recenzje / ESEJE

„W polszczyźnie niczym w kościółku”

Marek Olszewski

p>Recenzja Marka Olszewskiego z książki Kochanka Norwida Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, która ukazała się w sierpniu 2014 roku w „Nowych Książkach”.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Po odej­ściu Sta­rych Mistrzów – Her­ber­ta, Miło­sza, Szym­bor­skiej, Róże­wi­cza – moż­na odnieść myl­ne wra­że­nie, że gospo­dar­stwo poezji pol­skiej coraz bar­dziej przy­po­mi­na ska­za­ny na powol­ne wyja­ło­wie­nie nie­uży­tek. O taki wnio­sek nie­trud­no, jeże­li infor­ma­cje na temat losów liry­ki czer­pać z mediów maso­wych, któ­re o wier­szach przy­po­mi­na­ją sobie zazwy­czaj przy oka­zji śmier­ci auto­rów.

„Nie czy­taj gazet kocha­nie / choć tele­wi­zja rów­nież kła­mie // sku­pia­jąc się (w prze­ci­wień­stwie / do poezji) na bzde­tach” („XXIV. Pio­sen­ka o afe­rach sek­su­al­nych”) – pisze w nowej książ­ce Euge­niusz Tka­czy­szyn-Dyc­ki. Tym­cza­sem lite­ra­tu­ra nie zno­si próż­ni, dla­te­go puste miej­sce po uty­tu­ło­wa­nych senio­rach daw­no zasie­dli­li i oswo­ili już poeci tacy jak Andrzej Sosnow­ski czy Mar­cin Świe­tlic­ki. To wobec nich, a mówiąc nie­co kon­kret­niej – w akcie sprze­ci­wu wobec ich moc­nych autor­skich idio­mów kla­ru­ją się dziś nowe poety­ki, któ­re na prze­kór pierw­sze­mu z przy­wo­ła­nych kwe­stio­nu­ją post­mo­der­ni­stycz­ne dogma­ty o nie­moż­li­wej repre­zen­ta­cji i zaplą­ta­niu w języ­ko­we kłą­cze, wbrew zaś dru­gie­mu skła­da­ją pry­wat­ność na ołta­rzu spo­łecz­ne­go zaan­ga­żo­wa­nia.

Jed­nak naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­nym gestem w ramach rede­fi­nio­wa­nia czy otwie­ra­nia rodzi­me­go kano­nu było w ostat­nich kil­ku latach włą­cze­nie doń sub­wer­syw­nej poezji Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go. Czy przy­pie­czę­to­wa­ne dwu­krot­ną „Gdy­nią”, Nike oraz Sile­siu­sem namasz­cze­nie poety wcze­śniej mar­gi­na­li­zo­wa­ne­go (pisał o tym prze­ocze­niu jesz­cze Piotr Śli­wiń­ski w Świe­cie na brud­no z 2007 roku) wpły­nę­ło na roz­rze­dze­nie cen­trum, czy też odwrot­nie – utwier­dzi­ło insty­tu­cjo­nal­ną sku­tecz­ność cen­tra­li kolo­ni­zu­ją­cej obrze­ża? To pyta­nie jak naj­bar­dziej ade­kwat­ne w kon­tek­ście Kochan­ki Nor­wi­da. A jest tak choć­by dla­te­go, że sam autor chęt­nie przy­mie­rza wrę­czo­ną mu maskę „żywe­go kla­sy­ka”: w nowych utwo­rach – zwy­cza­jo­wo opar­tych na mecha­ni­ce powtó­rze­nia i róż­ni­cy – pogłę­bia reflek­sję auto­te­ma­tycz­ną, puen­tu­je, poucza i radzi odno­śnie pisa­nia wier­szy, a nawet pozwa­la sobie na pro­tek­cjo­nal­ny ton, zwra­ca­jąc się do słu­cha­czy: „kocha­na mło­dzie­ży”. I chęt­nie bym uwie­rzył w tę „grę w mistrza” Dyc­kie­go, gdy­by nie kwe­stio­nu­ją­ca regu­ły spek­ta­klu auto­iro­nia oraz roz­pro­szo­ne po całej książ­ce rów­no­le­głe warian­ty nar­ra­cji toż­sa­mo­ścio­wej, któ­re pozwa­la­ją ina­czej roz­mie­ścić akcen­ty, ukła­da­jąc się w wyzby­te cele­bry opo­wie­ści wyklu­czo­ne­go: syna obłą­ka­nej mat­ki, wnu­ka rezu­na, drę­czo­ne­go nie-Pola­ka.

Jed­no z pierw­szo­pla­no­wych miejsc w tomi­ku zaj­mu­je nie­no­we skąd­inąd prze­ko­na­nie, że toż­sa­mość nie jest czymś raz danym, a wręcz prze­ciw­nie, pole­ga na cią­głej nego­cja­cji gra­ni­cy. Tak jak dzie­łem sza­lo­nej ima­gi­na­cji mat­ki boha­te­ra jest nada­na sobie przez nią rola kochan­ki Nor­wi­da, tak i obec­ność pod­mio­tu spro­wa­dza się nie tyle do „bycia”, ile do „robie­nia za”. Wspo­mnia­ną mul­ti­pli­ka­cję wize­run­ków naj­le­piej odda­je symp­to­ma­tycz­na dla poezji Dyc­kie­go figu­ra schi­zo­fre­nii, któ­ra wska­zu­je na „nie­uchron­ną dez­in­te­gra­cję” i sta­no­wi mecha­nizm obron­ny przed narzu­co­ną rolą bycia „tym” Dyc­kim: „przy­sze­dłem tutaj jako Beł­ski / a wysze­dłem jako Polań­ski / to wystar­czy do jutra żeby zno­wu / odże­gnać się od Dyc­kie­go”. Podob­ną dekon­struk­cyj­ną pra­cę wyko­nu­je poeta wzglę­dem nar­ra­cji sca­la­ją­cych i nor­ma­tyw­nych, z iro­nicz­nym uśmiesz­kiem na ustach sztur­mu­jąc od wewnątrz przy­czół­ki cen­tra­li: „moje miej­sce jest / w pol­sz­czyź­nie niczym w kościół­ku”. Gdzie indziej zaś doda­je, żeby nie zosta­wiać już żad­nych wąt­pli­wo­ści: „poezja / po to wła­śnie jest by ni stąd // ni zowąd naj­le­piej w nie­dzie­lę / naro­bić wiel­kie­go huku”.

Stąd tyle w jego wier­szach pro­wo­ka­cji, gdy mowa o zmą­co­nym pocho­dze­niu mat­ki-ban­de­rów­ki, o nie­usta­lo­nej, prze­chod­niej sek­su­al­no­ści, o foucaul­tow­skim z ducha przy­wró­ce­niu god­no­ści sza­leń­stwu, dla któ­re­go zabra­kło miej­sca w ramach porząd­ku­ją­cych struk­tur nowo­cze­sno­ści (wymow­ne­go kra­jo­bra­zu tej­że dostar­cza wiersz „LVII. Zawsze u sie­bie”, gdzie naprze­ciw sie­bie sto­ją niby Scyl­la i Cha­ryb­da szpi­tal psy­chia­trycz­ny oraz jed­nost­ka woj­sko­wa). Z tych mar­gi­na­liów, roz­pi­sa­nych po stro­nie mniej­szo­ści, bru­du, cie­le­sno­ści, poeta czer­pie peł­ny­mi gar­ścia­mi. Jego utwo­ry poprzez eks­plo­ra­cję wszyst­kie­go, co wypar­te i zepchnię­te w cze­lu­ście zbio­ro­wej nie­świa­do­mo­ści, ude­rza­ją w pozor­nie zwar­tą, pod­trzy­my­wa­ną przez repre­syj­ne dys­kur­sy („super­ego”) toż­sa­mość pol­skie­go ego. Wszak „poezja / musi być roz­ró­bą musi się podo­bać”. Tako rze­cze mistrz.


Recen­zja uka­za­ła się w „Nowych Książ­kach” nr 8/2014. Dzię­ku­je­my Auto­ro­wi i Redak­cji za wyra­że­nie zgo­dy na prze­druk.

O autorze

Marek Olszewski

Urodzony ostatniego dnia sierpnia 1986 roku. Doktorant w Katedrze Krytyki Współczesnej UJ. Teksty krytycznoliterackie publikuje na papierze (m.in. „Nowe Książki”, „Opcje”, „Nowa Dekada Krakowska”, „Wyspa”, „FA-Art”, „Arterie”, „Elewator”) i w sieci (m.in. dwutygodnik, artpapier). Współautor książki Literatura i kino. Polska po 1989 roku. Mieszka w Krakowie.

Powiązania