją widzi­my – też w języ­ku, natu­ral­nie, ale w innej jego war­stwie, powiedz­my: bar­dziej powierz­chow­nej. Być może język cza­sem do nas mówi, że i on, język, i ona, rze­czy­wi­stość, zasłu­gu­ją na inne trak­to­wa­nie.”

7.

Para­dok­sal­nie, wywia­dy odkry­wa­ją i rów­no­cze­śnie zakry­wa­ją poezję Sosnow­skie­go. Z jed­nej stro­ny autor chce i dużo mówi o poezji czy tra­dy­cji, z któ­rej wyra­sta, z dru­giej zaś jest nie­zwy­kle czuj­ny i czu­ły na naj­drob­niej­sze niu­an­se, któ­re mogą zdra­dzić wszyst­ko. Docho­dze­nie do punk­tu, któ­ry może prze­chy­lić sza­lę osta­tecz­ne­go przy­pi­sa­nia tej poezji czy jej zaszu­flad­ko­wa­nia, jest w peł­ni kon­tro­lo­wa­ne. Dobrym przy­kła­dem jest choć­by roz­mo­wa pro­wa­dzo­na przez Grze­bal­skie­go i Sośnic­kie­go („Wiersz wycho­dzi z domu”), w któ­rej domi­nu­ją kwe­stie zwią­za­ne z tra­dy­cją anglo­sa­ską – o któ­rej zresz­tą Sosnow­ski bar­dzo chęt­nie opo­wia­da. Gdy jed­nak poja­wia się nie­bez­pie­czeń­stwo przy­pi­sa­nia jego poezji wła­śnie do tej tra­dy­cji, uzna­nie jej za naj­waż­niej­szą i dopa­try­wa­nie się kon­ty­nu­acji ash­be­ry­zmu czy oha­ry­zmu, Sosnow­ski nagle rezy­gnu­je z dal­szych roz­wa­żań i wska­zu­je na inne kwe­stie, któ­re wyda­ją mu się nie­zwy­kle bli­skie i inspi­ru­ją­ce – tym razem w pol­skiej tra­dy­cji lite­rac­kiej. Strach prze­rzu­co­ny zosta­je więc na bar­dziej neu­tral­ne obsza­ry lite­rac­kie, choć w tym kon­kret­nym przy­pad­ku trze­ba przy­znać, że w dys­kurs zosta­ją wple­cio­ne poety­ki, zgo­ła do sie­bie nie­przy­sta­ją­ce. Poja­wia się bowiem i Róże­wicz, i Peiper, i Iwasz­kie­wicz.

„[…] nie przy­pusz­czam, żeby ten w grun­cie rze­czy awan­gar­dy­zu­ją­cy para­dyg­mat Ash­be­ry­’e­go mógł rze­czy­wi­ście mieć wie­lu zwo­len­ni­ków, czy też, broń Boże, naśla­dow­ców. Ale temat Ash­be­ry­’e­go w tej roz­mo­wie zaczy­na mnie tro­chę nie­po­ko­ić [podkr. KW] – ja bym nie prze­ce­niał jego wpły­wu na cokol­wiek, podob­nie zresz­tą nie prze­ce­niał­bym wpły­wu O’Ha­ry na tak zwa­ną mło­dą poezję pol­ską. Może to jest odpo­wied­nia chwi­la, aby powró­cić do kwe­stii inspi­ra­cji pol­skich. Żeby zmie­nić tor tej roz­mo­wy, powiem pro­wo­ka­cyj­nie, że naj­waż­niej­sza w latach 80. była dla mnie lek­tu­ra Peipe­ra, Iwasz­kie­wi­cza i Róże­wi­cza. To jest, zda­je się, cał­kiem śmiesz­na kon­ste­la­cja.

Zda­je sobie spra­wę z pro­wo­ka­cyj­ne­go zesta­wie­nia, jed­nak usil­nie poszu­ku­je dowo­dów na jego uwia­ry­god­nie­nie. Powia­da więc, że uwa­ża Peipe­ra i za naj­praw­dziw­sze­go pol­skie­go awan­gar­dzi­stę, i w dużej mie­rze kla­sy­cy­stę. W tym wypad­ku cho­dzi Sosnow­skie­mu o prze­ję­cie tra­dy­cyj­ne­go języ­ka i wypro­wa­dze­nie go poza zna­jo­me punk­ty odnie­sie­nia. Spo­ro mówi o tym, że w „kla­sycz­nym” utwo­rze kon­wen­cjo­nal­ny język moż­na wypro­wa­dzić poza jego ocze­ki­wa­ne odnie­sie­nia. Peipe­ra ceni jed­nak bar­dziej jako teo­re­ty­ka, ani­że­li poetę. „Pro­gra­mo­wa” posta­wa i prak­ty­ka pisar­ska, jaką przyj­mo­wał autor „Nowych ust”, czy­li nowość, ory­gi­nal­ność i zna­cze­nie, zda­niem Sosnow­skie­go w niczym nie ustę­po­wa­ło wcze­snym „hero­icz­nym” pró­bom zachod­nich moder­ni­stów.

„Peiper bar­dzo przy­po­mi­na Poun­da w swo­ich wypo­wie­dziach teo­re­tycz­nych, to jest ten sam ton, połą­cze­nie znaw­stwa i dezyn­wol­tu­ry. Nato­miast u Iwasz­kie­wi­cza naj­bar­dziej podo­ba­ła mi się lek­kość wier­sza i pew­ne­go rodza­ju este­ty­zu­ją­ce wyra­fi­no­wa­nie, oraz dosko­na­ły słuch, umie­jęt­ność sub­tel­ne­go, muzycz­ne­go uży­cia sło­wa bez odbie­ra­nia mu sen­su. Z kolei Róże­wicz, jako dzie­ło, jako głos, jako myśl i nastrój, nie­wie­lu ma sobie rów­nych w całej euro­pej­skiej poezji tego wie­ku. Stąd Róże­wicz, jako ktoś, kto wła­ści­wie mówi, że dalej jest już tyl­ko mil­cze­nie, jest kimś, prze­ciw­ko komu moż­na pisać, prze­ciw­ko komu nawet trze­ba pisać.”

8.

Sosnow­ski zazna­cza, że w całej pol­skiej prak­ty­ce poetyc­kiej XX wie­ku było tak wie­le para­dyg­ma­tów i tak wie­le poza­my­ka­nych dróg czy otwarć na roz­ma­ite rze­czy, że inspi­ra­cja zewnętrz­na, w tym wypad­ku obca (cudzo­ziem­ska), przy­cho­dzi tyl­ko i wyłącz­nie jako potwier­dze­nie pew­nych naszych (rodzi­mych) poszu­ki­wań. Odsy­ła więc swo­ich roz­mów­ców i czy­tel­ni­ków do pol­skiej tra­dy­cji lite­rac­kiej, porzu­ca­jąc na moment tą anglo­sa­ską. Zda­niem Sosnow­skie­go – poetą, któ­ry dosko­na­le wyko­rzy­stu­je inspi­ra­cje wewnętrz­ne jest Boh­dan Zadu­ra. To on sta­no­wi jedy­ny pre­cy­zyj­ny punkt orien­ta­cyj­ny dla mło­dej poezji i to jego Sosnow­ski uwa­ża za naj­waż­niej­sze­go dla sie­bie auto­ra śred­niej gene­ra­cji. Dość wspo­mnieć, że to wła­śnie Zadu­rze w 1989 roku przed wyjaz­dem do Kana­dy powie­rzył ręko­pis Życia na Korei. Miał on też pomóc w opu­bli­ko­wa­niu kil­ku wier­szy w pra­sie lite­rac­kiej, a potem zło­że­niu książ­ki w jakimś wydaw­nic­twie. Ta, jak wia­do­mo, zosta­ła wyda­na po trzech latach przez Krzysz­to­fa Kara­ska w „Przed­świ­cie”. Zresz­tą autor „Kop­ca kre­ta” poja­wia się w wypo­wie­dziach Sosnow­skie­go na tyle czę­sto, że trud­no nie zauwa­żyć spe­cy­ficz­nej wię­zi łączą­cych obu auto­rów i ich poety­ki.

„Zadu­ra zna­ko­mi­cie roz­wi­nął poety­kę roz­mo­wy, takiej wyci­szo­nej, tro­chę iro­nicz­nej, moc­no auto­iro­nicz­nej roz­mo­wy ze sobą, z czy­tel­ni­kiem, z języ­kiem, i bar­dzo czę­sto jesz­cze z jakąś oso­bą, w któ­rej stro­nę wiersz zwra­cał się w pewien szcze­gól­ny spo­sób.”

Ten gest powta­rza Sosnow­ski. Posił­ku­jąc się Ulis­se­sem Joy­ce­’a prze­ko­nu­je, że nawią­za­nie roz­mo­wy czy nawią­za­nie do samej jej moż­li­wo­ści powsta­je wte­dy, kie­dy poja­wia wiersz. Nie jest to jed­nak „pomost” czy „molo”, ale coś na kształt „roz­cza­ro­wa­ne­go mostu”. Wciąż nie­ukoń­czo­ne­go i cią­gle w budo­wie. Cho­dzi mu o taką pro­jek­cję, takie prze­su­nię­cie, któ­re nie prze­rzu­ca przę­seł, jak praw­dzi­wy most. Bo poezja – powia­da Sosnow­ski – nie jest od tego, by „prze­rzu­cać wszyst­kie przę­sła przez całą prze­strzeń”. Istot­ny zda­je się być sam wyra­fi­no­wa­ny gest otwar­cia w kie­run­ku nie­zna­ne­go adre­sa­ta. Para­fra­zu­jąc auto­ra moż­na by rzec tak: „Oto jestem – wiersz. Jak chcesz, może­my sobie poga­dać. Jeśli nie skoń­czy­my tej roz­mo­wy i będzie­my kie­dyś do niej powra­cać (inny­mi sło­wa­mi i w innym miej­scu), może się to już wydać nie­co podej­rza­ne”.

Co zatem z czy­tel­ni­kiem poezji Sosnow­skie­go, z któ­rym od lat pro­wa­dzi grę, z któ­rym – podob­nie jak ze swo­ją muzą – uro­czo flir­tu­je? Tu zacho­dzi cie­ka­wy para­doks. Sosnow­ski w roz­mo­wie z Guto­ro­wem („Ta karcz­ma ‘Zoom’ się nazy­wa”, Kre­sy 2–3/2000) ponie­kąd zga­dza się ze stwier­dze­niem Der­ri­dy, że to dzie­ło for­mu­je swo­ich czy­tel­ni­ków i daje kom­pe­ten­cje, któ­rych wcze­śniej nie posia­da­li, dzię­ki cze­mu mogą stać się kontr­sy­gna­ta­riu­sza­mi. Pod­wa­ża jed­nak samą kon­cep­cję „kontr­sy­gan­tu­ry” nazy­wa­jąc ją postu­la­tem ide­al­nej (a zatem nie­moż­li­wej?) tre­ści.

„Filo­zof ma rację, i to w dobrym sen­sie impe­ra­tyw­nym, ale czy jego myśl moż­na prze­ło­żyć na świa­do­mość autor­ską bez uru­cha­mia­nia róż­nych podej­rza­nych inten­cji? […] Sam może i sta­ram się ‘kontr­asy­gno­wać’ róż­ne inte­re­su­ją­ce mnie rze­czy, ale nie wiem… on bar­dzo spryt­nie mówi: ‘jeże­li ma zgo­dę’. W tym ‘jeże­li ma’ jest cała nie­okre­ślo­ność i moż­li­wość cudu. Powie­dział­bym, że czy­tel­nik jest wszyst­kim i niczym, bo czy­tel­nik gra­ni­czy z cudem w pobli­żu pisa­nia, ale pisa­nie nie jest wyj­ściem do ludzi, ani na ludzi też. Dla­te­go nie­moż­li­wa jest ogól­na teo­ria czy­tel­ni­ka, co wię­cej, każ­da taka fał­szy­wa teo­ria ozna­cza mani­pu­la­cję czy­tel­ni­kiem. Czy­tel­nik spa­da z nie­ba i jest nie­za­słu­żo­nym szczę­ściem.”

Kie­dy już więc nie­za­słu­że­nie spad­nie z nie­ba, zna­cze­nie tek­stu jest zawsze przez nie­go współ­two­rzo­ne. W innym miej­scu, w roz­mo­wie z Borow­czy­kiem i Lar­kiem („Rze­czy­wi­stość i prze­ży­wa­nie” – „Czas Kul­tu­ry” 3/2008) powra­ca do meta­fo­ry pomo­stu i powia­da, że czy­tel­ni­ka moż­na jed­nak łowić, tak jak moż­na łowić ryby.

„Taka jest też moż­li­wość, meta­fo­rycz­na, dla jed­nost­ki pły­wa­ją­cej, jaką jest czy­tel­nik. Moż­na dopły­nąć i zacu­mo­wać. Nie jest to dzi­kie wybrze­że, nie są to jakieś strasz­ne ska­ły czy mie­li­zny, to jest pomost. Cza­sem roz­chwie­ru­ta­ny, cza­sem bar­dzo pro­wi­zo­rycz­ny, bo takie bywa­ją pomo­sty – ale jed­nak pomost.”

Wróć­my jed­nak jesz­cze na chwi­lę do Der­ri­dy, bowiem Sosnow­ski poin­tu­je ten wątek tak:

„On ma rację, ale jest to racja moder­ni­sty. On ma moder­ni­stycz­ną rację, bo czy­tel­nik tak zwa­ne­go byle gów­na nie ist­nie­je jako czy­tel­nik, może ist­nieć tyl­ko jako prze­lot­na ofia­ra same­go sie­bie na zapro­gra­mo­wa­nym ryn­ku, któ­ry aku­rat wła­śnie „czy­tel­ni­kiem” nazy­wa każ­de­go nabyw­cę. […] Jeśli cho­dzi o czy­tel­ni­ka, to sta­ra ano­ni­mo­wa for­mu­ła gen­tle reader jest naj­bez­piecz­niej­sza, naj­lep­sza i naj­bliż­sza temu, co Der­ri­da powie­dział w roz­mo­wie w Kato­wi­cach: Eve­ry other is abso­lu­te­ly other. Każ­dy inny jest inny – abso­lut­nie.”

Nie chcę roz­strzy­gać, któ­ry inny był­by dla Sosnow­skie­go swój. To zaję­cie – abso­lut­nie – podej­rza­ne. Sko­ro każ­dy inny jest inny, każ­dy swój rów­nie dobrze może być nie swo­im i na odwrót. Powie­dzieć jed­nak, że ide­al­nym czy­tel­ni­kiem Sosnow­skie­go jest sam Sosnow­ski było­by krzyw­dzą­ce i nie­spra­wie­dli­we. Może war­to było­by za Bere­siem powie­dzieć, że ów czy­tel­nik jest po pro­stu czy­tel­ni­kiem eli­tar­nym? Powra­cam do tego wąt­ku jed­nak z innej przy­czy­ny. Mia­no­wi­cie, w dys­kur­sie o der­ri­diań­skiej kontr­sy­gna­tu­rze zasy­gna­li­zo­wa­na zosta­je kolej­na inte­re­su­ją­ca kwe­stia. W tym miej­scu powra­ca seria prób i kry­tycz­nych potrzeb roz­pa­try­wa­nia poezji Sosnow­skie­go m.in. w kon­tek­stach moder­ni­zmu i moder­ni­zmu odwró­co­ne­go, post­mo­der­ni­zmu i anty­po­st­mo­der­ni­zmu, „pokrę­co­ne­go” roman­ty­zmu a nawet neo­awan­gra­dy. Autor Po tęczy zgrab­nie „zamę­cza” swo­ich roz­mów­ców, i podob­nie – jak już to mia­ło miej­sce wie­lo­krot­nie – lawi­ru­je mię­dzy tra­dy­cją anglo­sa­ską, tra­dy­cją pol­ską i wła­snym pisa­niem. Pozor­nie przy­par­ty do muru powia­da, że na żad­ne z okre­śleń nie reagu­je aler­gicz­nie, co jed­nak nie jest prze­cież tych kry­tycz­nych prze­czuć potwier­dze­niem. Jak zwy­kle wzru­sza ramio­na­mi i wszyst­ko spro­wa­dza do for­mu­ły: tak, ale…

„Cóż mia­ło­by zna­czyć sło­wo ‘awan­gar­da’ dzi­siaj, po kil­ku­dzie­się­ciu latach jej trwa­nia? Tak wie­le razy mówio­no już o awan­gar­dach, neo­awan­gar­dach, śmier­ciach awan­gar­dy. Sło­wo ‘este­tyzm’ ma z kolei pew­ne nie­przy­jem­ne kono­ta­cje; jest ono uży­wa­ne raczej z odcie­niem odro­bi­nę pejo­ra­tyw­nym i w grun­cie rze­czy ozna­cza jakąś fir­cy­ko­wa­tość, fry­wol­ność, pięk­no­du­cho­stwo. Jeśli cho­dzi o post­mo­der­nizm: sło­wo to prze­sta­ło mieć jakieś istot­ne zna­cze­nie defi­niu­ją­ce mniej wię­cej pod koniec lat 60. Póź­niej sta­ło się tak ogól­ne, że prze­sta­ło cokol­wiek zna­czyć. W okre­śle­niach tych podo­ba mi się nato­miast to, że – przy­naj­mniej w Pol­sce – znaj­du­ją się one na mar­gi­ne­sie. […] I to cie­szy, gdy jest się z miej­sca kla­sy­fi­ko­wa­nym jako jakaś ano­ma­lia czy rzecz nie­war­ta zacho­du.”

9.

Sosnow­ski wybie­ra więc mar­gi­nes i ano­ma­lię, kolek­cjo­nu­jąc kolej­ne wyra­zi­ste okre­śle­nia. „Ktoś nazwał mnie kie­dyś oprysz­kiem lite­rac­kim, a teraz zosta­łem deka­den­tem i ‘este­tą’ – to bar­dzo inte­re­su­ją­cy układ” – powie w innej roz­mo­wie Sosnow­ski. Co jed­nak zatem z dwu­bie­gu­no­wo­ścią tej poezji, co z pro­jek­tem moder­ni­stycz­nym, a co z post­mo­der­ni­zmem? W roz­mo­wie z Mar­kow­skim („Czy jesteś w takim razie poetą pono­wo­cze­snym?”, pier­wo­druk na łamach „Nowe­go Wie­ku” (nr 7–8/2001–2002), zapew­nia, „że pro­jekt moder­ni­stycz­ny uwa­ża już za zamknię­ty, a moder­ni­stycz­na kon­struk­cja jest dziś nie do utrzy­ma­nia”. Chęt­niej wpi­sy­wał­by się zatem w to, co przy­cho­dzi póź­niej. Kra­kow­ski badacz pyta więc wprost: „czy jesteś poetą pono­wo­cze­snym? Nie cho­dzi o ety­kie­tę, lecz o pewien spo­sób myśle­nia o języ­ku i o świe­cie bez tego ubez­pie­cze­nia, któ­re obie­cy­wa­ło nam pojed­na­nie ze świa­tem. Myślę, że tak,” – odpo­wia­da w koń­cu Sosnow­ski -, „ale jest kło­pot z nazew­nic­twem. Pono­wo­cze­sność, post­mo­der­nizm – to ter­mi­ny kło­po­tli­we; ist­nie­je prze­cież zabaw­ny ter­min „post­ko­mu­nizm”, któ­ry wca­le nie okre­śla tego, co dzie­je się po koń­cu komu­ni­zmu, ale ma ozna­czać kon­ty­nu­ację komu­ni­zmu. Mar­kow­ski nie daje za wygra­ną: Wiesz dobrze, że nie cho­dzi mi o ety­kie­tę. Nie cho­dzi o spór ter­mi­no­lo­gicz­ny. Myślę, że ta moder­ni­stycz­na kon­struk­cja, o któ­rej mówi­li­śmy, jest dziś nie­moż­li­wa do utrzy­ma­nia, więc chęt­niej przy­pi­sy­wał­bym się do cze­goś, co rze­czy­wi­ście przy­cho­dzi póź­niej. Cho­ciaż te wcze­śniej­sze rze­czy są bar­dzo róż­ne; są bar­dzo róż­ne moder­ni­zmy. Rze­czy napi­sa­ne przez Poun­da potra­fią cza­sem urze­kać nowo­cze­sno­ścią nie­mal ponad­cza­so­wą, awan­gar­do­wą i anar­chicz­ną. I dla­te­go powie­dzia­łem, że to wła­śnie wyświe­tle­nie Poun­dow­skiej meta­fi­zy­ki odcza­ro­wu­je Poun­da, a nie po pro­stu jego zade­kla­ro­wa­ne sta­no­wi­sko ide­olo­gicz­ne, któ­re u poety zawsze może być jakimś trzy po trzy”.

Zatem jeśli ist­nie­je jakieś spój­ne poję­cie moder­ni­zmu, to wiersz nie jest już regu­la­mi­no­wo moder­ni­stycz­ny. Nato­miast, gdy roz­sz­cze­pi się poję­cie moder­ni­zmu, to wszyst­ko nam się ogrom­nie skom­pli­ku­je. W roz­mo­wie z Jan­ko­wi­czem („Big Bang jak to się cza­sem mówi”) Sosnow­ski entu­zja­stycz­nie przy­sta­je na podział Wal­te­ra Benia­mi­na i „roz­sz­cze­pie­nie” nowo­cze­snej lite­ra­tu­ry. Zga­dza się, że jego wier­sze moż­na prze­sze­re­go­wać do tek­stów „roz­kwi­ta­ją­cych” niczym japoń­skie ori­ga­mi zanu­rzo­ne w wodzie: „jed­na for­ma prze­cho­dzi w dru­gą, jeden sens przy­na­gla kolej­ny, a inter­pre­ta­cja nigdy się nie koń­czy”. Ten dru­gi rodzaj tek­stów two­rzy, według Ben­ja­mi­na, bar­dzo sil­ny nurt anty­no­wo­cze­sny idą­cy na prze­kór pod­sta­wo­wym wyma­ga­niom sta­wia­nym przed lite­ra­tu­rą.

„Ten dru­gi rodzaj tek­stów to ja, to ja! Prze­pra­szam. To inte­re­su­ją­ce, że ‘roz­sz­cze­pie­nie’, […] poja­wia się kry­tycz­nie w takiej for­mie u Wal­te­ra Ben­ja­mi­na, i że nazy­wa on anty­no­wo­cze­sno­ścią coś, co ktoś inny uznał­by za w peł­ni nowo­cze­sne, a jesz­cze ktoś inny, może odro­bi­nę póź­niej­szy, za pono­wo­cze­sne. Czy­li w tego rodza­ju roz­wa­ża­niach dzi­siaj nie ma już żad­nej odkryw­czo­ści, jest jedy­nie ter­mi­no­lo­gicz­ny gali­ma­tias.”

Trze­ba przy­znać, że wątek moder­ni­stycz­ny i roz­pra­wia­nie o ogól­nym upra­wo­moc­nie­niu lite­ra­tu­ry jest nie­zwy­kle istot­ny. Zgo­dzi­my się też, iż z tego ter­mi­no­lo­gicz­ne­go gali­ma­tia­su wię­cej dowia­du­je­my się o Poun­dzie, Elio­cie, Yeat­sie czy de Manie, ani­że­li o samym Sosnow­skim, bowiem poeta wciąż zapew­nia, że ma pry­wat­ny ciąg aktu­al­nych okre­sów, na wła­sny uży­tek: roman­tyzm, moder­nizm, faszyzm, popizm oraz infan­ty­lizm. Cóż, w kon­tek­ście tego, co zosta­ło już wyżej powie­dzia­ne nie powin­no nas to dzi­wić.

10.

Na koniec chciał­bym jesz­cze powró­cić do roz­mo­wy, jaką z Sosnow­skim prze­pro­wa­dził Sta­ni­sław Bereś. Wyda­je się ona inte­re­su­ją­ca z co naj­mniej dwóch wzglę­dów. Po pierw­sze, bar­dzo zauwa­żal­na jest ofen­syw­na posta­wa, jaką przyj­mu­je oso­ba prze­pro­wa­dza­ją­ca wywiad, po wtó­re Bereś – choć pew­nie ceni poezję Sosnow­skie­go – nie nale­ży do zde­kla­ro­wa­nych entu­zja­stów tej twór­czo­ści, cze­go nie moż­na już powie­dzieć o innych inter­lo­ku­to­rach, o któ­rych już mowa była wyżej. Czy­tel­ni­cza satys­fak­cja roz­mo­wy pro­wa­dzo­nej przez Bere­sia poja­wia się w momen­tach kry­tycz­nych, a więc takich, w któ­rych docho­dzi do wer­bal­ne­go zwar­cia, do sytu­acji „eks­tre­mal­nych”, z któ­rych uciecz­ka sta­je się dla Sosnow­skie­go jedy­nym wyj­ściem, ale zara­zem wyj­ściem naj­mniej pożą­da­nym, bo już nie­moż­li­wym. Bereś wyraź­nie i moc­no punk­tu­je, nie zado­wa­la­jąc się ani nagłą zmia­ną wąt­ku, ani pro­stym wytłu­ma­cze­niem. Pole­mi­zu­je i wska­zu­je na nie­ści­sło­ści. Wyty­ka Sosnow­skie­mu, że zacho­wu­je się, jak raso­wy czło­wiek uni­wer­sy­tec­ki, któ­ry nie wycho­dzi z biblio­te­ki, a pisze wier­sze o podró­żo­wa­niu i prze­miesz­cza­niu się. Pod­kre­śla, jak waż­ne jest dla nie­go oso­bi­ste doświad­cze­nie i to, jak zosta­je ono zaszy­fro­wa­ne czy trans­po­no­wa­ne w wier­szu. Spie­ra się więc mię­dzy inny­mi coś, co nazwać nale­ży dotknię­ciem rze­czy­wi­sto­ści. Zda­niem Bere­sia, auten­tyk jest czymś, cze­go nie spo­sób niczym zastą­pić i otwar­cie przy­zna­je, że nie wie­rzy Sosnow­skie­mu, że jest „adwo­ka­tem znie­ru­cho­mie­nia”. Nazy­wa go wręcz adwo­ka­tem dia­bła, któ­re­go arty­stycz­na poza wyni­ka po pro­stu z prze­ko­ry (by oczy­wi­ście nie dać się dookre­ślić). Powra­ca w tej roz­mo­wie i syn­drom Pro­usta i zbyt moc­na wia­ra w stwo­rzo­ne­go przez sie­bie boha­te­ra.

„Tak, wszyst­kie moje papie­ro­we ‘tomy’ mają jakiś zwią­zek z fascy­na­cją – ale ty też mówisz o fascy­na­cji, tyle że czymś innym – z fascy­na­cją tym, że to bez­po­śred­nie dotknię­cie rze­czy­wi­sto­ści może mieć sto­sun­ko­wo małe zna­cze­nie w świe­cie lite­ra­tu­ry. Że nie nale­ży ono – i nale­żeć nie może – do isto­ty lite­ra­tu­ry. […] Zacho­wu­jesz w pamię­ci dosad­ność i doraź­ność swo­je­go wra­że­nia jako coś bez­po­śred­nie­go, ale w momen­cie, kie­dy ma się poja­wić papier i lite­ry, w tym momen­cie powsta­je kwe­stia tego wszyst­kie­go, co doświad­cze­nie już wcze­śniej osa­czy­ło w sło­wach. I tu widzi­my, że nie ma moż­li­wo­ści wyj­ścia z archi­wum.”

Bereś nie prze­bie­ra w sło­wach i kon­sta­tu­je: „Andrze­ju, ależ ty prze­ma­wiasz jak śre­dnio­wiecz­ny mnich-asce­ta, pod­czas kie­dy to wca­le nie jest twój por­tret… Sosnow­ski nato­miast pró­bu­je ode­przeć atak: „Pro­blem, z któ­re­go usi­łu­ję wycią­gnąć jakieś napię­cie pomię­dzy nami, doty­czy raczej kwe­stii nie­uchron­no­ści ska­za­nia na archi­wum, ale też – rów­no­cze­śnie – prób zacho­wa­nia wagi doświad­cze­nia. Jed­no zno­si dru­gie, więc to się cza­sem lite­rac­ko uda­je, a cza­sem się nie uda­je”.

Bereś wprost for­mu­łu­je swój odbiór czy­tel­ni­czy. Powia­da, że Sosnow­ski two­rząc poezję z natu­ry kon­fe­syj­ną, celo­wo utrud­nia „dostęp” do swo­ich wier­szy, że nie rozu­mie posta­wy, któ­ra wyklu­cza wza­jem­ne komu­ni­ko­wa­nie, że wystę­pu­je w roli pre­sti­di­gi­ta­to­ra wycią­ga­ją­ce­go z kape­lu­sza „kró­li­ki poetyc­kie”, że noto­rycz­nie poka­zu­je swo­ją „spraw­ność kre­acyj­ną, zdol­no­ści wer­bal­ne i inwen­cję sko­ja­rze­nio­wą”. Zauwa­ża, przy tym, że ten rodzaj popi­su jest nie­po­ko­ją­cy, bo jest bar­dzo obcy pol­skiej tra­dy­cji (Sosnow­ski wcze­śniej zapew­niał o tym, jak jest dla nie­go waż­na), ponie­waż eks­po­nu­je „samo­siew­ność” lite­ra­tu­ry, jej zdol­ność do narzu­ca­nia arty­ście swo­je­go „zda­nia”. Wypo­mi­na auto­ro­wi Po tęczy wyra­fi­no­wa­ne for­my poetyc­kie, po czę­sto­kroć zaczerp­nię­te z lite­ra­tur obcych. Nie oce­nia tego wybo­ru, choć przy­zna­je, że ten typ poety­zo­wa­nia i gra spe­cy­ficz­ny­mi ukła­da­mi poetyc­ki­mi musi być – i jest – zorien­to­wa­na na eli­tar­ne­go odbior­cę. Powia­da, że mimo nar­cy­stycz­nej posta­wy nie spo­sób z tych tek­stów dowie­dzieć się kim jest i co myśli o świe­cie Sosnow­ski. „Wiem, jakie są Two­je lek­tu­ry, ale nie wiem, kim ty jesteś” – powia­da Bereś. Lista zarzu­tów jest dłu­ga i nie ma sen­su jej dłu­żej wymie­niać. Za komen­tarz niech­że posłu­ży ta wypo­wiedź Bere­sia:

„Ty po pro­stu bro­nisz kon­cep­cji poezji poję­tej jako rodzaj wystu­dio­wa­nej, dan­dy­sow­skiej gry. To, co upra­wiasz, jest bowiem for­mą ele­ganc­kiej i osten­ta­cyj­nej zaba­wy lite­rac­kiej boskich wybrań­ców. Swe­go cza­su traf­nie i inte­li­gent­nie wypunk­to­wał to Cisło w recen­zji z two­jej książ­ki.”

Przy­wo­ła­nie Dan­dy­sa i porów­na­nie z boskim wybrań­cem brzmi w tym wypad­ku, co naj­mniej iro­nicz­nie, by nie powie­dzieć dru­zgo­cą­co. Odpo­wie­dzi Sosnow­skie­go nie są pra­wie nigdy dla Bere­sia satys­fak­cjo­nu­ją­ce. Jed­nak dzię­ki tym napię­ciom i ostrym przy­par­ciem do muru ujaw­nia się być może praw­dzi­we obli­cze Sosnow­skie­go. Takie, któ­re prze­czu­wa­my, domy­śla­my się lub jest nam po pro­stu lek­tu­ro­wo naj­bliż­sze. Powia­dam, być może, bowiem w przy­pad­ku tych opo­wie­ści nie może­my być nicze­go do koń­ca pew­ni. Peł­na rekon­struk­cja twór­czo­ści i same­go Sosnow­skie­go – jest nie­moż­li­wa. Stra­te­gia klu­cze­nia, któ­rą do per­fek­cji opa­no­wał Sosnow­ski nie ma swo­ich sła­bych punk­tów; nawet jeśli zapo­zna­my się z wszyst­ki­mi roz­mo­wa­mi. Ana­li­zo­wa­nie sytu­acji kry­tycz­nych (o któ­rych była mowa), nagłej zmia­ny wąt­ków, ucie­czek na neu­tral­ne obsza­ry lite­rac­kie i roz­pra­wia­nie o anglo­sa­skiej lite­ra­tu­rze moder­ni­stycz­nej pozwa­la two­rzyć coś na kształt rekon­struk­cji praw­do­po­dob­nej. Ale czy taka jest moż­li­wa, gdy przy docho­dze­niu do fun­da­men­tal­nych kwe­stii cią­gle gubi­my trop? Pyta­nia, jakie sta­wia się Sosnow­skie­mu, w dużej mie­rze wciąż są pyta­nia­mi otwar­ty­mi i pew­nie już taki­mi pozo­sta­ną. Na to, że autor w koń­cu się zde­ma­sku­je i doko­na solid­ne­go auto­ko­men­ta­rza – nie wie­rzę. W koń­cu pozo­sta­je wia­ra, że wszyst­ko już powie­dzia­ne zosta­ło (nie zosta­ło?) w wier­szach. Ot, taka to gra. Taka to zaba­wa.


Tekst opu­bli­ko­wa­ny na łamach „Arka­dii”. Dzię­ku­je­my za udo­stęp­nie­nie mate­ria­łu.

O autorze

Konrad Wojtyła

Urodzony w 1979 roku – poeta, dziennikarz, krytyk literacki. Wiceprezes Fundacji im. Sławomira Mrożka. Publicysta Radia Szczecin. Wydał pięć tomów poetyckich; ostatnio: może boże (Lubuski Wawrzyn Literacki 2010) i Czarny wodewil (2013). W 2014 roku ukazała się jego książka Rewersy. Rozmowy literackie. Rok później przełożył z jidisz na polski nieznane wiersze Eliasza Rajzmana zebrane w tomie Mech płonący (2015). W latach 2005-2009 zastępca redaktora naczelnego kwartalnika literacko-filozoficznego [fo:pa]. Od 2012 do 2014 roku pierwszy redaktor naczelny pisma „eleWator”. Publikował m.in. w „Odrze”, „Twórczości”, „Portrecie”, „FA-arcie”, „Kresach”, „Śląsku”, „Arkadii”, „Pograniczach”, „Przeglądzie Polskim” (USA), „Radarze”, „Gazecie Wyborczej”. Tłumaczony na języki angielski, niemiecki, ukraiński i czeski.

Powiązania

Machina czasu

dzwieki / AUDYCJE Konrad Wojtyła Rafał Wojaczek

Audy­cja „Machi­na cza­su” Kon­ra­da Woj­ty­ły poświę­co­na twór­czo­ści i życiu Rafa­ła Wojacz­ka.

Więcej

Obietnica na ciało i krew

recenzje / IMPRESJE Konrad Wojtyła

Recen­zja Kon­ra­da Woj­ty­ły towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze e‑booka Kory Sto­ję, czu­ję się świet­nie, wyda­ne­go w Biu­rze Lite­rac­kim 18 stycz­nia 2016 roku.

Więcej

Przeklęte Sanatorium

recenzje / ESEJE Konrad Wojtyła

Recen­zja Kon­ra­da Woj­ty­ły z książ­ki Sana­to­rium Rafa­ła Wojacz­ka.

Więcej

Myśli do słów. Słowa do myśli.

recenzje / IMPRESJE Konrad Wojtyła

Esej Kon­ra­da Woj­ty­ły towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Myśli do słów. Szki­ce o poezji Pio­tra Maty­wiec­kie­go.

Więcej

Gubione paradoksy

recenzje / ESEJE Konrad Wojtyła

Recen­zja Kon­ra­da Woj­ty­ły z książ­ki gubio­ne Kry­sty­ny Miło­będz­kiej.

Więcej

Trzynaście impresji zza uchylonej kurtyny

recenzje / IMPRESJE Konrad Wojtyła

Esej Kon­ra­da Woj­ty­ły towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Sza­re świa­tło. Roz­mo­wy z Kry­sty­ną Miło­będz­ką i Andrze­jem Fal­kie­wi­czem Jaro­sła­wa Borow­ca.

Więcej

„Stracony na mocy nie ogłoszonego wyroku…”

debaty / książki i autorzy Konrad Wojtyła

Głos Kon­ra­da Woj­ty­ły w deba­cie „Czy Nobel zasłu­żył na Róże­wi­cza?”.

Więcej

Nie (wy)obrażać sobie za wiele…

recenzje / IMPRESJE Konrad Wojtyła

Recen­zja Kon­ra­da Woj­ty­ły z książ­ki Pol­skie zna­ki Woj­cie­cha Bono­wi­cza.

Więcej

Sześć głosów o wierszach Jacka Gutorowa

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Zdzi­sła­wa Jasku­ły, Andrze­ja Nowa­ka, Mie­czy­sła­wa Orskie­go, Pio­tra Śli­wiń­skie­go, Ada­ma Wie­de­man­na oraz Kon­ra­da Woj­ty­ły.

Więcej

Skowyt utraconej niewinności

recenzje / ESEJE Konrad Wojtyła

Recen­zja Kon­ra­da Woj­ty­ły z książ­ki Nie­pio­sen­ki Mariu­sza Grze­bal­skie­go.

Więcej

O gubionych

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Pio­tra Czer­niaw­skie­go, Grze­go­rza Jan­ko­wi­cza, Anny Kału­ży, Bogu­sła­wa Kier­ca, Karo­la Mali­szew­skie­go, Edwar­da Pase­wi­cza, Toma­sza Puł­ki, Justy­ny Sobo­lew­skiej i Kon­ra­da Woj­ty­ły.

Więcej

O Innym tempie

recenzje / NOTKI I OPINIE Jarosław Borowiec Konrad Wojtyła

Komen­ta­rze Sła­wo­mi­ra Kuź­nic­kie­go, Kon­ra­da Woj­ty­ły i Jaro­sła­wa Borow­ca.

Więcej

Klonowanie z pamięci

recenzje / ESEJE Konrad Wojtyła

Recen­zja Kon­ra­da Woj­ty­ły z książ­ki Woja­czek wie­lo­krot­ny.

Więcej

Teraźniejszość jest sprawą otwartą

recenzje / ESEJE Grzegorz Tomicki

Recen­zja Grze­go­rza Tomic­kie­go z książ­ki Trop w trop. Roz­mo­wy z Andrze­jem Sosnow­skim Grze­go­rza Jan­ko­wi­cza.

Więcej

Lekcja podejrzliwego języka

recenzje / ESEJE Michał Gustowski

Recen­zja Micha­ła Gustow­skie­go z książ­ki Trop w trop. Roz­mo­wy z Andrze­jem Sosnow­skim Grze­go­rza Jan­ko­wi­cza.

Więcej

Gentelmeński układ

recenzje / ESEJE Krzysztof Hoffmann

Recen­zja Krzysz­to­fa Hof­f­man­na z książ­kiTrop w trop. Roz­mo­wy z Andrze­jem Sosnow­skim Grze­go­rza Jan­ko­wi­cza.

Więcej