Po odejściu Starych Mistrzów – Herberta, Miłosza, Szymborskiej, Różewicza – można odnieść mylne wrażenie, że gospodarstwo poezji polskiej coraz bardziej przypomina skazany na powolne wyjałowienie nieużytek. O taki wniosek nietrudno, jeżeli informacje na temat losów liryki czerpać z mediów masowych, które o wierszach przypominają sobie zazwyczaj przy okazji śmierci autorów.
„Nie czytaj gazet kochanie / choć telewizja również kłamie // skupiając się (w przeciwieństwie / do poezji) na bzdetach” („XXIV. Piosenka o aferach seksualnych”) – pisze w nowej książce Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki. Tymczasem literatura nie znosi próżni, dlatego puste miejsce po utytułowanych seniorach dawno zasiedlili i oswoili już poeci tacy jak Andrzej Sosnowski czy Marcin Świetlicki. To wobec nich, a mówiąc nieco konkretniej – w akcie sprzeciwu wobec ich mocnych autorskich idiomów klarują się dziś nowe poetyki, które na przekór pierwszemu z przywołanych kwestionują postmodernistyczne dogmaty o niemożliwej reprezentacji i zaplątaniu w językowe kłącze, wbrew zaś drugiemu składają prywatność na ołtarzu społecznego zaangażowania.
Jednak najbardziej spektakularnym gestem w ramach redefiniowania czy otwierania rodzimego kanonu było w ostatnich kilku latach włączenie doń subwersywnej poezji Tkaczyszyna-Dyckiego. Czy przypieczętowane dwukrotną „Gdynią”, Nike oraz Silesiusem namaszczenie poety wcześniej marginalizowanego (pisał o tym przeoczeniu jeszcze Piotr Śliwiński w Świecie na brudno z 2007 roku) wpłynęło na rozrzedzenie centrum, czy też odwrotnie – utwierdziło instytucjonalną skuteczność centrali kolonizującej obrzeża? To pytanie jak najbardziej adekwatne w kontekście Kochanki Norwida. A jest tak choćby dlatego, że sam autor chętnie przymierza wręczoną mu maskę „żywego klasyka”: w nowych utworach – zwyczajowo opartych na mechanice powtórzenia i różnicy – pogłębia refleksję autotematyczną, puentuje, poucza i radzi odnośnie pisania wierszy, a nawet pozwala sobie na protekcjonalny ton, zwracając się do słuchaczy: „kochana młodzieży”. I chętnie bym uwierzył w tę „grę w mistrza” Dyckiego, gdyby nie kwestionująca reguły spektaklu autoironia oraz rozproszone po całej książce równoległe warianty narracji tożsamościowej, które pozwalają inaczej rozmieścić akcenty, układając się w wyzbyte celebry opowieści wykluczonego: syna obłąkanej matki, wnuka rezuna, dręczonego nie-Polaka.
Jedno z pierwszoplanowych miejsc w tomiku zajmuje nienowe skądinąd przekonanie, że tożsamość nie jest czymś raz danym, a wręcz przeciwnie, polega na ciągłej negocjacji granicy. Tak jak dziełem szalonej imaginacji matki bohatera jest nadana sobie przez nią rola kochanki Norwida, tak i obecność podmiotu sprowadza się nie tyle do „bycia”, ile do „robienia za”. Wspomnianą multiplikację wizerunków najlepiej oddaje symptomatyczna dla poezji Dyckiego figura schizofrenii, która wskazuje na „nieuchronną dezintegrację” i stanowi mechanizm obronny przed narzuconą rolą bycia „tym” Dyckim: „przyszedłem tutaj jako Bełski / a wyszedłem jako Polański / to wystarczy do jutra żeby znowu / odżegnać się od Dyckiego”. Podobną dekonstrukcyjną pracę wykonuje poeta względem narracji scalających i normatywnych, z ironicznym uśmieszkiem na ustach szturmując od wewnątrz przyczółki centrali: „moje miejsce jest / w polszczyźnie niczym w kościółku”. Gdzie indziej zaś dodaje, żeby nie zostawiać już żadnych wątpliwości: „poezja / po to właśnie jest by ni stąd // ni zowąd najlepiej w niedzielę / narobić wielkiego huku”.
Stąd tyle w jego wierszach prowokacji, gdy mowa o zmąconym pochodzeniu matki-banderówki, o nieustalonej, przechodniej seksualności, o foucaultowskim z ducha przywróceniu godności szaleństwu, dla którego zabrakło miejsca w ramach porządkujących struktur nowoczesności (wymownego krajobrazu tejże dostarcza wiersz „LVII. Zawsze u siebie”, gdzie naprzeciw siebie stoją niby Scylla i Charybda szpital psychiatryczny oraz jednostka wojskowa). Z tych marginaliów, rozpisanych po stronie mniejszości, brudu, cielesności, poeta czerpie pełnymi garściami. Jego utwory poprzez eksplorację wszystkiego, co wyparte i zepchnięte w czeluście zbiorowej nieświadomości, uderzają w pozornie zwartą, podtrzymywaną przez represyjne dyskursy („superego”) tożsamość polskiego ego. Wszak „poezja / musi być rozróbą musi się podobać”. Tako rzecze mistrz.
Recenzja ukazała się w „Nowych Książkach” nr 8/2014. Dziękujemy Autorowi i Redakcji za wyrażenie zgody na przedruk.
O autorze
Marek Olszewski
Urodzony ostatniego dnia sierpnia 1986 roku. Doktorant w Katedrze Krytyki Współczesnej UJ. Teksty krytycznoliterackie publikuje na papierze (m.in. „Nowe Książki”, „Opcje”, „Nowa Dekada Krakowska”, „Wyspa”, „FA-Art”, „Arterie”, „Elewator”) i w sieci (m.in. dwutygodnik, artpapier). Współautor książki Literatura i kino. Polska po 1989 roku. Mieszka w Krakowie.
Rozmowa Anny Podczaszy z Eugeniuszem Tkaczyszynem-Dyckim o jego nowej książce Kochanka Norwida, która ukazała się nakładem Biura Literackiego 26 maja 2014 roku.