
Erupcje (2)
felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek53. odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.
WięcejRecenzja Przemysława Rojka z książki Skaleczenie chłopca Filipa Wyszyńskiego.
I.
Josif Brodski w eseju poświęconym wierszowi W. H. Audena „1 września 1939” (eseju będącym zapisem wykładu wygłoszonego na Uniwersytecie Columbia) zapowiadał: „Poemat, który macie przed sobą, liczy dziewięćdziesiąt dziewięć wersów i, jeśli czas pozwoli, poświęcimy uwagę każdemu z nich. Być może wyda się to – i nawet rzeczywiście będzie nudne, ale tak postępując, zyskamy lepszą sposobność dowiedzenia się czegoś o autorze, jak również o strategii wiersza lirycznego w całości”. Podobnie chciałbym uczynić z jednym wierszem Filipa Wyszyńskiego – a wierszem tym będzie „Utrata matki” (szczęśliwie o wiele krótsza niż arcypoemat Audena). Jedno mogę powtórzyć za noblistą z dużą dozą pewności: istnieje niebezpieczeństwo, że okaże się to nudne, jakkolwiek nie będę aż tak skrupulatny jak autor Mniej niż ktoś i zatrzymam się na osobnej analizie każdej strofy – zaznaczając w ten sposób mimochodem, że ascetyczna, operująca krótką linijką i najczęściej czterowersowa zwrotka ma nie tylko w tym utworze, ale i w całej w debiutanckiej książce Wyszyńskiego znaczenie bardziej niż tylko ornamentacyjne. Drugiego z przeczuć Brodskiego nie podzielam: nie wydaje mi się, że postępując w zapowiedziany powyżej sposób, odkryję cokolwiek istotnego czy to o autorze, czy też o logice poezji w ogóle. Prędzej już – jak to zwykle w takich sytuacjach bywa – zdam sprawę z własnych ograniczających idiosynkrazji. Cóż, zawsze mogę powiedzieć – jak ktoś nie chce, niech nie czyta.
II.
Nim jednak przejdę do pierwszej strofy, słów kilka o tytule. Utrata jako taka jest w ogóle doświadczeniem szczególnym, szczególnie ważkim. Ważkość tę zaświadcza choćby monstrualnych rozmiarów biblioteka, którą różnym sposobom tematyzowania utraty poświęcono, biblioteka zapełniana przez pisarzy od Safony do Freuda i dalej. I być może w ogóle jest tak, że cała literatura – owo dramatyczne „zamiast”, unieważnienie rozproszonego i rozpraszającego świata w imię doznania całości, dostępnego jedynie w lekturze, o czym tak sugestywnie pisał Marcel Proust – jest celebracją utraty, nieśmiesznie naiwnym sposobem radzenia sobie z własnym uczasowieniem? Sytuacja braku, w jakiej stawia nas uświadomienie sobie przyrodzonego naszej egzystencji bycia-w-stracie, jest jednocześnie koniecznością przejścia w domenę tak czy inaczej pojmowanej samodzielności. Brak zabezpieczenia, brak wyższej sankcji, brak usprawiedliwiającego tego-co-na-zewnątrz – wszystko to sprawia, że trzeba zacząć robić coś na własny rachunek, wszak stratę trzeba zasypać; a taką, która jest milczeniem, zagadać. U Wyszyńskiego sprawa jest tym poważniejsza, że chodzi o utratę matki – a zatem o stratę fundamentalną, źródłową, o sam archetyp straty. Ów nigdy (prawie nigdy) niechciany, zawsze zaskakujący – a tym samym modelowo traumatyzujący – gest powtórnego, tym razem ostatecznego przecięcia pępowiny, zdaje się tu być radykalną figurą inicjacji, a o inicjację chodzi u Wyszyńskiego na tyle często, że chyba nie może to być przypadkiem.
III.
Strofa pierwsza zasadza się kilkakroć powtórzonym podwojeniu – tak jakby zapowiedziana w tytule utrata matki wiodła do ukonstytuowania się podmiotu osobliwie schizoidalnego (w podobny sposób – po trosze przynajmniej podobny – komplikowali relacje dziecka z matką psychoanalitycy, tacy choćby jak Donald Winnicott czy Melanie Klein). Coś zostaje – zapewne już na zawsze – po stronie śmierci, ale drugie coś, dopiero się konstytuujące, tym bardziej wyrywa się ku życiu: wszak osad śmierci można zmyć tylko spotężniałą witalnością. Podmiot Wyszyńskiego zdaje się to rozumieć i opuszcza (acz nie do końca) swoje prywatne, zasugerowane w tytule miasto utrapienia:
Uczę się kochać, mam podzielną
uwagę, więc mogę kochać dwie
osoby naraz, albo palenie i chlańsko.
Wczoraj oglądałem dwie drużyny
- po utracie matki zaczyna się nauka kochania: czy aby nie „dopiero” po utracie, w tym właśnie momencie, kiedy inicjuje się samostanowienie tego, który to mówi? Kończy się czas przebywania w przestrzeni naznaczonej miłością wychodzącą – bywa, że bezwarunkowo, ale bywa też, że zaborczo, opresywnie, a nawet, jak pisał to Michel Foucault w swej ponurej przypowieści o narodzinach idei penitencjarnej, ujarzmiająco – od kogoś innego, zaczyna się droga ku suwerennemu wybieraniu własnego uzależnienia w drugim. Ale wyjście z dominium matczyności jest u Wyszyńskiego jednocześnie krokiem ku rozproszeniu. Kolejne nieprzystające do siebie – niczym w figurze syllepsy – zaangażowania podmiotu ironicznie unieważniają zasadność jakiegokolwiek właściwego miłości ujednostkowiania, nadającego niepowtarzalne imię wyławiania z anonimowości. Bo skoro nie ma znaczenia, czy kocha się tę lub tamtą osobę, które to podwojenie może być równie dobrze wymienione na pociąg ku „paleniu i chlańsku”, a wreszcie na oglądanie dwóch drużyn piłkarskich (a nie daj Bóg, żeby okazało się to bluźnierczym zgoła z plemiennej polskiej perspektywy kibicowskim indyferentyzmem!) – to jaki jest sens takiego kochania?
IV.
Strofa druga zaczyna się od końca – i jest to oczywiście zakończenie zwrotki poprzedniej:
jednocześnie, Chemika i Drawsko.
Później jechałem pekaesem za
miasto. Szyba drżała.
Pogoda strzelała jak petarda.
To prowokacyjne wyrzucenie na początek wersu i strofy słowa „jednocześnie” wydaje się tu wybrzmiewać szczególnie mocno – bo wrażenie nonszalanckich lekkości z początku utworu zbiega się w jednoczesności; jej to mocą dwie bezimienne drużyny nabierają tożsamościowego ciężaru. Metaforyczna, znosząca wszelkie będące znamieniem indywidualności różnice, parataktyczna wędrówka między jednako nieistotnymi obiektami miłości dopiero w tym miejscu stanowienia jednostkowości zamienia się w podróż konkretną: „później” (czyli po powściągnięciu zrodzonego w utracie matki rozproszenia) można już jechać – tym konkretnym autobusem, w tym konkretnie kierunku, choć wciąż jeszcze jest to ruch „od”, droga „poza”; niemniej jednak teraz już odbywa ją ktoś cokolwiek wyraziściej w sobie utwierdzony. A tym samym – zdolny do spojrzenia kontemplacyjnego, skupionego na szczególe takim jak drżąca szyba, władny wywierać nacisk na świat poprzez upychanie go w metaforę, komplikowaną dodatkowo przez wprzęgnięcie jej w logikę porównania. „Pogoda”, która nie dość, że „strzela”, to jeszcze w strzelaniu tym przywodzi na myśl „petardę” – ten retoryczny splot w figuratywnie powściągliwym dotychczas wierszu nie jest czymś niewinnym; to brutalna operacja na ciele rzeczywistości, każąca nam patrzeć nie na nią samą, ale na to, jak widzi ją ten, który mówi u Wyszyńskiego.
V.
Następna strofa otwiera się pozorowanym powrotem rzeczywistości sublimowanej uprzednio na retorykę – a powrót ten rychło okaże się też powrotem tego, co wyparte najgłębiej, czyli matki – matki obecnej do tej pory jedynie w tytule, gdzie przecież jej obecność ujęta była w co najmniej warunkowy tryb utraty:
Przecież to była burza.
Trawy się nie dały wypalić.
Wody podchodziły aż pod
same oczy. Matka miała suchoty,
a tym samym wchodzimy tu w przestrzeń kluczowej dla zrozumienia tekstu, binarnej logiki skupionej wokół dwóch pól metaforycznych, wilgoci i suchości. Najpierw jednak nadciąga burza: ona to jest banalnym rozwikłaniem metafory/porównania „pogoda strzelała jak petarda”, powtórnym przekładem języka na rzeczywistość. Z burzą nadchodzi deszcz – ale już wkrótce urośnie on do rangi czegoś więcej niż tylko pewien stan meteorologiczny, bo trudno przecież uznać za nieobciążone sformułowanie o „wodach podchodzących po same oczy”. I o ile w końcówce poprzedniej strofy ustanawiający się jako suwerenna, jednostkowa tożsamość podmiot manifestował się w gwałcącej pozajęzykową rzeczywistość figuracji, tak teraz tu, począwszy od owej poetyckiej kapitulacji, każącej oczywistą burzą zastąpić wyobraźniowe strzelanie petard, mamy do czynienia z ponownym gubieniem się w różnicującym „na zewnątrz”. Teraz to rzeczywistość bierze górę, wywiera nacisk, nicuje jakikolwiek zamiar opisującego: już nawet „trawy nie dają się wypalić”, a twórczo konstytutywna i konstytuująca władza wzroku (niczym w słynnej scenie z Psa andaluzyjskiego Salvadora Dalí i Luisa Bunuela) musi ogłosić, zagrożona obcym jej wodnym żywiołem, jeśli już nie upadłość, to przynajmniej upokarzającą niewydolność. No i matka: chora na suchoty, więc zapewne umierająca, ale jednak – właśnie poprzez owe paronomastyczne suchoty – dająca odpór wodzie. Paradoks: mówiący u Wyszyńskiego wyrusza od umarłej matki w stronę wiodącą przez związane z adolescencją rozproszenie ku samostanowieniu – ale dokładnie w tym momencie, w którym odnalazł w sobie siłę do ustalania w świecie swoich reguł, rzeczywistość kontratakuje. A wówczas pozostaje jedynie matka.
VI.
Matka, o której na początku na początku ostatniej zwrotki podmiot mówi tak oto:
szedłem do niej przez bagno,
kałuże, mokradła, i ona się
skończyła, zmarła. Niech wróci
coś, co suche. Cokolwiek.
Śmierć matki po raz pierwszy – właśnie tu, na samym końcu – jest nazwana wprost. I mocno ta śmierć wybrzmiewa: matka nie tylko „zmarła”, ale też się skończyła – chropowatość syntaktyczna tego sformułowania (dwa czasowniki, jeden w stronie czynnej, drugi w biernej nie brzmią w związku z jednym rzeczownikiem nazbyt fortunnie), jego estetyczna i etyczna dwuznaczność (o człowieku raczej nie mówi się, że „się skończył”) służą podwojonemu, jąkającemu się wyakcentowaniu odejścia, tak jakby nie udawało się tej zgrozy oddać raz tylko. Nim jednak to nastąpi – podróży ciąg dalszy. Choć tym razem nie jest to już wędrówka „ku” sobie samemu, autystycznie suwerennemu, lecz rozpaczliwy odwrót, ucieczka, wyraz pragnienia powrotu do tego, co może i wymagało zrzeczenia się części własnej jednostkowości, dawało jednak w zamian konieczne poczucie umiejscowienia, zadomowienia – a czego znakiem jest nieobecność zagrażającej, rozmaite formy przybierającej wody. Matka i wyznaczana jej obecnością przestrzeń są pod władzą suchości – a jej symboliczne konotacje (przynajmniej te, które w swoim wierszu uruchamia Wyszyński) są wybitnie pozytywne: to ta sama suchość, którą u progu stworzenia Elohim oddzielił od zalegającej pustkę wody, by właśnie ją przeznaczyć życiu. Dlatego wiersz (a w ślad za nim moja próba jego opowiedzenia) kończą się właśnie w tym miejscu, znaczonym pragnieniem czegokolwiek, co suche. A pragnienie – jak to pragnienie – jest permanentnym wezwaniem płynącym ze strony tego, co utracone; bywa, że nieodwołalnie, niczym matka, po której w ostatecznym rozrachunku pozostaje jedynie osierocenie. W którym – jak w tym wierszu Wyszyńskiego – wszystko się zaczyna, cały ruch znaczeń, i w którym też wszystko musi się zamknąć.
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.