Pamiętam moment, kiedy pierwszy raz zetknąłem się z poezją Julii Fiedorczuk. Stało się to za sprawą pewnej młodej poetki, która nie rozstawała się z Tlenem, jakby zupełnie traktując ten tytuł dosłownie i uznając wiersze w nim zawarte za czynnik niezbędny do życia. Oddychała więc wierszami pisanymi przez Fiedorczuk i próbowała z mniejszym, czasem nawet z większym skutkiem przekonywać do tej „tlenoterapii” kolegów po piórze, przesiadujących w nieistniejącej już, a może zmyślonej, knajpie. Wówczas nie zebrałem się, by chociaż krótko napisać o Tlenie, nadrabiam to dopiero teraz, przy okazji tuż-tuż.
Bohaterka najnowszej książki Julii Fiedorczuk zdaje się być blisko, tuż-tuż, od pogodzenia się, nauczenia tego, że „naskórek jest nieszczelny”, że każdy oddech i sen to drobna kapitulacja, rozłożona w „mizernym czasie”, w którym początek i koniec mieszczą się „w uśmiechu kota z Chesire” – dziwnej, pokręconej fantasmagorii, przez którą brniemy, podróżując bez ustanku.
Podróż zawsze była dla autorki Tlenu ważnym motywem. Wspominała o tym chociażby Anna Kałuża w swoim Bumerangu:
Podróżom najwięcej uwagi poświęciła Julia Fiedorczuk w swojej debiutanckiej książce Listopad nad Narwią. Najczęściej były to podróże samolotem, a relacje z nich wypełniały opisy zmęczenia, wyczekiwania na koniec lotu, powrotu do domu, katastrofy. […] To, co w pierwszym tomie było jeszcze bezpośrednio związane z doświadczeniem podróży realnej, w późniejszych książkach Fiedorczuk przemieniło się w pakt z językiem, zawiązany w taki sposób, by podróże stawały się synonimem wizji lotnej, oddającej efekt nieskończonych przestrzeni i drobiazgowych przybliżeń.
W tuż-tuż podróż jest odmianą dialogu, komunikatów wysyłanych i odbieranych z otoczenia oraz z własnego wnętrza. Podróżuje się zawsze w dwójnasób – zdaje się mówić Fiedorczuk – zewnętrznie i wewnętrznie, z jednej strony „deszcz na skórze”, z drugiej strony głód gdzieś w środku. Podróżą jest również sen, który „zmiękcza bryły zjaw i wiersz”, rozmywa zbyt sztywne kontury i słowa, rozwiązuje język zasznurowany na jawie, oddala kres. Podróż to także przechodzenie przez własne ciało, opowiadanie go drugiemu.
Ten drugi, któremu bohaterka opowiada swoje ciało, wyznacza jednocześnie jego mapę, wydeptując dotykiem ścieżki, które czytelnik wyczuwa w trakcie lektury. Być może stąd obecność motywu deszczu, który parokrotnie pojawia się w książce Julii Fiedorczuk. Deszcz może być bowiem odczytany jako symbol cielesny. Spadające z nieba krople wody oznaczają przede wszystkim początek wegetacji, są więc uważane za męskie nasienie, które zapładnia kobietę postrzeganą jako ziemia. W wielu mitach kosmogonicznych na początku wszystkiego znajduje się stwarzający świat akt erotyczny – męskie niebo zapładnia kobiecą ziemię. Deszcz to również oczyszczenie, którego rytuał stanowi skądinąd niezbędny element przygotowujący do przekroczenia granicy, znalezienia się w strefie śmierci – konieczny etap prowadzący do odrodzenia się w nowej postaci.
Wiersze z tuż-tuż to ciągłe zwracanie się i poszukiwanie adresata wysyłanych komunikatów. Autorka demonstruje siłę poskromionego żywiołu liryzmu, powściągniętej konfesyjności, wyznań, które zostają jednocześnie zanieczyszczone przez odpryski, strzępy szumów, odbieranych mimowolnie, na każdej częstotliwości. Efekt ten może przywoływać skojarzenia z poezją Andrzeja Sosnowskiego i jest tak w rzeczywistości, zwłaszcza gdy w książce Fiedorczuk odnajdujemy utwory takie, jak „wiersz dla Elizabeth Bishop” czy poemat „Matematyka”, zasługujący na odrębne omówienie, dużo obszerniejsze niż czytelnicza impresja.
Poetka dołącza do tych, którzy za dowód istnienia przyjmują to, że ten, kto istnieje, zostawia po sobie ślad, jak „płatki w popielniczce”, „resztka zapachu między papierem”. Tego, kto istnieje czeka przede wszystkim „głodna noc”, która z dnia na dzień jest bliżej; kwestią czasu pozostaje to, kiedy nas połknie.
Jej usta są tuż-tuż – uwierz czytelniczko i czytelniku…