
Erupcje (2)
felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek53. odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.
WięcejRecenzja Przemysława Rojka, towarzysząca premierze książki żal, może on Romana Honeta, wydanej w Biurze Literackim 17 października 2022 roku.
I
Intuicja, że w nowej książce Romana Honeta może chodzić o czas, pojawiła się jeszcze przed przeczytaniem samej książki i zrodziła się z czegoś zupełnie zewnętrznego: z tego, że propozycja zrecenzowania tomu przedłożona została mi (z przyczyn, za zaistnienie których absolutnie nikogo nie obwiniam) w momencie, w którym na napisanie tekstu zostało mi już przeraźliwie mało – no właśnie – czasu. Bywa (czasem, czasem bywa!) tak, że podobnym intuicjom warto dać wybrzmieć do końca – zwłaszcza że czas faktycznie jest przecież jednym z naczelnych tematów całej twórczości poety.
II
Ale czas – w wymiarze egzystencjalnym oczywiście, nie jako jeden z parametrów w równaniach fizycznych – nie istnieje wszak bez doświadczającego go podmiotu. I tu przyszły mi do głowy – kiedy już zacząłem w niedoczasie wertować nowy tom Honeta – takie czytane ongiś słowa:
„Tworzenie silnego ego, co jest celem większości nurtów psychoterapeutycznych, jest według niego [Jamesa Hillmana – P.R.] pułapką, sztucznym tworem, który blokuje aktywność obrazów, dostęp do mundus imaginalis. W tym sensie działanie to jest odpowiedzialne za zjawiska dezintegracji psychicznej. Dokonujemy wtedy zamiany obrazu na alegorię, co subtelnie pozbawia go wszelkiej siły oddziaływania. Dlatego też powrót do doświadczania obrazów byłby głównym zadaniem terapeuty i zbliżałby jego działania do dziedziny sztuki, do obszaru dotykającego bardziej pierwotnych doznań.
Co niekoniecznie znaczy, że zbliżałoby to człowieka do doświadczania rzeczywistości innej niż jego własna.
Psyche jest pokawałkowana i, według Hillmana, pragnie przeżywać rozpacz, rozpamiętywać cierpienie, przemijalność, skończoność i śmierć oraz wszystkie ciemne moce drzemiące w jej głębinach, w odróżnieniu od ducha, który dąży do harmonii, światła, jedności absolutu i wieczności. Duch jest apolliński i dąży ku szczytom – psyche jest dionizyjska i schodzi ku dolinom.” (Tomasz Teodorczyk, Płacz cykady).
„Ze zmagania się człowieka z archetypem, który jawi się jako tajemniczy, bezimienny, potężny i niesamowity ktoś, człowiek – prawdopodobnie zawsze – wychodzi ze zwichniętym biodrem. Człowiek zdobywa się jednak na odwagę, by stawić czoło archetypowi; jest to chyba jego powinnością, może nawet i powołaniem. «Mimo że widziałem Boga twarzą w twarz, jednak ocaliłem me życie» (Rdz XXXII, 31). Ale żeby móc tak powiedzieć, człowiek musi pozostać przy swej tożsamości, choćby wydawała się ona niedoskonała, krucha i pożałowania godna. Człowiek tu – Bóg tam. Człowiek musi umieć pogodzić ducha z życiem.” (Leszek Kolankiewicz, Samba z bogami. Opowieść antropologiczna; fragment książki Kolankiewicza, z którego biorę powyższy cytat, wypełniony jest przejmującą interpretacją figury „człowieka-nikt” z ostatniego etapu pisarstwa Edwarda Stachury. Nie wydaje mi się, by podmiot najnowszych wierszy Honeta miał wiele wspólnego z „człowiekiem-nikt” – choćby dlatego, że to przeistoczenie Stachury ma wedle Kolankiewicza wymiar przede wszystkim autodestrukcyjny, a poezja Honeta jest ufundowana na programowym negowaniu autodestrukcji, niemniej jednak nie mogę tak doszczętnie zlekceważyć tego, że osobowy „nikt” nawiedza dwa wiersze z przedostatniej książki poety, z cichych psów, i że w obu tych niezbyt długich wierszach – nikt w operze i nikt na wyścigach – kilkanaście razy pojawiają się zwroty opisujące zaprzeczenie lub negację).
III
Mamy więc – na początek – dwa wątki: czas i doznającą go podmiotowość rozdwojoną albo między uziemioną w doświadczeniu psyche a sublimującym duchem (Teodorczyk w ślad za Hillmanem), albo między ziemskiego człowieka i zaziemskie, archetypalne bóstwo (Kolankiewicz inspirowany przez Carla Gustava Junga). Zanim jednak spróbuję zaaplikować to, co piszą obaj cytowani tu autorzy, do próby egzegezy głównego (głównego – oczywiście tylko dla mnie) zamysłu książki żal, a może on – kilka spostrzeżeń w celu wybadania gruntu, jakim jest najnowsza propozycja poetycka autora baw się.
Ósmy tom premierowych wierszy Romana Honeta wydaje się alchemiczną zgoła destylacją najważniejszych wątków obecnych w tej twórczości w zasadzie od debiutanckiej alicji, czyli już od ponad ćwierćwiecza (to poczucie, że ma się do czynienia z wierszami wyjątkowo przemyślanymi, dojrzałymi i nieprzypadkowo wyselekcjonowanymi, może dodatkowo być wzmocnione przez fakt, że na swoją nową książkę Roman Honet kazał czytelnikom czekać nadzwyczaj długo – bo aż pięć lat; dłuższe o rok twórcze zamilknięcie oddzielało tylko trzeci i czwarty zbiór Honeta, czyli „serce” i baw się). Wierszy jest trzydzieści osiem – w większości krótkich, z rzadka tylko przekraczających długość jednej strony (owszem, Honet najlepiej czuje się w takich właśnie średnich rozmiarów formach poetyckich, ale przecież zdarzały mu się też dłuższe, efektowne poematy – takie jak choćby „z podróży pośmiertnej” z tomu baw się czy wieńczący książkę świat był mój cykl „dla śpiącej”). Zwraca też uwagę wcale nie tak oczywiste dla autora przywiązanie do różnorakich regularnych strof – najczęściej jest to tetrastych, niekiedy puentowany strofą trójwersową bądź dystychem (bywa też, że dystychy i białe tercyny są budulcem całych utworów, bywa inaczej – choć, powtarzam, najczęściej regularnie).
Ale – jak już wspomniałem – jeśli żal, może on pozostawia we mnie wrażenie, że jest swego rodzaju destylatem tego tak konsekwentnego projektu, jakim wydaje się cała poezja Romana Honeta, to nie chodzi tu o sprawy formalne (zwięzłość, nieobszerna objętość tomu, uporządkowanie stroficzne); jest to sprawa szczególnego wyostrzenia pewnych stałych cech Honetowej poetyki, widocznych tutaj szczególnie wyraźnie.
Po pierwsze zatem: wizyjność. Mówienie o Honecie jako o wielkim odnowicielu nurtu „ośmielonej wyobraźni” (co zaproponował ongiś, w czasowych okolicach debiutu poety, Marian Stala) dawno już straciło swój rewelatorski potencjał i skostniało do postaci kliszy, liczmana, krytycznoliterackiego wytrychu, którym próbowano w sposób coraz bardziej nieprzekonujący dekodować zawikłania tej bardzo (dla niektórych – za bardzo) samoswojej dykcji. Niemniej jednak nie sposób nie zauważyć, że również w najnowszym zbiorze Honeta obrazowanie sytuuje się na antypodach jakkolwiek rozumianej, najbardziej nawet umownej dosłowności (dość przytoczyć takie mocne odkształcenia jak „wycie/ ospałogębych apostołów z krzyżami/ ze stali dentystycznej na szyjach pośród placów-lotnisk” z wiersza „ostrzyciel noży” czy „kobieta niosła tobołek,/ a w tym tobołku były zmarłe dzieci/ i głowa z drewna, pamiątka./ dzwon z drewna” ze „snu agaty”).
Po wtóre: strata. Honet przyzwyczaił już czytelnika – co najmniej od wstrząsająco autobiografizującego tomu świat był mój sprzed lat ośmiu – że poezja służy mu do w pierwszym rzędzie do przepracowywania śmierci bliskiej osoby (psychoterapeutycznej proweniencji pojęcia „przepracowywanie” używam tu wyłącznie roboczo, skrajnie warunkowo i w najwyższym stopniu niechętnie; chciałbym tu bowiem dalej opisać to, że reparacyjny wymiar najnowszej poezji autora mojej dalece wykracza poza tradycyjne rozumienie reparacyjności aktu pisania). Gdzieś w tym rozgrywaniu straty mieściłyby się też typowe dla Honeta, blasfemiczne rozprawy z Bogiem (spotworniałym, groteskowym, po trosze może gnostyckim demiurgiem, ale jednak najpewniej po prostu nieistniejącym – „bóg składający ofiarę z tego, co napotka/ albo zostanie mu podsunięte pod nos” w wierszu „pamięć rozmawia z wiatrem” albo „świat, który wykradł zwierzętom bóg/ i ukrył, nazywając światem jego cień” z wiersza „lepsze ciało”) oraz ostentacyjna dialogiczność tych utworów (w zasadzie w każdym tekście pojawia się organizujący większość znaczeń zwrot do kogoś – najczęściej, choć nie zawsze, jest to zapewne ta, którą we wspomnianym cyklu z tomu świat był mój inwokowano jako „śpiącą”).
Po trzecie: prywatność. W czasach, gdy główny ton polskiej poezji nadaje – jak wolno w pewnym uproszczeniu sądzić – szeroko pojmowana dykcja zaangażowana, Honet konsekwentnie broni swej optyki désintéressementinterwencyjnymi aktualizacjami społeczno-politycznymi (nawet jeśli przydarzają mu się harcownicze wypady w rejony targających ostatnio Polską wspólnotowych napięć – jak na przykład w wierszu „butelka” – to brakuje tu czytelnego tonu protestu, jakiejkolwiek otwartej ideowej deklaratywności). Choć z drugiej strony konkrety osobistego doświadczenia (ostentacyjnie przywoływane choćby w samych tytułach takich wierszy jak „czterdzieści pięć lat temu otworzyłem oczy”, „lampa z placu bieńczyckiego”, „ulica chłopickiego w lutym czy ewangeliści pod hotelem puro”) nigdy nie ciąży ku autobiograficznej oczywistości, zawsze stanowi punkt wyjścia do zwielokrotnionej operacji poetyckiego kodowania.
IV
Takie jednak jest (a może tylko bywa) prawo destylacji, że nie tylko lepiej dostrzega się rzeczy, które się spodziewa zobaczyć; czasem można dostrzec coś, co do tej pory spojrzeniu umykało – wszak w wyniku fortunnych alchemicznych transmutacji z czegoś znanego powinno powstać to, co nie sprowadza się do prostej sumy składników wyjściowych. Cóż zatem nowego udało mi się dostrzec w nowej książce Romana Honeta? Myślę, że kwintesencją są takie oto cytaty z dwóch pomieszczonych w niej wierszy: „nie ma takiej miłości,/ żeby później nie trzeba się samemu trząść” („zakłopotanie”) i „w nocy jest mnie kilku” („pomysł nocy na mnie”; ten drugi wiersz – spinający tom klamrą z otwierającym go „pomysłem nocy na ciebie” – mógłbym w perspektywie tego, co jeszcze chcę tu napisać, zacytować w całości, zapewne więc jeszcze do niego wrócę).
V
Oczy fasetkowe można spotkać u owadów. Każdy chyba wie, o co chodzi: misterna, zachwycająca swym doskonale funkcjonalnym pięknem mozaika złożona z niewyobrażalnej ilości omatidiów – pojedynczych oczek, zdolnych do samodzielnego odbierania dużej ilości bodźców wzrokowych. Obraz widziany przez takie oko jest bardziej rozmyty niż ten, którego doświadczamy my, ale za to owad widzi o wiele bardziej szerokokątnie, dostrzega barwy wykraczające poza spektrum dostępne człowiekowi, czasem też (zwłaszcza owad nocny) jest wrażliwszy na bardzo subtelne zmiany natężenia światła.
W książce żal, może on uderza mnie – o wiele mocniej niż we wcześniejszych tomach Honeta – siła naoczności. Tu się wszystko widzi – jakimś nieludzkim, wszechogarniającym okiem, które jednym spojrzeniem ogarnia powierzchnię i głębię, zewnętrze i wnętrze, przestrzeń i czas (a właściwie czasy – teraźniejszość rozdygotaną w zmaganiu z tym, co przeszłe i przyszłe). Dokładnie tak (przy czym – od razu zastrzegam – dokładność nie oznacza tu oczywiście entomologicznej precyzji, a wierność zaczerpniętej z entomologii metaforze), jak widzi fasetkowe oko owada: pod innym, szerszym kątem, w barwach i naświetleniu niedostrzegalnych żadnemu innemu patrzącemu – ale też w zniekształceniu konturu i sensu.
Bo może właśnie ta słynna, tylekroć powracająca w krytycznoliterackich komentarzach wizyjność poezji Honeta (wszak słowo „wizyjność” pochodzi od łacińskiego visio, a to z kolei – od czasownika III koniugacji viso, oznaczającego po prostu „patrzeć”) nie jest wyobraźniowym odkształceniem doświadczanej rzeczywistości, a na odwrót – dotarciem do takiego jej kształtu, który umyka nadmiernie sformatowanemu, pośpiesznemu widzeniu. Przez analogię do gastronomii: mamy skłonność do traktowania wizyjnej nadorganizacji danych doświadczeniowych jak żywności wysoko przetworzonej – jako czegoś, co jest krańcowo niepodobne do tego, z czego powstało. A może jest na odwrót? Może mówiący w wierszach Honeta po prostu widzi rzeczywistość w stanie przypominającym żywność nieprzetworzoną? Może dociera do pierwocin doświadczenia, do takiego jej stanu skupienia, który jest zapisem pierwotnej amorfii, znaczeniami odsłoniętymi w ich przedwstępnej semantycznej potencji – zanim jeszcze zatracą się one w przeroście banału? Może straszne, nieludzkie oko tej poezji widzi coś, z czego dopiero będzie kształtować się znacząca jakość wyższego rzędu? Może wszystko, co jest w tych wierszach, manifestuje swą gotowość do bycia zawsze czymś innym – niekoniecznie tym, czego oczekuje nasz spetryfikowany aparat percepcyjny?
VI
No dobra – ale przecież to wciąż jeszcze nie jest sedno sprawy; poetycka gra, w jaką wciąga czytelnika Honet, to nie tylko udzielanie mu swego nieprawdopodobnego punktu widzenia. Inaczej rzecz ujmując: nie chodzi tylko o to, co się widzi – ale też jak się widzi; dzięki czemu Honet osiąga wspomniany powyżej efekt odkształcenia tego, co widziane, będącego jednocześnie zapisem docierania do samego sedna widzianego (sedna, które dopiero potem – w sposób nieskończenie otwarty – będzie się zwielokrotniało w odbiciach czytelniczej możności).
Wracam do swojej nieporadnej, dyletanckiej metafory entomologicznej: złożony obraz powstający w mózgu owada to efekt współdziałania wszystkich omatidiów. Przyjmijmy (choć oczywiście tak nie jest), że każde omatidium to w pełni suwerenne oko – a będziemy mieć zwielokrotniony na wszystkie trzydzieści osiem widzeń z tomu żal, może on podmiot nowych wierszy Romana Honeta. A wszystkie one się trzęsą – bo przecież, jak to stoi w jednym z dwóch przywoływanych tu uprzednio kluczowych cytatów z najnowszej książki autora mojej, „nie ma takiej miłości,/ żeby później nie trzeba się samemu trząść”.
A przecież tu chodzi – jak zaznaczałem powyżej – o miłość. W wierszach Honeta kontempluje się (i o tym też już tu było) czas pozostały po stracie ukochanej „śpiącej”, czas wysycony miłością, która nie może już odnaleźć swego obiektu. To strata wyostrza spojrzenie, to na czas ogołocony z tej drugiej obecności nanizane są miejsca i wydarzenia, rośliny, zwierzęta i ludzie – i to we wzroku, którego nieobecna (ale czy faktycznie nieobecna?) ona nie skupia już na sobie, wszystko odciska się z taką wyrazistością, która nie może być podzielana na prawach prostej intersubiektywności przez nikogo innego.
Ale czy znaczy to, że podmiot Honeta przepracowuje stratę? Powtarzam z całym zdecydowaniem – nie, jeśli przepracowanie rozumieć w sposób terapeutycznie ścisły, czyli jako taką interioryzację traumatyzującego doświadczenia utraty, która doprowadzi do pogodzenia się z nieusuwalną nieobecnością, do tejże nieobecności bezwarunkowego zaakceptowania. Pamięć o „śpiącej” nie jest już tutaj – jak mi się zdaje – podszyta tym ładunkiem żalu, wyrzutu, bólu i smutku, które przeszywały graniczny tom świat był mój, ale też absolutnie nie ma mowy o akceptacji tego dotkliwego niebycia drugiej osoby, więcej: nie ma nic, co by wskazywało, że akceptacja taka kiedykolwiek się pojawi.
Otwierający tom żal, może on wiersz podejmuje dialog z innym utworem poety – z „kilkoma upalnymi dniami” z książki „serce”. To chyba jeden z lepiej znanych tekstów poetyckich Honeta – a przy tym oparty na bardzo mocnym geście afirmacyjnym (szerzej pisałem o tym w swojej książce Niewyraźna pewność, że życie jest piękne. O poezji Romana Honeta). Afirmacja ta dotyczy zarówno pamięciowej obecności ukochanej, jak i też – wynikającej z tego – afirmacji drugiego stopnia: akceptacji owej „niewyraźnej pewności, że życie jest piękne” („bo jest”, dodaje Honet w finalnym, oddzielonym od całości strofy wersie). I to, że żal, może on zaczyna się od przywołania tamtego właśnie wiersza – wydaje mi się tu szalenie znaczące (podobnie jak to, że takim gestem Honet poniekąd przerzuca pomost aż do ostatniej książki, która bezpośrednio poprzedzała jego sześcioletnie pisarskie zamilknięcie, związane – czego dokumentem był owo zamilknięcie przerywający tom świat był mój – z osobistym doświadczaniem straty). A zatem – powstaje pytanie: co teraz afirmują Roman Honet i jego podmiot? Najprostsza odpowiedź: jest to afirmacja (albo co najmniej w pełni świadoma, pozbawiona fatalistycznego pesymizmu akceptacja) tego, że strata jest nieprzepracowana i w związku z tym niezaakceptowana.
I tutaj wracam do tego, po co na wstępie niniejszego tekstu przywołałem dwa obszerne cytaty z Płaczu cykady i z Samby z bogami.
Tym, co łączy przywołane refleksje Teodorczyka i Kolankiewicza, jest mocno sceptyczny stosunek do pewnego dogmatyzmu psychoterapeutycznego, wedle którego stabilna i zdrowa podmiotowość to podmiotowość silna, odtraumatyzowana, nie doświadczająca straty ani braku. Tymczasem – powiadają jeden i drugi autor – takie podejście wiązać się może ze swoistą zdradą: jeśli naszej kondycji przyrodzona jest słabość, rozbicie, dramatyczne uczasowienie (specyficzna permanentna anachroniczność – albo na coś jest za późno, albo coś przychodzi za wcześnie, zawsze jednakowoż nie trafiamy w swój czas), dławiąca i paraliżująca świadomość śmiertelności (tak bliskich, jak i samego siebie), to zacieranie tej prawdy może być w gruncie rzeczy traktowane jako trwanie w tchórzliwej fikcji, jako rodzaj zdrady, jako udawanie, że nie ma obok nas niczego, co by nas ontologicznie w sposób nieskończony przerastało. Bo przecież żeby stanąć w prawdzie o sobie, trzeba może uznać, że kształtuje nas pragnienie, by (raz jeszcze Teodorczyk) „przeżywać rozpacz, rozpamiętywać cierpienie, przemijalność, skończoność i śmierć oraz wszystkie ciemne moce drzemiące w jej [psyche – P.R.] głębinach”. Tak, właśnie pragnienie: tego słowa używa autor Płaczu cykady – nie jest prawdą, że w imię zdrowia psychicznego musimy się tego wszystkiego wyzbyć, uczynić to częścią jakiejś rzekomo wyzwalającej narracji; dla pełni siebie musimy się pogodzić, że tego właśnie pragniemy, bo pełnia prawdy o ludzkiej psyche jest taka, że tka ją sieć „rozpaczy”, „cierpienia”, „przemijalności”, „skończoności”, „śmierci” i „wszystkich ciemnych mocy”; musimy uznać, że żyć naprawdę da się tylko tak (tu już przywołuję ponownie biblijną metaforę użytą przez Kolankiewicza) jak Jakub, który po całonocnej walce nad potokiem Jabbok ukształtował się jako pobłogosławiony (czyli – wedle tradycji judaistycznej – obdarzony pełnią życia) Izrael: z wywichniętym biodrem, w stanie nieuleczalnego kalectwa.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że podobnie jest u Honeta; czyli dokładnie tak, jak w wierszu „nad stawem jasnowidzenia”: „życie nie chce modulacji głosu,/ ale pożąda ciemności, jebnięcia”.
Oczywiście – Honet nie pisze wyłącznie o stracie. Pojawiają się inne kobiety, zmarły ojciec, inni (bliscy i nie) ludzie, mamy wreszcie (bodaj po raz pierwszy w takim natężeniu na przestrzeni kilkudziesięciu stron książki autora) ważny wątek borykania się z nadużywaniem alkoholu; wszak każde omatidium (nawet – a może zwłaszcza – to „trzęsące się”) to inny kąt widzenia, inne spektrum światła, inna barwa. Monofoniczne ogrywanie osobistego braku byłoby zresztą przecież gestem przyzwolenia na bycie w tym braku uwięzionym – ale nie jest też tak, że strata została unieważniona przez jakąś krzepiącą, zaleconą przez terapeutę fikcję. Chodzi o wyższy, jakoś tam nadludzki stan świadomości – taki, w którym doświadczenie straty musi być podtrzymywane, bo bez niego byłoby się okaleczonym, niepełnym. A także – co nie mniej ważne, a może nawet ważniejsze – usunięcie bólu nienegocjowalnego osamotnienia byłoby gestem zdrady tej, której już nie ma. A podmiot wierszy Honeta próbuje za wszelką cenę ocalić tamto istnienie – w jego momencie okrutnie najpełniejszym, czyli w chwili odejścia.
VII
Bo naznaczonej stratą tożsamości (jeśli przyjąć, że strata jest tu czymś najmocniej tożsamość konstytuującym – a przecież jest, nie tylko w przypadku Honeta, tracenie to wszak najwyrazistsza zmienna fundująca świadomość każdej ludzkiej kondycji, nieuchronnie anachronicznej w sensie, o którym wspomniałem powyżej) zagrażają dwie otchłanie niemoty. Pierwsza – to bycie zawłaszczonym bez reszty przez czyjąś śmierć, przyzwolenie na to, by milczeć na sposób właściwy dla śmierci właśnie. Drugim jest wyrugowanie z własnego „ja” (w imię wątpliwego pocieszenia, jakie niesie fortunna terapia nastawiona na interioryzację straty tegoż życia, czyli na odgrywanie własnej egzystencji tak, jakby żadnego innego życia i żadnej innej śmierci/śmierci innej nie było) tego, co najważniejsze – czyli niegdysiejszego życia drugiej osoby (na marginesie warto może zwrócić uwagę, jak mocno James Hillman, interpretowany przez Tomasza Teodorczyka w przywoływanym powyżej dwukrotnie cytacie, uzależnia każdą ekspresję życia w mocny obraz artystyczny od aktu heroicznego niepogodzenia się ze stratą; czyż nie można tego potraktować jako możliwego credo wszelkich pisarskich aktów Romana Honeta, który tworzy tylko o tyle, o ile przedkłada „ciemność” nad „modulację głosu”, „obraz” Teodorczyka/Hillmana nad „alegorię”?). By zatem nie zamilknąć, potrzeba trzeciej drogi – choćby takiej, jaką wytyczają wiersze z książki żal, może on.
I dlatego tak ważny wydaje mi się ostatni wiersz tomu, w którym tematyzowane są – w obliczu nieuchronnie nadciągającej własnej śmierci – mniej więcej te lęki, o których próbowałem tu napisać: przed byciem pochłoniętym przez inne życie/życie innej, inną śmierć/śmierć innej i w ogóle przez wszystko to, co nieskończenie nas przerasta jako właśnie inne („bałbym się […]/ tego, co było zawsze jakby poza mną,/ tego, że przyjdzie po mnie kiedyś inna mowa”), ale też przed samolubnym włączaniem wszystkiego innego w tanie osobiste pocieszenia („i tego, że sam żyłem wyłącznie dla siebie,/ a noc, w której przez roztargnienie zanurzyłem ręce,/ była początkiem i końcem nie mojego ciała// i miała na mnie pomysł”).
Na szczęście kiedyś była „niewyraźna pewność, że życie jest piękne,// bo jest”. I jeśli nawet po tej afirmacyjnej intuicji pozostały tylko nieludzko pierwotne obrazy nanizane jako piętrowe wizje na osierocony czas, postrzegane przez roztrzęsione fasetkowe oko, jeśli nawet dziś jest już tylko knująca złowieszcze plany noc, to zawsze można spróbować się wymknąć.
Przecież „w nocy jest mnie kilku”.
VIII
A zresztą – może jest jeszcze prościej, tak jak w wierszu „piosenka dla córki”: „to ja, twoje nic tutaj,/ nie potrzeba więcej”.
Jest tylko ja – i jeśli nawet jego imię to nic, to jest tylko ono i jest tutaj. I zaiste – więcej nie potrzeba.
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.