recenzje / ESEJE

Utrata suchości

Przemysław Rojek

Recenzja Przemysława Rojka z książki Skaleczenie chłopca Filipa Wyszyńskiego.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

I.

Josif Brod­ski w ese­ju poświę­co­nym wier­szo­wi W. H. Aude­na „1 wrze­śnia 1939” (ese­ju będą­cym zapi­sem wykła­du wygło­szo­ne­go na Uni­wer­sy­te­cie Colum­bia) zapo­wia­dał: „Poemat, któ­ry macie przed sobą, liczy dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć wer­sów i, jeśli czas pozwo­li, poświę­ci­my uwa­gę każ­de­mu z nich. Być może wyda się to – i nawet rze­czy­wi­ście będzie nud­ne, ale tak postę­pu­jąc, zyska­my lep­szą spo­sob­ność dowie­dze­nia się cze­goś o auto­rze, jak rów­nież o stra­te­gii wier­sza lirycz­ne­go w cało­ści”. Podob­nie chciał­bym uczy­nić z jed­nym wier­szem Fili­pa Wyszyń­skie­go – a wier­szem tym będzie „Utra­ta mat­ki” (szczę­śli­wie o wie­le krót­sza niż arcy­po­emat Aude­na). Jed­no mogę powtó­rzyć za nobli­stą z dużą dozą pew­no­ści: ist­nie­je nie­bez­pie­czeń­stwo, że oka­że się to nud­ne, jak­kol­wiek nie będę aż tak skru­pu­lat­ny jak autor Mniej niż ktoś i zatrzy­mam się na osob­nej ana­li­zie każ­dej stro­fy – zazna­cza­jąc w ten spo­sób mimo­cho­dem, że asce­tycz­na, ope­ru­ją­ca krót­ką linij­ką i naj­czę­ściej czte­ro­wer­so­wa zwrot­ka ma nie tyl­ko w tym utwo­rze, ale i w całej w debiu­tanc­kiej książ­ce Wyszyń­skie­go zna­cze­nie bar­dziej niż tyl­ko orna­men­ta­cyj­ne. Dru­gie­go z prze­czuć Brod­skie­go nie podzie­lam: nie wyda­je mi się, że postę­pu­jąc w zapo­wie­dzia­ny powy­żej spo­sób, odkry­ję cokol­wiek istot­ne­go czy to o auto­rze, czy też o logi­ce poezji w ogó­le. Prę­dzej już – jak to zwy­kle w takich sytu­acjach bywa – zdam spra­wę z wła­snych ogra­ni­cza­ją­cych idio­syn­kra­zji. Cóż, zawsze mogę powie­dzieć – jak ktoś nie chce, niech nie czy­ta.

II.

Nim jed­nak przej­dę do pierw­szej stro­fy, słów kil­ka o tytu­le. Utra­ta jako taka jest w ogó­le doświad­cze­niem szcze­gól­nym, szcze­gól­nie waż­kim. Waż­kość tę zaświad­cza choć­by mon­stru­al­nych roz­mia­rów biblio­te­ka, któ­rą róż­nym spo­so­bom tema­ty­zo­wa­nia utra­ty poświę­co­no, biblio­te­ka zapeł­nia­na przez pisa­rzy od Safo­ny do Freu­da i dalej. I być może w ogó­le jest tak, że cała lite­ra­tu­ra – owo dra­ma­tycz­ne „zamiast”, unie­waż­nie­nie roz­pro­szo­ne­go i roz­pra­sza­ją­ce­go świa­ta w imię dozna­nia cało­ści, dostęp­ne­go jedy­nie w lek­tu­rze, o czym tak suge­styw­nie pisał Mar­cel Pro­ust – jest cele­bra­cją utra­ty, nie­śmiesz­nie naiw­nym spo­so­bem radze­nia sobie z wła­snym ucza­so­wie­niem? Sytu­acja bra­ku, w jakiej sta­wia nas uświa­do­mie­nie sobie przy­ro­dzo­ne­go naszej egzy­sten­cji bycia-w-stra­cie, jest jed­no­cze­śnie koniecz­no­ścią przej­ścia w dome­nę tak czy ina­czej poj­mo­wa­nej samo­dziel­no­ści. Brak zabez­pie­cze­nia, brak wyż­szej sank­cji, brak uspra­wie­dli­wia­ją­ce­go tego-co-na-zewnątrz – wszyst­ko to spra­wia, że trze­ba zacząć robić coś na wła­sny rachu­nek, wszak stra­tę trze­ba zasy­pać; a taką, któ­ra jest mil­cze­niem, zaga­dać. U Wyszyń­skie­go spra­wa jest tym poważ­niej­sza, że cho­dzi o utra­tę mat­ki – a zatem o stra­tę fun­da­men­tal­ną, źró­dło­wą, o sam arche­typ stra­ty. Ów nigdy (pra­wie nigdy) nie­chcia­ny, zawsze zaska­ku­ją­cy – a tym samym mode­lo­wo trau­ma­ty­zu­ją­cy – gest powtór­ne­go, tym razem osta­tecz­ne­go prze­cię­cia pępo­wi­ny, zda­je się tu być rady­kal­ną figu­rą ini­cja­cji, a o ini­cja­cję cho­dzi u Wyszyń­skie­go na tyle czę­sto, że chy­ba nie może to być przy­pad­kiem.

III.

Stro­fa pierw­sza zasa­dza się kil­ka­kroć powtó­rzo­nym podwo­je­niu – tak jak­by zapo­wie­dzia­na w tytu­le utra­ta mat­ki wio­dła do ukon­sty­tu­owa­nia się pod­mio­tu oso­bli­wie schi­zo­idal­ne­go (w podob­ny spo­sób – po tro­sze przy­naj­mniej podob­ny – kom­pli­ko­wa­li rela­cje dziec­ka z mat­ką psy­cho­ana­li­ty­cy, tacy choć­by jak Donald Win­ni­cott czy Mela­nie Kle­in). Coś zosta­je – zapew­ne już na zawsze – po stro­nie śmier­ci, ale dru­gie coś, dopie­ro się kon­sty­tu­ują­ce, tym bar­dziej wyry­wa się ku życiu: wszak osad śmier­ci moż­na zmyć tyl­ko spo­tęż­nia­łą wital­no­ścią. Pod­miot Wyszyń­skie­go zda­je się to rozu­mieć i opusz­cza (acz nie do koń­ca) swo­je pry­wat­ne, zasu­ge­ro­wa­ne w tytu­le mia­sto utra­pie­nia:

Uczę się kochać, mam podziel­ną
uwa­gę, więc mogę kochać dwie
oso­by naraz, albo pale­nie i chlań­sko.
Wczo­raj oglą­da­łem dwie dru­ży­ny

- po utra­cie mat­ki zaczy­na się nauka kocha­nia: czy aby nie „dopie­ro” po utra­cie, w tym wła­śnie momen­cie, kie­dy ini­cju­je się samo­sta­no­wie­nie tego, któ­ry to mówi? Koń­czy się czas prze­by­wa­nia w prze­strze­ni nazna­czo­nej miło­ścią wycho­dzą­cą – bywa, że bez­wa­run­ko­wo, ale bywa też, że zabor­czo, opre­syw­nie, a nawet, jak pisał to Michel Foucault w swej ponu­rej przy­po­wie­ści o naro­dzi­nach idei peni­ten­cjar­nej, ujarzmia­ją­co – od kogoś inne­go, zaczy­na się dro­ga ku suwe­ren­ne­mu wybie­ra­niu wła­sne­go uza­leż­nie­nia w dru­gim. Ale wyj­ście z domi­nium mat­czy­no­ści jest u Wyszyń­skie­go jed­no­cze­śnie kro­kiem ku roz­pro­sze­niu. Kolej­ne nie­przy­sta­ją­ce do sie­bie – niczym w figu­rze syl­lep­sy – zaan­ga­żo­wa­nia pod­mio­tu iro­nicz­nie unie­waż­nia­ją zasad­ność jakie­go­kol­wiek wła­ści­we­go miło­ści ujed­nost­ko­wia­nia, nada­ją­ce­go nie­po­wta­rzal­ne imię wyła­wia­nia z ano­ni­mo­wo­ści. Bo sko­ro nie ma zna­cze­nia, czy kocha się tę lub tam­tą oso­bę, któ­re to podwo­je­nie może być rów­nie dobrze wymie­nio­ne na pociąg ku „pale­niu i chlań­sku”, a wresz­cie na oglą­da­nie dwóch dru­żyn pił­kar­skich (a nie daj Bóg, żeby oka­za­ło się to bluź­nier­czym zgo­ła z ple­mien­nej pol­skiej per­spek­ty­wy kibi­cow­skim indy­fe­ren­ty­zmem!) – to jaki jest sens takie­go kocha­nia?

IV.

Stro­fa dru­ga zaczy­na się od koń­ca – i jest to oczy­wi­ście zakoń­cze­nie zwrot­ki poprzed­niej:

jed­no­cze­śnie, Che­mi­ka i Draw­sko.
Póź­niej jecha­łem peka­esem za
mia­sto. Szy­ba drża­ła.
Pogo­da strze­la­ła jak petar­da.

To pro­wo­ka­cyj­ne wyrzu­ce­nie na począ­tek wer­su i stro­fy sło­wa „jed­no­cze­śnie” wyda­je się tu wybrzmie­wać szcze­gól­nie moc­no – bo wra­że­nie non­sza­lanc­kich lek­ko­ści z począt­ku utwo­ru zbie­ga się w jed­no­cze­sno­ści; jej to mocą dwie bez­i­mien­ne dru­ży­ny nabie­ra­ją toż­sa­mo­ścio­we­go cię­ża­ru. Meta­fo­rycz­na, zno­szą­ca wszel­kie będą­ce zna­mie­niem indy­wi­du­al­no­ści róż­ni­ce, para­tak­tycz­na wędrów­ka mię­dzy jed­na­ko nie­istot­ny­mi obiek­ta­mi miło­ści dopie­ro w tym miej­scu sta­no­wie­nia jed­nost­ko­wo­ści zamie­nia się w podróż kon­kret­ną: „póź­niej” (czy­li po powścią­gnię­ciu zro­dzo­ne­go w utra­cie mat­ki roz­pro­sze­nia) moż­na już jechać – tym kon­kret­nym auto­bu­sem, w tym kon­kret­nie kie­run­ku, choć wciąż jesz­cze jest to ruch „od”, dro­ga „poza”; nie­mniej jed­nak teraz już odby­wa ją ktoś cokol­wiek wyra­zi­ściej w sobie utwier­dzo­ny. A tym samym – zdol­ny do spoj­rze­nia kon­tem­pla­cyj­ne­go, sku­pio­ne­go na szcze­gó­le takim jak drżą­ca szy­ba, wład­ny wywie­rać nacisk na świat poprzez upy­cha­nie go w meta­fo­rę, kom­pli­ko­wa­ną dodat­ko­wo przez wprzę­gnię­cie jej w logi­kę porów­na­nia. „Pogo­da”, któ­ra nie dość, że „strze­la”, to jesz­cze w strze­la­niu tym przy­wo­dzi na myśl „petar­dę” – ten reto­rycz­ny splot w figu­ra­tyw­nie powścią­gli­wym dotych­czas wier­szu nie jest czymś nie­win­nym; to bru­tal­na ope­ra­cja na cie­le rze­czy­wi­sto­ści, każą­ca nam patrzeć nie na nią samą, ale na to, jak widzi ją ten, któ­ry mówi u Wyszyń­skie­go.

V.

Następ­na stro­fa otwie­ra się pozo­ro­wa­nym powro­tem rze­czy­wi­sto­ści sub­li­mo­wa­nej uprzed­nio na reto­ry­kę – a powrót ten rychło oka­że się też powro­tem tego, co wypar­te naj­głę­biej, czy­li mat­ki – mat­ki obec­nej do tej pory jedy­nie w tytu­le, gdzie prze­cież jej obec­ność uję­ta była w co naj­mniej warun­ko­wy tryb utra­ty:

Prze­cież to była burza.
Tra­wy się nie dały wypa­lić.
Wody pod­cho­dzi­ły aż pod
same oczy. Mat­ka mia­ła sucho­ty,

a tym samym wcho­dzi­my tu w prze­strzeń klu­czo­wej dla zro­zu­mie­nia tek­stu, binar­nej logi­ki sku­pio­nej wokół dwóch pól meta­fo­rycz­nych, wil­go­ci i sucho­ści. Naj­pierw jed­nak nad­cią­ga burza: ona to jest banal­nym roz­wi­kła­niem metafory/porównania „pogo­da strze­la­ła jak petar­da”, powtór­nym prze­kła­dem języ­ka na rze­czy­wi­stość. Z burzą nad­cho­dzi deszcz – ale już wkrót­ce uro­śnie on do ran­gi cze­goś wię­cej niż tyl­ko pewien stan mete­oro­lo­gicz­ny, bo trud­no prze­cież uznać za nie­ob­cią­żo­ne sfor­mu­ło­wa­nie o „wodach pod­cho­dzą­cych po same oczy”. I o ile w koń­ców­ce poprzed­niej stro­fy usta­na­wia­ją­cy się jako suwe­ren­na, jed­nost­ko­wa toż­sa­mość pod­miot mani­fe­sto­wał się w gwał­cą­cej poza­ję­zy­ko­wą rze­czy­wi­stość figu­ra­cji, tak teraz tu, począw­szy od owej poetyc­kiej kapi­tu­la­cji, każą­cej oczy­wi­stą burzą zastą­pić wyobraź­nio­we strze­la­nie petard, mamy do czy­nie­nia z ponow­nym gubie­niem się w róż­ni­cu­ją­cym „na zewnątrz”. Teraz to rze­czy­wi­stość bie­rze górę, wywie­ra nacisk, nicu­je jaki­kol­wiek zamiar opi­su­ją­ce­go: już nawet „tra­wy nie dają się wypa­lić”, a twór­czo kon­sty­tu­tyw­na i kon­sty­tu­ują­ca wła­dza wzro­ku (niczym w słyn­nej sce­nie z Psa anda­lu­zyj­skie­go Salva­do­ra Dalí i Luisa Bunu­ela) musi ogło­sić, zagro­żo­na obcym jej wod­nym żywio­łem, jeśli już nie upa­dłość, to przy­naj­mniej upo­ka­rza­ją­cą nie­wy­dol­ność. No i mat­ka: cho­ra na sucho­ty, więc zapew­ne umie­ra­ją­ca, ale jed­nak – wła­śnie poprzez owe paro­no­ma­stycz­ne sucho­ty – dają­ca odpór wodzie. Para­doks: mówią­cy u Wyszyń­skie­go wyru­sza od umar­łej mat­ki w stro­nę wio­dą­cą przez zwią­za­ne z ado­le­scen­cją roz­pro­sze­nie ku samo­sta­no­wie­niu – ale dokład­nie w tym momen­cie, w któ­rym odna­lazł w sobie siłę do usta­la­nia w świe­cie swo­ich reguł, rze­czy­wi­stość kontr­ata­ku­je. A wów­czas pozo­sta­je jedy­nie mat­ka.

VI.

Mat­ka, o któ­rej na począt­ku na począt­ku ostat­niej zwrot­ki pod­miot mówi tak oto:

sze­dłem do niej przez bagno,
kału­że, mokra­dła, i ona się
skoń­czy­ła, zmar­ła. Niech wró­ci
coś, co suche. Cokol­wiek.

Śmierć mat­ki po raz pierw­szy – wła­śnie tu, na samym koń­cu – jest nazwa­na wprost. I moc­no ta śmierć wybrzmie­wa: mat­ka nie tyl­ko „zmar­ła”, ale też się skoń­czy­ła – chro­po­wa­tość syn­tak­tycz­na tego sfor­mu­ło­wa­nia (dwa cza­sow­ni­ki, jeden w stro­nie czyn­nej, dru­gi w bier­nej nie brzmią w związ­ku z jed­nym rze­czow­ni­kiem nazbyt for­tun­nie), jego este­tycz­na i etycz­na dwu­znacz­ność (o czło­wie­ku raczej nie mówi się, że „się skoń­czył”) słu­żą podwo­jo­ne­mu, jąka­ją­ce­mu się wyak­cen­to­wa­niu odej­ścia, tak jak­by nie uda­wa­ło się tej zgro­zy oddać raz tyl­ko. Nim jed­nak to nastą­pi – podró­ży ciąg dal­szy. Choć tym razem nie jest to już wędrów­ka „ku” sobie same­mu, auty­stycz­nie suwe­ren­ne­mu, lecz roz­pacz­li­wy odwrót, uciecz­ka, wyraz pra­gnie­nia powro­tu do tego, co może i wyma­ga­ło zrze­cze­nia się czę­ści wła­snej jed­nost­ko­wo­ści, dawa­ło jed­nak w zamian koniecz­ne poczu­cie umiej­sco­wie­nia, zado­mo­wie­nia – a cze­go zna­kiem jest nie­obec­ność zagra­ża­ją­cej, roz­ma­ite for­my przy­bie­ra­ją­cej wody. Mat­ka i wyzna­cza­na jej obec­no­ścią prze­strzeń są pod wła­dzą sucho­ści – a jej sym­bo­licz­ne kono­ta­cje (przy­naj­mniej te, któ­re w swo­im wier­szu uru­cha­mia Wyszyń­ski) są wybit­nie pozy­tyw­ne: to ta sama suchość, któ­rą u pro­gu stwo­rze­nia Elo­him oddzie­lił od zale­ga­ją­cej pust­kę wody, by wła­śnie ją prze­zna­czyć życiu. Dla­te­go wiersz (a w ślad za nim moja pró­ba jego opo­wie­dze­nia) koń­czą się wła­śnie w tym miej­scu, zna­czo­nym pra­gnie­niem cze­go­kol­wiek, co suche. A pra­gnie­nie – jak to pra­gnie­nie – jest per­ma­nent­nym wezwa­niem pły­ną­cym ze stro­ny tego, co utra­co­ne; bywa, że nie­odwo­łal­nie, niczym mat­ka, po któ­rej w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku pozo­sta­je jedy­nie osie­ro­ce­nie. W któ­rym – jak w tym wier­szu Wyszyń­skie­go – wszyst­ko się zaczy­na, cały ruch zna­czeń, i w któ­rym też wszyst­ko musi się zamknąć.

O autorze

Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Powiązania