recenzje / ESEJE

W głąb „czarnej dziury”

Karol Maliszewski

Recenzja Karola Maliszewskiego towarzysząca premierze e-booka Telefon z antypodów. Wiersze z młodości w epoce minionej (1978-1990), wydanej w Biurze Literackim 8 marca 2016 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

1

Już pierw­szy wiersz mówi coś o kłam­stwie, od razu wrzu­ca­jąc odbior­cę w czas etycz­ne­go mak­sy­ma­li­zmu. Rze­czy­wi­ście „epo­ka minio­na”. I jesz­cze – nie wiem, czy słusz­ne – sko­ja­rze­nie z „okre­ślo­ną epo­ką”. Naj­waż­niej­sze i pierw­sze wspo­mnie­nie zwią­za­ne jest z impe­ra­ty­wem mówie­nia praw­dy. Przy­po­mi­na, że było się po stro­nie, za czymś opo­wia­da­ło. I mot­to pierw­szej czę­ści jak­że sto­sow­ne do tego nasze­go (prze­pra­szam za poko­le­nio­we utoż­sa­mie­nie) albo-albo. Bo w pew­nym sen­sie „ewan­ge­licz­ne” to były cza­sy. Wyra­zi­ste, mimo pozor­ne­go roz­ma­za­nia – w „czar­nej dziu­rze” pisa­ło się jasne, etycz­ne wier­sze. Było, minę­ło. Ale czy na pew­no słusz­nie minio­na epo­ka? Czy nagle nie tęsk­ni się za czymś razem z wcze­sny­mi wier­sza­mi Zbi­gnie­wa Mache­ja, z tą nagle wyrzu­co­ną przez fale butel­ką? Owszem, brzmi to jak głos z bar­dzo dale­ka czy „tele­fon z anty­po­dów”, lecz nie cał­kiem umar­ło, jakoś nie zdą­ży­ło pokryć się kurzem. Coś cią­gle ćmi, boli. Przy­naj­mniej mnie, rówie­śni­ka tych gestów i roz­te­rek.

Naj­bar­dziej dotkli­wy był kon­trast – i te utwo­ry dosko­na­le to poka­zu­ją – mię­dzy mało­ścią codzien­no­ści a wznio­sło­ścią sumie­nia. Tutaj Jezus mówi o Juda­szu jak o przy­ja­cie­lu, a więc jest coś ponad tym, co jest, co wyda­je się i co się sądzi. Z dru­giej stro­ny obser­wu­je­my „grze­bień z wycze­sa­ny­mi wło­sa­mi”, wyli­cza­my przed­mio­ty i szcze­gó­ły, w niczym nie znaj­du­jąc opar­cia. Fałsz i nie­smak to głów­ne sygna­tu­ry opi­sy­wa­nej rze­czy­wi­sto­ści, do któ­rej z tru­dem przy­kła­da się ewan­ge­licz­ne wzor­ce. Dla­te­go się­ga się dalej. Po bar­dziej suge­styw­ne przy­kła­dy moral­nej wyra­zi­sto­ści zwią­za­ne z oku­pa­cją i holo­kau­stem. I wte­dy takie wier­sze są jak jaskra­we pla­my na tle sza­rzy­zny, znie­ru­cho­mie­nia, znie­chę­ce­nia.

2

Gdy­by tyl­ko tyle dało się powie­dzieć o tych utwo­rach, to nie war­to było­by do nich wra­cać. Tak jak już nie wra­ca się do innych przy­kła­dów lirycz­ne­go kom­ba­tanc­twa. Ory­gi­nal­ność Mache­ja pole­ga­ła na połą­cze­niu prze­wi­dy­wal­ne­go ety­zmu z nie­prze­wi­dy­wal­nym este­ty­zmem, z zupeł­nie wła­sną i kapry­śną melo­dycz­no-obra­zo­wą linią wier­sza. Takie były nauki i wpły­wy w owych latach poszu­ki­wa­nia poetyc­kich wzo­rów. W każ­dym z nas ina­czej ukła­da­ły się zna­jo­me tony i zaska­ku­ją­ce akcen­ty. Dzi­siaj czy­ta­ny mło­dy Machej ujmu­je świe­żo­ścią, ener­gią i bie­gło­ścią w sca­le­niu zapo­ży­czo­nych gło­sów. W sca­le­niu tak zupeł­nym, że pra­wie nie­zau­wa­żal­nym. I melan­cho­lia, i posta­wio­ny na bacz­ność zmysł etycz­ny, i patos gdzieś tam dźwię­czą­cy w gło­so­wych stru­nach, i wisiel­czy humor – wszyst­ko to doga­du­je się w raz moc­nym i dra­pież­nym, to zno­wu sen­nym i som­nam­bu­licz­nym ryt­mie. Jak­by ktoś chciał pogo­dzić Man­delsz­ta­ma z Gał­czyń­skim (ba! „Mickiewicza/ z Janis Joplin”), Elio­ta z sur­re­ali­sta­mi, Miło­sza z Wojacz­kiem, Her­ber­ta z Bur­są. I godzi. Bo wszyst­ko wyda­je się być na swo­im miej­scu. Brzmi, jak nale­ży.

3

Mot­to dru­giej czę­ści nakie­ro­wu­je na to, co poszcze­gól­ne i lokal­ne. Roz­wa­ża­nia o ple­mie­niu, naro­dzie czy czło­wie­czeń­stwie uzu­peł­nia się o mało­mia­stecz­ko­we rapor­ty, bo praw­dę trze­ba „w sobie wyczy­tać”. Bli­żej, wokół, w zasię­gu ręki jest goto­wa o niej opo­wieść. Naj­pierw wybór posta­ci i sytu­acji, a potem cier­pli­wa obrób­ka obser­wa­cji i scen. Wiersz jest dopra­co­wa­ny w każ­dym calu, a mimo to przez swą lek­kość i muzycz­ność stwa­rza wra­że­nie empa­tycz­nej notat­ki na gorą­co.

Lokal­ność powra­ca w innym sty­lu i ryt­mie w cyklu zapi­sków pro­zą opa­trzo­nych mot­tem z Baudelaire’a. Znów cho­dzi o praw­dę, o docho­dze­nie do niej, o pra­cę praw­dy słu­żą­cą wier­no­ści i sile sztu­ki. „Tyle rze­czy za zamknię­ty­mi okna­mi” – repor­ter wra­ca do wyobraź­ni, bo to cie­kaw­sze niż zwy­kłe patrze­nie. Obser­wa­cje nakła­da­ją się, inten­cje kumu­lu­ją. W ten spo­sób powsta­je cykl liry­ków pro­zą, chy­ba jeden z cie­kaw­szych w dru­giej poło­wie dwu­dzie­ste­go wie­ku. W pewien spo­sób podob­nych do pisa­nych w tym samym cza­sie przez Olgę Tokar­czuk krót­kich próz, któ­rych cykl autor­ka Mia­sta w lustrach zaty­tu­ło­wa­ła wła­śnie Okna. Do miesz­czu­chów ukry­tych za szczel­nie zamknię­ty­mi okna­mi i bra­ma­mi w jesz­cze inny spo­sób dobie­ra­li się wte­dy Jacek Pod­sia­dło i Krzysz­tof Śliw­ka. W „czar­nej dziu­rze” lat osiem­dzie­sią­tych tyle się dzia­ło, pisa­ło i szu­ka­ło.

Co moż­na opo­wie­dzieć o życiu w małej mie­ści­nie? Czym roz­sa­dzić cia­sny gor­set oglą­du i odczu­cia? Humo­rem, absur­dem, sur­re­ali­zmem, naru­sze­niem przy­ję­tych zasad repre­zan­ta­cji. Jasne, że opo­wia­da się o Cie­szy­nie, ale jesz­cze wię­cej o spo­so­bie patrze­nia na mitycz­ny, stwo­rzo­ny, lite­rac­ki Cie­szyn jako emble­mat małej, zaklę­śnię­tej w sobie, rze­czy­wi­sto­ści sta­nu wojen­ne­go. Nawet moż­na się doszu­kać paro­dii wyso­kie­go sty­lu mówie­nia o kom­ba­tanc­kich powin­no­ściach. Roz­mo­wy pol­skie latem 1984 Mache­ja to, sty­li­zo­wa­ny na „natursz­czy­kow­ski”, mono­log roz­ga­da­nych kobiet z mia­stecz­ka. Nie poru­sza­ją wiel­kich tema­tów, nie wspo­mi­na­ją o Con­ra­dzie i pożą­da­nej posta­wie, nie obra­bia­ją po wie­le­kroć „ojczy­zny”, „patrio­ty­zmu” i „hono­ru”. One po pro­stu z wiel­kim prze­ję­ciem oma­wia­ją to, co naj­bliż­sze i naj­waż­niej­sze – bul­wer­su­ją­ce małą spo­łecz­ność eks­cy­tu­ją­ce zda­rze­nia oby­cza­jo­wo-kry­mi­nal­ne. Tak opi­sa­ny świat wyda­je się autar­kicz­ny i „nie­prze­ma­kal­ny”: hero­icz­ne dyle­ma­ty moral­ne nie docie­ra­ją doń wca­le. Boha­ter wspo­mi­na dzie­ciń­stwo, komen­tu­je fakt wła­ma­nia do apte­ki Pod Błę­kit­nym Sło­niem, opi­su­je wygląd i zwy­cza­je fry­zje­ra Palu­cha, a potem mło­de­go szew­ca, nie pomi­ja­jąc – rzecz jasna – dok­to­ra Made­ja i cór­ki hodow­cy nutrii Szlau­era. I tak od scen­ki do scen­ki two­rzy się łań­cu­szek pew­nej koniecz­no­ści, prze­wi­dy­wal­ne­go bycia w zamknię­tym krę­gu, bycia chwi­la­mi barw­ne­go, a nie­kie­dy odstrę­cza­ją­ce­go; jeże­li na spo­sób sur­re­ali­stycz­ny i humo­ry­stycz­ny moż­na poka­zać zapy­zia­łość, to tutaj tak wła­śnie z powścią­gli­wo­ścią i sma­kiem zro­bio­no. Pły­ną te histo­ryj­ki, docie­ra­jąc do isto­ty natu­ry ludz­kiej – czło­wie­ko­wi, owszem, zda­rza­ją się momen­ty wiel­ko­ści, lecz sto­sun­ko­wo rzad­ko. I nie mają one więk­sze­go zna­cze­nia w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku, bowiem ten zwią­za­ny jest z jed­no­staj­no­ścią i bana­łem, zaś egzy­sten­cjal­ne śred­niac­two tyl­ko od cza­su do cza­su roz­świe­tla­ją race dzi­wac­twa lub występ­ku. Seria obraz­ków zmie­rza do fina­łu, do ujaw­nie­nia skry­wa­nej inten­cji: „W naszej mie­ści­nie jest mnó­stwo szu­braw­ców, głup­ców, zawist­ni­ków, oszczer­ców i wszel­kiej innej bez­in­te­re­sow­nie nie­życz­li­wej swo­ło­czy, bez wzglę­du na to, czy jest stan wojen­ny, czy zaczy­na się demo­kra­tycz­na zmia­na ustro­ju. Pew­ne­go dnia muszę się spa­ko­wać i stąd wyje­chać. Wyje­chać i nigdy nie wró­cić. Cze­kam tyl­ko na tele­fon zza oce­anu albo z anty­po­dów”.

4

Spa­ko­wać, zamknąć za sobą drzwi, wyje­chać. Ten nowy tom sta­rych wier­szy poka­zu­je to, co zosta­wio­no za sobą, od cze­go poszło się w stro­nę innych moż­li­wo­ści eks­pre­sji. Nie czu­ję się na siłach, żeby to jakoś pod­su­mo­wać, choć­by i z tego wzglę­du, że pro­ces roz­wo­ju i szu­ka­nia wciąż trwa.

Rzuć­my okiem na ostat­nie czę­ści. Obie moc­no przez mot­ta nazna­czo­ne suge­stią praw­dy. Pod­kre­ślam – już nie impe­ra­ty­wem, lecz tyl­ko suge­stią. Mot­to z Wata mówi o tym, że praw­da przy­cią­ga, ale też odpy­cha. Za tą tezą stoi obraz pły­wa­ka, któ­ry „zasnął na wodzie w zacisz­nej pły­ciź­nie zatoki/ obok meduz i sam jak­że medu­zie podobny,/ bier­ny zarów­no fali tamtej,/ co go zabiera,/ i tej, któ­ra odno­si”, a mnie się zaraz mgli­ście przy­po­mi­na coś z Bec­ket­ta mówią­ce­go o tym, że jed­no­cze­śnie pły­nie się i tonie. Taka więc praw­da. Dobrze się w niej zanu­rzyć, byle nie zachły­snąć.

Nato­miast przy­wo­ły­wa­ny w ostat­niej czę­ści Mie­czy­sław Pio­trow­ski pod­kre­śla, że „kości­ste wnę­trze jest jedy­ną tre­ścią”, a praw­da ulot­na – jeden nie­ostroż­ny ruch, mają­cy za cel jej przy­bli­że­nie, spło­szy ją, unie­waż­ni. I wier­sze pod takim styg­ma­tem (ostroż­no­ści, nie­pew­no­ści) umiesz­czo­ne, kru­sze­ją, wyda­ją się ulot­ne. I żeby cał­kiem nie ule­cia­ły, coraz czę­ściej zanu­rza­ne są w utrwa­la­ją­cym je kata­ryn­ko­wym ryt­mie. Tak jak­by for­ma sta­ła się pew­ni­kiem, czymś, cze­mu moż­na w osta­tecz­nym rachun­ku zawie­rzyć. Bo te wier­sze ostat­nie mówią o zawie­dzio­nych rachu­bach, o aksjo­lo­gicz­nej roz­syp­ce, któ­re może prze­chy­trzyć tyl­ko rze­mieśl­ni­czy upór poety, litaj­nij­ny, a więc modli­tew­ny, rytm: „Jest to taniec sło­dy­czy ze stra­chem, mrozu/ z oło­wiem, potu z krwią”. Tań­co­wi rymów i uwie­dze­niu ryt­mem towa­rzy­szy nie­zwy­kle wyostrzo­na świa­do­mość gestu. Nie­któ­re roz­ko­ły­sa­ne i śpiew­ne wier­sze koń­czą się „zim­no­krwi­sty­mi” dodat­ka­mi w sty­lu: „Tę lita­nię moż­na wydłużać/ w nie­skoń­czo­ność. Ozna­cza ona/ tyl­ko jed­no: im jestem starszy,/ tym bar­dziej jestem świadomy./ A im bar­dziej świadomy,/ tym mniej czegokolwiek/ pew­ny”.

Chwi­le pew­no­ści zwią­za­ne są z miło­ścią i przy­ro­dą. Życie spo­łecz­ne i zwal­cza­ją­ce się nawza­jem sumie­nia, poli­ty­ka i jej powta­rzal­ne koro­wo­dy, szu­ka­nie praw­dy poza samym sobą, poza swo­imi uczu­cia­mi i goto­wo­ścią do czuj­nej, skrom­nej epi­fa­nii – sko­ja­rzo­no z pust­ką i nico­ścią. Przej­ście od mło­dzień­cze­go mak­sy­ma­li­zmu do kry­sta­li­zu­ją­cej się (ale ciem­ny to krysz­tał) doj­rza­łej świa­do­mo­ści obra­zu­ją – chy­ba naj­moc­niej­sze w tomie – wier­sze koń­co­we. Wyko­rzy­stu­jąc moc­no zako­rze­nio­ne w pol­skiej tra­dy­cji lirycz­nej „nuty lozań­skie”, Machej kreu­je rytu­ał przej­ścia, „prze­po­czwa­rza­nia się w wiek męski, wiek klę­ski”: „Dzie­dzic­twa i przeznaczenia/ zamie­nia­ły się maska­mi. Pieczęcie/ krwi roz­sy­py­wa­ły się w proch./ Nie mia­łem już niko­go. Nie/ mia­łem nawet imie­nia i nazwi­ska.” Tak oto po raz kolej­ny ktoś sta­je się na nowo. Przed nim nowe życie do odkry­cia, nazwi­sko do napi­sa­nia, imię do wymó­wie­nia. I jesz­cze do wyar­ty­ku­ło­wa­nia prze­czu­cie, że „Zwąt­pie­nie zamknie wyobraź­nię poetów/ w widzial­nym, rze­czy­wi­stym świe­cie”.

O autorze

Karol Maliszewski

Urodzony w 1960 roku w Nowej Rudzie. Poeta, prozaik, krytyk literacki. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Założyciel Noworudzkiego Klubu Literackiego „Ogma”. Laureat nagrody im. Marka Jodłowskiego (1994), nagrody im. Barbary Sadowskiej (1997), nagrody im. Ryszarda Milczewskiego-Bruno (1999). Nominowany do NIKE za zbiór krytyk literackich Rozproszone głosy. Notatki krytyka (2007). Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Mieszka w Nowej Rudzie.

Powiązania