Zanim zaczniemy się zastanawiać, o czym właściwie jest streszczenie pieśni – a jest, na pewno, nad czym się zastanawiać i jest sens stawiać takie pytanie – należałoby podyskutować o tym, g d z i e poszukiwać na to pytanie odpowiedzi. Nie powinien nas tutaj zwieść debiutancki wymiar propozycji Rosińskiego ani ów uroczy „Julek” na okładce; książka stawia czytelniczce jak najbardziej dojrzały opór, rozgrywa się bowiem niemal całkowicie w „pionie” i to właśnie na ów pion, moim zdaniem, najlepiej nastroić się w odbiorze. Niezależnie od przygód i rozrywek, jakie autor przyszykował dla nas w osi poziomej (za moment wytłumaczę się nieco z tej terminologii), powinniśmy śledzić je jednym okiem, drugie rezerwując dla osi wertykalnej, wymierzonej ku niebom alegorii, osi trudniejszej z pewnością do pochwycenia, ale odpowiedzialnej za transport impulsów sensotwórczych, artykułowaną przez komentatorów tej poezji „niejasną, ale wyczuwalną koherencję” i inne przyjemne historie. Jakie? Nie chcę zmieniać tej notatki w szkic teoretyczny; zaznaczę może tylko, że kiedy mówimy, że Rosiński pisze „nad swój wiek dojrzale”, pseudonimujemy w istocie właśnie to: wyjątkową biegłość poety w instalowaniu struktur pionowych, mniejszego i większego rozmiaru. I wyjątkową ufność w tego rodzaju użytek z języka.
Mówię „wyjątkową ufność”, bo historia rodzimych odczytań podobnie zorientowanej poezji nie pozwala snuć marzeń o wyjściu poza środowiskowy krąg bezpośrednio zainteresowanych. Pora roku Šalamuna, jedna z najbardziej odkrywczych językowo książek poetyckich, jakie ukazały się w Polsce w ostatnich dekadach, przeszła właściwie bez echa. Wczesna poezja Bargielskiej, gęstsza i chyba trudniejsza niż jej późniejsza twórczość, musiała zadowolić się omówieniami akcentującymi jej „magiczny” nastrój. Traktujący alegoryczność tak, jak w baroku traktowano kontrapunkt, Wiedemann odczytywany jest w zasadzie poza obszarami, w których „dzieją się” jego wiersze, albo nie jest odczytywany w ogóle. Grzegorz Hetman w liczącym pięć kręgów polskim uniwersum poetyckim to siódmy krąg wtajemniczenia. Jak to możliwe? Jakiego rodzaju gratyfikacja emocjonalna wiąże się z tego rodzaju położeniem? A jednak miejsce w tym układzie śpieszy zająć Rosiński, cały na biało, bajroniczny, wielkomiejski, pokoleniowy, entuzjastyczny, ale i powściągliwy, nie „śpiewający”, ale „streszczający pieśń”, czyli przedstawiający jej szkielet, czy raczej rusztowanie, na którym pieśń rozpiąć sobie będzie mogła już sama czytelniczka.
Przez „rusztowanie”, „alegoryczność” czy „pion” rozumiem sytuację, w której słowo odsyła do leżącego poza nim „znaczenia”, różnego od literalnego, bazowego znaczenia danego słowa. Chleb powszedni; jeśli jednak pomyśleć poezję, w której niemal cały ruch w płaszczyźnie „literalnej” służy do naprowadzania na ruch w płaszczyźnie „znaczeń” i w dodatku robi to, hm, według „praw ruchu” płaszczyzny literalnej – proszę, o tym już innym razem, przyjmijmy roboczo, że chodzi o umiejętnie przełamywaną konsekwencję w dryfie między skojarzeniami – jeśli więc pomyśleć taką poezję, to robi się na pewno ciekawiej. I trudniej. A co, jeśli pomyśleć poezję odwrotną, to jest taką, w której niemal cały ruch w płaszczyźnie znaczeń ma obradzać atrakcjami w płaszczyźnie literalnej („środkowy” Sosnowski?). A jeśli pomyśleć poezję zrównoważoną, w której oba plany „idą krok w krok”, żaden z nich nie znika nawet na chwilę, a mediują między nimi błyskawice „zrozumienia”, pionowe, denotacyjne wiązania, których możemy używać do „interpretacji”, ale mogą i wystarczyć nam wydarzenia na lądzie, który rozświetlają?
Tak właśnie proponowałbym czytać Rosińskiego: bez koncentrowania się na siłowych próbach deszyfracji znaczeń i bez oddawania się wyłącznie przyjemności smakowania faktury; z percepcją obejmującą, o ile to możliwe, oba plany jednocześnie, ale i z wewnętrzną zgodą na niejasność części przedstawienia. „boiska do rzutu młotem”, tu chyba każdy się zgodzi, raczej nie sposób przeczytać jako wiersza o wuefie. Ale możemy ten tekst przeczytać – z przyjemnością będę się teraz mylił – jako zapis wejścia w dorosłość i pogrzebania „pod taflą” dawnego siebie, nieco na podobieństwo tego, co działo się w „Graffiti” Grzebalskiego, gdzie „chłopiec”, którym ongiś byliśmy, schodził pod wodę i zarastała go „ (…) trzcina/ ciemna i gęsta, jak wnętrze płuc zwierzęcych” (czy nie jest to przypadkiem najlepszy wiersz autora Negatywu?). Dużo jest u Rosińskiego figur „starych trzydziestolatków”, występujących w dodatku w podobnej do powyższej konfiguracji (jak choćby dziewczynka z zapałkami, która „jest dziś kobietą” i „mieszka w kamienicy, pod którą zamarzła/ dwadzieścia lat temu”). Takie odczytanie wydaje się więc uzasadnione, „ma sens”. Ale czy nieodwracalnie demontuje ten wiersz? Nigdy w życiu. Odważna wyobraźnia i zgęstki odbierane nawet jako niespójności uniemożliwiają proste rzutowanie i „rozprostowanie” tekstu; a poza tym dostępne są przecież i inne odczytania… Czy mógłby to być wiersz o czyimś samobójstwie? Chyba tak. Czy mógłby to być wiersz o pisaniu wiersza? „Jeśli nie wiadomo, o czym mowa, mowa o mówieniu”, że zacytuję maksymę, która jeszcze mnie nie zawiodła, odkąd ją wymyśliłem. Chyba tak, mógłby to być wiersz o pisaniu wiersza. Oczywiście to raczej wariant klasycznej sytuacji, w której „umysł piszący” relacjonuje ten proces – w „boisku…” mamy do czynienia bardziej z wierszem o pisaniu w i e r s z y , o pokoleniu czy grupie postawionej wobec tradycji i wobec poprzedników. Tak? Może tak. A czy mógłby to być wiersz o wchodzeniu na swoje miejsca w strukturze społecznej? Może tak. A może jest to wiersz o tym wszystkim jednocześnie? Może, ale to nie jest takie ważne; ważne jest, by podczas konstrukcji lokalnych atrakcji nie tracić z oczu kierunku, wzdłuż którego te i inne widma się rozciągają. Czyli pionu.
Rosińskiego stać na wiele; kto zajmował się choć odrobinę poetycką praktyką, wie, jak trudno stworzyć frazę formatu „król plecie z mata/ kolejną koronę”. I nawet jeśli zagadnienie osadzenia jej w odpowiednim środowisku, w którym będzie i promieniować całą mocą, i wyglądać „naturalnie”, wciąż jeszcze stoi przed autorem streszczenia pieśni, to jest to raczej kwestia czasu niż talentu. Wyjątkowy zmysł prozodyczny, lekki, ruchliwy pędzel niewahający się przed kadrami „ze zwykłego życia” (wbrew pozorom je robi się najtrudniej), wreszcie zarys własnego uniwersum, w którym na równych prawach mijają się Platon i Matka Boska, Charon i dziewczynka z zapałkami – wszystko to pozwala nie tylko cieszyć się tym, co pierwsza książka warszawskiego autora ma do zaoferowania, ale i snuć wizje przyszłości zaprezentowanego w niej języka. Kiedy kulom i wybuchom, których w streszczeniu jest mnóstwo, wyrosną działa – autor i czytelniczka wybaczą metaforę, starałem się wczuć w gestykę tej poezji – nie będzie gdzie uciekać. Trafią nas tu i tu, i tam, gdzie nas nigdy jeszcze nie było.