Uporczywość pamięci
Recenzja Agnieszki Gulczyńskiej z książki Drugie dotknięcie Mariusza Grzebalskiego.
Jakie historie opowiada poezja? Czy tom wierszy może być zbiorem śladów, tropów, po których docieram do – za każdym razem innej – przeszłości? Kolejna lektura wydobywa nowe znaczenia, uruchamia obraz przeoczony w poprzednich odczytaniach. To mój brak koncentracji czy sygnał gęstości poetyckiej tkaniny? A może emblemat poezji nie poddającej się werdyktom, ostatecznym interpretacjom i próbom zatrzaśnięcia w zmurszałej skrzyni maksymalnie trafnych odczytań?
Nowy tom wierszy Mariusza Grzebalskiego potwierdza wszystkie te przypuszczenia. Najlepiej podejść do tej poezji tak, jak się podchodzi do nieznajomego – z nadzieją na krzepiąco niezobowiązującą pogawędkę. Z takich właśnie, przypadkowych konwersacji, wychodzimy zwykle bogatsi o nowe wątki snute przez życie. Warunkiem kontemplowania obcych zdarzeń, mniej lub bardziej fikcyjnych opowieści, jest wyparcie z siebie pędu ku weryfikowaniu. Zawierzenie słowu, jednak nie z naiwnością dziecka, przypisującego mu zawsze dodatnią wartość poznawczą. Zawierzenie słowu, będące zgodą na przyjęcie jego autonomicznego piękna. Spojrzeniem na konstrukcje budowane w języku, ich podskórne, najbliższe jednak tętnu życia znaczenia – poprzedzone wyzbyciem się prób oceny z punktu widzenia długoletniego mieszkańca rzeczywistości. Zbierać te skrawki czyjejś opowieści, to jak chodzić po długo nie odwiedzanej, dziwnie znajomej, choć nieznośnie obcej stacji kolejowej. Wszędzie te same przedmioty, przestrzenie rozpoznawane, a jednak tylko ich nazwy są obłaskawione przez pamięć.
Czytanie Słynne i świetne jest podróżą po czyjejś pamięci. Od smaku dzieciństwa przechodzę do gorzkiego kraju dawnych uniesień. Przeszłej miłości, z której pozostał tylko chwilowy błysk erotyzmu. Zebrane w tomie wiersze zdają się świadczyć o uporczywości pamięci. W epifanicznym rozbłysku języka poetyckiego, a więc systemu symboli i skondensowanej, wielostronnej przestrzeni odniesień, przeszłość bywa okrutna. Wiersz-wspomnienie to ten, który kumuluje nagle odnaleziony smak, fakturę wydarzeń. Dominującym tonem jest bezsilne spojrzenie w stronę wszystkiego, co umykając, żłobi w nas głęboki ślad. Grzebalski nie jest jednak sentymentalnym kronikarzem zaniechanych przedsięwzięć, komornikiem w domu przeszłości, która nie spisała się tak, jak tego oczekiwaliśmy. Jeśli jest tu jakiś gest ostateczny, to kryje się właśnie w unieruchomieniu przeszłego, więc nieistniejącego, w materialnej tkance słów? I znów błąd racjonalnego umysłu. Nic bowiem nie jest przez autora zakleszczone w bezruchu. Zdarzenia otrzymują pole do swobodnego popisu właśnie dlatego, że zostały językowo wydobyte. Czy nieuchwytność jest znakiem wybitnej poezji? Czy trzeba zadawać podobne pytania?
Pamięć jest obszarem znacznie silniej zmetaforyzowanym od tego, co wydarza się teraz. Czym zresztą jest owo osławione hic et nunc? Do poezji nie ma wstępu. Czy pojawia się istotnie w naszym przeżywaniu świata? Wiersze Grzebalskiego są ilustracją przypuszczanej i podejrzewanej siły przeszłości. Słowo to oznacza wiele – więcej, niż zwykliśmy sądzić. To w nim właśnie zawarte są możliwości przestrzeni budowanej tak bardzo sugestywnie, namacalnie, powiedzieć by się chciało – apetycznie:
Patrzyłem i nie rozumiałem.
Zegar tykał na zielonej ścianie,
w sadzie rosły papierówki i porzeczki,
promienie słońca prześwietlały trawę.
W całym domu panował chłód,
Mięsa i wędliny trzymały się znakomicie.
(„Role”)
Powrót do dzieciństwa jest nagłą, niezaplanowaną wędrówką. Do tych zdarzeń, pozornie tylko błahych, nie wiodą drogi zwykłego przypomnienia. Okazuje się, że nie mamy wpływu na to, kiedy, pośrodku jakiego dnia, jakich czynności, wśród jakich ludzi, znajdziemy się w okruchu zapomnianego „kiedyś”. Nie chodzi o spektakularne czyny. Chodzi o momenty, które wnikają w człowieka wraz ze swą specyficzną fakturą, otuliną dźwięków i zapachów. Wystarczy przyjrzeć się Kabinie Miłości, Latu, by zauważyć, że fragmenty:
Któregoś razu, po burzy z gradobiciem
stanąłem boso na rozgrzanym asfalcie
i długo patrzyłem,
jak wokół wznosi się para.
są tym obszarem, w który zwykle wstępujemy jedynie w niewysłowieniu. W milczących i ulotnych momentach nieznacznych prześwitów w oswojonej codzienności.
Wielość bardzo sugestywnych obrazów jest tą stroną poezji Grzebalskiego, która sprawia, że chce się do niej wracać. Choć wyrysowane cienką kreską maksymalnie napiętego, obranego ze zbędności języka, pozostają w głowie konkretne, rzec by można – namacalne widoki. Mężczyny z buldogiem, brzydszego od psa (Słynne i świetne), wchodzącej do jeziora kobiety (Jak woda). Słowa krążą od dosłowności (Czarny notes), do maksymalnej metaforyzacji, wieloznaczności. Ogromnie pocieszającą, ogólnie znaną i być może najczęściej zapominaną „mądrością życiową” jest stwierdzenie, iż nic nie zdarza się dwa razy. Za każdym rogiem czeka nowość i choćby nawet deja vu uparcie mąciło świeżość linearnego przebiegu czasu, nietrudno odzwyczaić się od zżycia z rutyną. Jeśli tylko się chce. Na każdej stronie Słynne i świetne czai się nowość. Czy znaną, docenianą, ale zarazem jakby mało krzepiącą – w ogólnym rozumieniu – wartością związaną z dobrą poezją jest zaskoczenie? U Grzebalskiego roi się od drobnych, acz znaczących ruchów. Autor nie wymachuje konceptami w szale dążenia do efektownej całości. Te wiersze oferują pogrzebanie wtórności dlatego, że forma jest tu konstruowana wraz z jednorazowym spostrzeżeniem. To nie wbudowanie pomysłu w oswojoną formę. To komunikowanie całości aktu percepcyjnego językiem znaczącym i nieprzezroczystym zarazem.
Drży prześwietlony krajobraz,
faluje horyzont, zrasta się i rozwiera,
blizna błękitu i spranej zieleni;
głos ptaka – wilga?- przeskakuje z gałęzi
na gałąź, jak iskra. O czym jest ta piosenka?
Ale także:
Różowy ślimak krocza otwiera się
pod dotknięciem paznokcia,
płaty mięsa śpiewają pod pejczem.
Piana czuła jak śnieg, czuła czerwień.
Tak, jest tu i śmierć, i miłość. A mogą się nie pojawić? Być może nawet są wszędzie, w każdym akcie. Śmierć wyziera niespodziewanie spomiędzy obojętnych przedmiotów; jest taka, że można ją nawet przeoczyć. Ale zauważona – sieje niepokój.
Wokół szkoły rudery z kradzionych pustaków, sklejki i papy;
wilgoć, brudne warzywniaki
na sznurach brudna bielizna.
Kiedy stary Kięczkowski znalazł na progu worek
Z poćwiartowanymi zwłokami córki,
Wracałem do domu przez morze zasp.
(„Kabina Miłości”)
Miłość? Jest wspomnienie uczucia, które wytarło się w łapane na chwilę pożądanie („Jest” wyparte/przez „było”, żar rozświetlający/i grzejący serca wyparty przez/żar pozwalający płonąć przez chwilę/na podłodze, gdziekolwiek” [Krochmal]). Jest świadectwo podjętej niegdyś decyzji, następującego po niej wypalania, zobojętnienia, obrania z kokonu emocji innych, niż czysto zmysłowe. Erotyka nabiera monetami niepokojącego dystansu, chłodu, intymne sytuacje przemieniają się w oglądane z zewnątrz zdarzenie, w którym uczestniczyło się półświadomie.
Świat poezji Grzebalskiego nie jest słynny ani świetny. Zamieszkujący go ludzie nie są fajni, brak hekatomby radości. To intymna przestrzeń, w której być może nastąpił jakiś przełom, nie oznacza on jednak diametralnej zmiany położenia. Po wszystkim pozostaje co najwyżej wspomnienie. Nie, śmierć nie jaśnieje tu blaskiem narodzin i brak zbiorowej mobilizacji dla wznoszenia szczęśliwych okrzyków. Brak tu jednak również taniego katastrofizmu. Snucia pesymistycznych wizji wśród fatalistycznych omenów. Przeszłość, do której się wraca, okazuje się nie taka, jaką zapamiętaliśmy. A zarazem – za nią właśnie tęsknimy najbardziej. Po wyciszeniu emocji wszystko okazuje się łatwiejsze (Żadnych pytań, złego słowa,/choć tyle przekleństw./Kiedy trzeba było się pożegnać,/pożegnanie z podaniem ręki. [Ślimak]). Tyle, że owa łatwość implikuje odbarwiający wszystko chłód, dystans. Nie da się dopisać dalszego ciągu do najpiękniejszych nawet historii. One trwają w zakamarkach pamięci. Pojawiają się czasem. Ale po to tylko, by dobitnie uświadomić, iż nie ma już w nich dla nas miejsca. Żadne emocje poza martwą, bo hibernującą także przyszłość, tęsknotą, nie mają tu prawa wstępu. Wilczy bilet do tej krainy jest na stałe wszyty w dłoń.
Recenzja ukazała się w „Czasie Kultury” nr 1/2004.