Gdyby książka Filipa Zawady ukazała się miesiąc temu, podczas kolejowego paraliżu, który ogarnął Polskę, z miejsca stałaby się bestsellerem. Ale dziś smakuje równie dobrze zarówno połykana w całości, w oczekiwaniu na opóźniony osobowy, jak i w mniejszych dawkach, między kolejnymi przesiadkami.
Autor Psów pociągowych, muzyk, członek zespołu Indigo Tree, poeta, fotografik, pisze, że pracując nad książką cztery lata, aż trzy i pół spędził, podróżując koleją po Polsce. „Wielu ludzi twierdziło, że marnuję czas, pieniądze i życie. Przyzwyczaiłem się do tego i dla świętego spokoju przyznaję im rację” – pisze Zawada. Dziś ci, którzy tak mówili, powinni odszczekać swoje słowa – lektura Psów… jest świadectwem, że było warto. To znakomita książka.
Przynosi zbiór stu króciuteńkich próz, urywków, odbłysków rzeczywistości. Ale rozczarują się ci, którzy będą w niej szukać reportażu z podróży polską koleją. Jest w niej, owszem, o pociągowych kiblach, nie wiedzieć czemu zawsze bez papieru toaletowego, o konduktorach straszniejszych od żołnierzy, o zadymionych przedziałach, korytarzach cuchnących wilgocią i całej tej papce PKP, która przykleja się do wszystkiego, śmierdzi i nijak nie daje się wywietrzyć. „Rzeki różnią się od pociągów tylko stanem skupienia. Przenoszą, przesuwają się, śmierdzą i nie można się koło nich bawić” – pisze Zawada. Ale te na wpół reporterskie obserwacje to tylko jeden, bynajmniej nie najważniejszy, element układanki. Chociaż przy okazji odkrywa się zaskakujące zależności – między wielkością stacji a ilością śmieci czy silą przeciągu a prędkością pociągu.
O wiele istotniejsze są tu jednak kolejowe spotkania uchwycone w niezwykle plastycznych migawkach. Podsłuchane dialogi w przedziałach pociągów. Obserwacje ukradkowych gestów. „Podróżując, nie ma się wyjścia” – pisze Zawada. – „Trzeba poznawać, rozmawiać, a po wyjściu, na stacji, zapomnieć”.
Wśród tych jednorazowych znajomości jest dziadek, który zna rozkład jazdy na pamięć, siostra zakonna czytająca harlequina dla niepoznaki oprawionego w szary papier, Rumun, po którym zostaje smród cebuli, 70-letni kolarz Pierre, który podczas wojny produkował rakiety, a teraz odbywa sentymentalną wycieczkę po zniszczonych przez nie miejscach, czy buddysta na dorocznej pielgrzymce do obozu koncentracyjnego w Brzezince, dokąd jeździ, żeby napełnić to miejsce dobrymi emocjami. Są ludzie z psami, dziewczyny ze szczelnym makijażem i tygrysy w dresach bez zębów na przedzie.
Filip Zawada pozostawia w tajemnicy, po co i dokąd jeździ jego bohater. Czytelnik odnosi wrażenie, że choć czasami podróż prowadzi w stronę bardzo konkretnego celu (Zakopane, gdzie skacze Małysz, morze, gdzie spędza się wakacje), to najczęściej jej jedynym sensem jest sama jazda pociągiem byle jakim. Na myśl o której wszystkiego się odechciewa i pojawia się nieznośny ból w krzyżu. A mimo to się wsiada, się jedzie, się wysiada na małych, prowincjonalnych stacjach, żeby czekać na kolejny pociąg, którego opóźnienie zawsze może ulec zmianie. I po drodze się nieuchronnie myśli.
Po co zatem? Żeby uciec przed granicznymi datami, które zbliżają się nieubłaganie i równie nieubłaganie zobowiązują? Przed kryzysem 30-latka, który przed 30. urodzinami chciałby napisać swoją pierwszą książkę, a wie, że nie zdąży? Który zamiast tego w swoje urodziny się żeni. I tej zmiany w swoim życiu trochę chce, a trochę się jej obawia. Który kiedyś, jak był młodszy, był poetą, a teraz czuje, że mu nie wypada.
„Jestem coraz bliżej trzydziestki. Wydaje mi się, że nic nie osiągnąłem, chociaż wszyscy mówią, że jestem inteligentny. Jak długo można być inteligentnym? Przecież nie mogę przez całe życie być inteligentnym i inteligentnym” – zapisuje w kolejowych notatkach Zawada, jeszcze nie mąż, nie ojciec, nie muzyk Indigo Tree i nie autor prozatorskiego debiutu. Jest w tym odrobina ironii, ale i spojrzenie wprost, na samego siebie. I to właśnie ten trzeci, osobisty plan, jest kluczem do Psów pociągowych. To za jego sprawą w pewnym momencie kolejowe tory zakręcają i nawracają w jednym kierunku – w stronę domu, w stronę Wrocławia.
Tekst opublikowany na łamach „Gazety Wyborczej”. Dziękujemy za udostępnienie materiału.