Jeszcze kilka lat temu tytuł debiutu Grabiaka podnosiłby w górę wszystkie brwi w okolicy, zaś tych, którzy chcieliby książkę potraktować poważnie, odsyłał do wczesnych wierszy Janickiego i stawiał przed koniecznością rozprostowywania nadczułych, choć nieco przykurzonych anten teorii kampu. Dziś jednak, proszę bardzo, Pomyśl ciało jako czółno, które płonie nie wydaje się brzmieć jakoś specjalnie out of context, ba, przeciwnie, trzeba pewnego wysiłku, żeby w ogóle dostrzec, jak ten tytuł jest przegięty – piękny, ale przegięty – tak dobrze wydaje się on bowiem układać w fałdzie estetyk progresywnych A.D. 2023. Iglica, której Grabiak jest członkiem, wparadowała na scenę poetycką jak hippisi, którzy zanurzyli się w podwarszawskie lasy w latach 70. i przetrwali do naszych czasów bez kontaktu z cywilizacją: z kieszeni ich jesionek wystają książki Eicha i Piotrowskiego, ich performanse gwałcą ugrzecznioną atmosferę książkowych premier, ich uduchowione rozmarzenie każe myśleć, że oto późnych wnuków doczekał się wreszcie Jarosław Markiewicz. A przecież miał on być, jak pisano na tych łamach, autorem wyciągniętym „z zakurzonej półki” li tylko dla arbitralnej wymiany nowofalowych patronów.
Pomyśl ciało jako czółno, które płonie jest oczywiście tytułem markiewiczowskim (porównajmy: W ciałach kobiet wschodzi słońce, Przyszedłem zapytać o własne imię czasu, który wnoszę), a samemu Grabiakowi zdarza się Markiewiczem mówić[1], jego wiersze pozbawione są jednak stylistycznego długu u autora Papierowego bębna. Niekiedy, co najwyżej, wykonują w ulubionych przez Markiewicza rejonach kilka zbliżonych gestów, jak na przykład „[japonka i sandał]”, gdzie – w tym samym surrealistycznym świetle i tej samej PRL-owskiej rekwizytorni – celebruje się osiowe dla zmarłego w 2010 poety tajemnice coitus i narodzin[2]. Jeżeli chodzi jednak o samą mechanikę języka, jaki w Pomyśl ciało… można znaleźć, istotniejsze wydają się wpływy Tomaža Šalamuna (proszę o spokój), zwłaszcza z okresu późnego, „zagęszczonego”, na który zresztą Grabiak – o tym za moment – ma własny patent. Trzeba też powiedzieć od razu, że każdego, kto śledził artystyczny rozwój warszawskiego autora, uderzy to, jak MAŁO tego silnie reaktywnego idiomu pozostało w jego debiucie[3]. Ze Słoweńca wziął sobie Grabiak operatywną, łączącą się w kolonie alegorię o małym obwodzie, do tego – ośmielony czasownik, do tego – ogólne przyzwolenie na robienie rzeczy „odważnych”. I nawet jeśli w większej dawce wiersze z Pomyśl ciało… mogą komuś skojarzyć się na przykład z wczesnym Honetem, to przyjrzenie się różnicom pomiędzy technologiami języka obu autorów nie tylko ujawni tych języków swoistość, ale i będzie w stanie dużo powiedzieć o przemianach, jakie polska poezja przeszła w ostatnich trzydziestu latach.
Mam nadzieję, że jest jasne, że nikt tu nie mówi „Grabiak jest lepszy niż Honet”? Ani „Grabiak nie dorasta Honetowi do obcasa?”. Wbijmy w mapę jeszcze jedną chorągiewkę i obszar, na którym autor Pomyśl ciało… prowadzi swoje artystyczne działania, z grubsza nam się zarysuje. Mieczysław Piotrowski, bo o niego chodzi, jest dla Grabiaka autorem może najważniejszym, chociaż prześledzenie wpływu jego prozy na estetykę wierszy poety wymagałoby wyjątkowo subtelnych analiz. Na pewno można powiedzieć, że bohaterowie Złotego robaka i Czterech sekund, którzy na przedmieściach prowincjonalnych miast wiodą pozornie szare życie, a w swoich wnętrzach toczą egzystencjalno-metafizyczne walki o wszystko, spotykają się, na poziomie samej sylwetki, z podmiotem wierszy Grabiaka. Wspólne im wszystkim pragnienie „przebicia”, „wyrwania się” dotyczy nie tylko nadziei na pełniejsze życie w bardziej pobudzających lokalizacjach i środowiskach, ale i stawki najwyższej, czyli wymknięcia się własnemu losowi i znalezienia „azylu zawieszającego działanie przejawów śmierci”[4]. W Pomyśl ciało… odciska się to pragnienie na topologii wiersza – pełno w tych tekstach tuneli, dziur, wejść i wyjść itd. – jednak przede wszystkim na zniesieniu granicy pomiędzy zewnętrznym a wewnętrznym, a nawet zdecydowanym uprzywilejowaniu tego drugiego. Bardzo na modłę Piotrowskiego. I bardzo adekwatnie do obrazu na okładce tomu, na którym w oko wstawiona zostaje drabina, jakby na znak tego, że transfer między światem rzeczywistym a interiorem mentalnym jest w tej poezji nieustannie otwarty.
Pytanie „gdzie rozgrywają się wiersze Grabiaka?” jest w związku z tym niełatwe, podobnie zresztą jak było to w przypadku Kowalskiego i Rosińskiego, czyli kolegów autora z Iglicy. Rozgrywają się one i na upadłym, niszczejącym Podlasiu, i w przeszłości podmiotu, i w jego przestrzeni „wewnętrznej”, w której dochodzi do błyskawicznych alegoryzacji artefaktów przyniesionych „z zewnątrz” czy „z przeszłości”. Najdojrzalej byłoby pewnie powiedzieć, że rozgrywają się „na kartce”, jest bowiem Grabiak jednym z tych autorów, u których najistotniejszy wydaje się namysł nad warsztatem (stylem) jako takim, a nie konkretnymi jego realizacjami (wierszami); nie „co” i „gdzie” orkiestruje tę poezję, ale „jak”, i to „jak” pogłębione, jako że już przed debiutem dorobił się poeta intrygującej, autorskiej podbudowy teoretycznej swoich poszukiwań.
Mowa o manifeście „poezji spektralnej”, który jakiś czas temu opublikowano na stronie Iglicy. Z tego gęstego i trudnego tekstu – czy za tę trudność nie odpowiada fakt, że o środkach, które ten esej objaśnia, opowiada się w nim za pomocą tych właśnie środków? – wyjmijmy jeden tylko z konceptów, bardzo jednak stymulujący intelektualnie i naświetlający, moim zdaniem, sporo z tego, co się w debiucie Grabiaka dzieje. „Obiekty A i B” w poniższym cytacie to mniej więcej „elementy składowe języka”, czyli figury, obrazy czy nawet pojedyncze słowa wiersza:
Wielu myśli o przemocy, [wielu myśli – przyp. RW] że A i B są wyizolowanymi punktami, są względem siebie daleko i jeden się kończy, zanim drugi zdąży otworzyć paszczę. Wtedy zostaje stosunek, zabawa w interwały, nieskończona czerń pomiędzy kadrami, niesmaczna już amorficzność mówienia o jukstapozycji. Pomyślmy lepiej o płaszczu, w którym tamte piętrzą kłębek, wystający z lewego łokietnika guzek. Nadroślina Goethego. I może się tak okazać, że dwa obiekty były składowymi czegoś większego, trzeciej siły, tego już, czego nie widzimy i nie słyszymy bezpośrednio w akcie odbioru, tego co może wypuścić z siebie kolejne obiekty, poruszające się w innych i innych gęstościach, liczbie drgań na sekundę.
Grabiak odwraca tu rozumowanie, które w połowie lat 70. XX wieku przywiodło francuską szkołę spektralną do odkryć zmieniających kształt europejskiej muzyki współczesnej. Spektraliści rozkładali pojedynczy dźwięk na składowe harmoniczne i rozpisywali je na zespół, zachowując przy tym relacje czasu i dynamiki między alikwotami (a przynajmniej tak się dzieje w kanonicznych dla nurtu Partiels Griseya); w rezultacie utwór zyskiwał nadrzędną, niejako utajoną „podstawę”, „rodnię” zapewniającą mu wyczuwalną, ale trudną do zwerbalizowania spójność. Podobnie jest ze słowami, mówi Grabiak, szukając wyjaśnienia siły sekwencji obrazowych Šalamuna nie w „przemocowej” jukstapozycji, ale w „nadobiekcie”, „płaszczu”, do którego obrazy z sekwencji pozostają w takiej relacji, jak alikwoty do tonu podstawowego. I nawet jeśli trudno wskazać, czym taki „nadobiekt” miałby być, ani jak przełożyć tę teorię na praktykę artystyczną, to wydaje się, że Pomyśl ciało… znaczone jest śladami prób takich spektralnych analiz (czy raczej syntez). „[O] wieczorze,/ kuno, srebrne wahadło,/ które otwarło swoje pąki”, coś tu bez wątpienia ładnie działa, chociaż nie bardzo wiadomo co, prawda?
Nie jestem pewien czy Graal „obiektu podstawowego” nie ma mimo wszystko potencjału do tego, żeby wywieść jego poszukiwacza w miejsce, w którym wiersze dziwnie mu się ujednolicą albo zmienią w opalizujące obiekty o atrakcyjnej powierzchni, ale niewielkim ciężarze. Ani czy nie jest po prostu nową maską pojęciową na umysł w akcie pisania wiersza, „wypuszczający” z siebie „kolejne obiekty” w sposób nieprzypadkowy, ale niemożliwy do uzasadnienia a posteriori. Jak by nie było, pogłębiona refleksja nad językiem na dłuższą metę chyba żadnemu poecie nie zaszkodziła, a nawet, w myśl powiedzenia Sommera, coś w języku byli w stanie zrobić tylko ci, którzy wiedzieli, czego od niego chcą. Czytając Pomyśl ciało… ma się silne przekonanie, że to właśnie przypadek Grabiaka: jego przyszłe wiersze, jego „potencjalne wiersze” niejako spoza tych pomieszczonych w tomie „wyzierają”, a pięknie rozwiązane pasaże (jak np. zakończenie „wazonu”) czy momenty, w których poeta daje sobie prawo pisać bardziej spontanicznie (jak np. rozpędzone „odginanie wiru”) każą czekać na jego kolejne ruchy z niecierpliwością.
Bo że nastąpią, to więcej niż pewne. „[Z]apycha się komin, żeby czyścić komin”, pisze efektownie Grabiak deklarując, że zbiera doświadczenie właściwie po to, by je następnie w akcie „czyszczenia” zutylizować na potrzeby języka. Pomyśl ciało… jest tej operacji pierwszą odsłoną i czystym głosem w chórze sympatyzujących stylistycznie debiutów 2022–24 (m. in. Rosiński, Kowalski, Łępicka), o którym mówić będziemy jeszcze długo, długo, długo.
Przypisy:
[1] W rozmowie z Joanną Łępicką poeta deklarował na przykład: „[L]ubię się zabawiać z daleko położonymi względem siebie przestrzeniami, nakładać je, wiązać. Aż będę mógł o nich pomyśleć jako o mnichu i mniszce, potem zjadać dach…”. „Mnich i mniszka” oraz „dach” to bezpośrednie nawiązania do wiersza „Coitus interruptus” Markiewicza z tomu W ciałach kobiet wschodzi słońce.
[2] „[O]na ma rozmiar 37, on wchodzi tę inną,/ odległą planetę, po czym razem wskakują// do Frani. mówię ci, że za jakiś czas z Frani/ wyjdą dzieci, tylko brzuchata musi lepiej wyżymać”.
[3] Dla porządku dodajmy, że są w książce teksty, w których Grabiak ulega mu niemal całkowicie (np. „[ściernisko zatrzymuje się w pętli]”).
[4] Przemysław Czapliński, Metafizyka śmierci (O rozterkach myślowych w powieściopisarstwie Mieczysława Piotrowskiego), [w:] „Twórczość” 1990, nr 6, s. 73.