Pierwszy raz z wierszami przyszedłem do Tymoteusza Karpowicza, do „Odry”, w grudniu 1958 r. Byłem na drugim roku polonistyki. Karpowicz przeczytał od razu wiersze, były to rękopisy, nie miałem wtedy maszyny do pisania. Karpowicz powiedział, że jestem pod dużym wpływem Harasymowicza, obrazy w moich wierszach są w stylu Harasymowicza, niech pan przyjdzie do mnie za jakieś pół roku z nowymi wierszami, Karpowicz radził, żebym wyzbył się wpływów Harasymowicza, żebym nie naśladował swoich mistrzów. Rzeczywiście, byłem wtedy wielbicielem Harasymowicza, i z małymi przerwami, bowiem Harasymowicz dużo pisał i na różnym poziomie, pozostałem zwolennikiem Harasymowicza do dzisiaj.
Jednak w tamtych latach bardziej interesowała mnie proza. W jesieni 1959 r. przyniosłem Karpowiczowi opowiadanie. Pamiętam bardzo dobrze ten dzień: 15 października 1959 r., na ten dzień Karpowicz wyznaczył mi wizytę. – Witam Marcela Prousta – powiedział, gdy wszedłem do jego gabinetu w redakcji „Odry” na Podwalu. Ja na to, że fascynuję się Faulknerem, a nie Proustem. – Więc ten Proust jest u pana poprzez Faulknera, przecież Faulkner stale wraca do Prousta, jak mówi w wywiadach, i z Prousta są u niego te długie zdania.
Byłem zbity z tropu rozmową o Faulknerze i Prouście, wciąż nie wiedząc, czy moje opowiadanie jest przyjęte. – Panie Januszu, widzę, że pan się niecierpliwi, wiec uspokoję pana, będę publikował w „Odrze” pana opowiadanie.
Aż mnie zamurowało z radości. – Nie jest pan hłaskoidem – ciągnął Karpowicz. – Bardzo mnie to cieszy. Teraz wszyscy młodzi prozaicy piszą pod Hłaskę. A pan zaproponował subtelną prozę psychologiczną w stylu Prousta, chociaż u pana Proust jest poprzez Faulknera, jak pan mówi.
- Która powieść Faulknera zrobiła na panu największe wrażenie? – zapytał Karpowicz. – Azyl. – A na mnie Absalomie, Absalomie. – Z fascynacją przeczytałem Absalomie, Absalomie, ale najbliższy jest mi Azyl – A dlaczego Azyl? – Główni bohaterowie Azylu: Temple Drake i Gowan Stevens są we mnie – powiedziałem i uczułem przerażenie, bo zacząłem za bardzo się odsłaniać, a życie już mnie nauczyło, że nie należy przed światem odsłaniać się.
Ale Karpowicz zareagował z wyrozumiałością. – To jest niebezpieczne dla pana, panie Januszu, że właśnie te postaci są w panu, niech pan będzie ostrożny.
Nie powiedziałem Karpowiczowi, jak bardzo są we mnie i Gowan Stevens, i Temple Drake, nie wiedziałem jeszcze, że w następnych latach sprawdzi mi się to dramatycznie w życiu, w relacji miłosnej z moją ówczesną sympatią z polonistyki, Jolką O.
- Będę ostrożny – zapewniłem Karpowicza. Ale jak pokazało życie w następnych latach, nie byłem ostrożny.
– Zmieniłem panu tytuł na „Requiem dla nieśmiałego”, zgadza się pan?
Oczywiście zgodziłem się. Już nie pamiętam, jaki był mój pierwotny tytuł. – I skreśliłem panu fragment – ciągnął Karpowicz. – Miał pan już zajęcia z poetyki u Trzynadlowskiego? – Tak, miałem – potwierdziłem. – Ten fragment był zupełnie z innej poetyki i wprowadzał zgrzyt do opowiadania. Zgadza się pan?
Oczywiście zgodziłem się. – Bardzo mi się podoba końcowy fragment pana opowiadania: rozważania o Czasie – powiedział Karpowicz. Wrócił do Faulknera: – Absalomie, Absalomie – powieść o Czasie. Trudno napisać Czas, Faulkner napisał Czas w Absalomie, Absalomie, przedtem Proust napisał Czas. – Panie Januszu, wolałbym, żeby pan był wpatrzony bardziej w Absalomie, Absalomie niż w Azyl. A który fragment najbardziej zafascynował pana w Azylu?
– Monolog wewnętrzny Temple Drake w szopie. – Przypomniałem Karpowiczowi ten monolog. – Panie Januszu, był taki czas, że też chciałem być kimś innym niż człowiekiem z ręką w czarnej rękawiczce. Spogląda pan na moją rękę w rękawiczce. Panie Januszu, rana fizyczna często jest połączona z raną duchową. O swojej ranie duchowej najlepiej opowiadać komuś, kto ma podobną ranę duchową. Inaczej można być kompletnie niezrozumianym. Wtedy nie używało się słowa: trauma, mówiło się raczej: rana duchowa. Życie mnie przekonało, jak prawdziwe były słowa Karpowicza.
Karpowicz powiedział, że Faulkner tak prawdziwie i do końca przedstawia ludzi z ranami duchowymi. Ucieszyłem się, że Karpowicza i mnie łączy Faulkner. Kiedy zacząłem czytać Faulknera, poczułem dziwną bliskość z tym pisarzem, byłem pewny, że jest to pisarz, który by mnie zrozumiał, i który wytłumaczyłby mi wszystkie moje ciemne tajemnice.
W r. 2000 Karpowicz przyjechał z Chicago do Wrocławia i opowiadał o swojej wizycie w domu Faulknera, nocował w łóżku, w którym sypiał Faulkner, żył wtedy jeszcze brat Faulknera, Karpowicz i drugi jeszcze profesor z Uniwersytetu w Chicago spacerowali po rynku miasta Jefferson i usiedli na ławce pod gmachem tamtejszego sądu, Faulkner tam siadał i z otwartych okien gmachu sądu przysłuchiwał się rozprawom, skąd czerpał tematy do swoich pierwszych opowiadań. Wizyta Karpowicza w domu Faulknera to temat na osobny szkic.
W lutym 1960 r. ukazało się w „Odrze” „Requiem dla nieśmiałego”, a w maju tego roku mój pierwszy wiersz „Niewymierność”, zadedykowany Jolce, w rubryce „Młodzi poeci wrocławscy”. Oprócz mnie w tej rubryce pokazali się: Bogdan Daleszak i Józef Ambroszko, studenci polonistyki tak jak ja.
Przyniosłem Karpowiczowi następne opowiadanie „Śmierć” i poznałem żonę Karpowicza. Karpowicz przedstawił mnie jako nowy talent, jego żona powiedziała mi, który fragment „Requiem dla nieśmiałego” najbardziej jej się podobał: opis zmieniającego się rytmu kroków bohaterki, chodzącej w damskich szpilkach.
Karpowicz przyjął do druku opowiadanie „Śmierć”. Nasze spotkania zaczynały się swoistym rytuałem. Gdy wchodziłem do jego gabinetu w „Odrze”, Karpowicz mówił – Witam Marcela Prousta. – A ja na to: – Ja fascynuję się Faulknerem, a nie Proustem. – Karpowicz widział mnie w prozie, a nie w poezji. Bardzo podobało mu się opowiadanie „Śmierć”, które potwierdzało jego prognozy.
Biegałem do Karpowicza z każdym utworem, jeżeli nie było go w „Odrze”, łapałem go w Związku Literatów. Karpowicz był wtedy prezesem wrocławskiego oddziału, jeżeli miał zebranie, wychodził i brał ode mnie moje nowe utwory, nie przeszkadzało mu moje natręctwo, często mówił: – Panie Januszu, był pan na dobrej drodze, a te nowe utwory niestety, są niedobre.
Miałem przyjętą do druku „Śmierć”, a już przyniosłem Karpowiczowi następne opowiadanie. Dotąd przynosiłem utwory w rękopisach, tym razem Karpowicz poprosił sekretarkę „Odry”, panią Kazię, o przepisanie mojego opowiadania na maszynie. Był sierpień 1960 r. Karpowicz ocenił moje ostatnie opowiadanie jako zupełnie złe. – Panie Januszu, w niewielkim odstępie czasu przyniósł mi pan dwa opowiadania, jedno: „Śmierć” – bardzo dobre, a drugie (po latach nie pamiętam tytułu) – zupełnie złe. Dlaczego? Czeka nas poważna rozmowa. Zapraszam pana na kawę i ciastko do Empiku. Zrobię panu wykład z poetyki.
Szliśmy wolno Podwalem do Empiku, jakby zapatrzeni w dalekie horyzonty nieba literatury, dzień był słoneczny i ciepły, ale nie upalny. W pewnej chwili Karpowicz wyraźnie się rozmarzył: – Pan ma 20 lat. – Z końcem listopada kończę 21 – wtrąciłem. – Wie pan, kiedy ja miałem 20 lat, tyle co pan – ciągnął Karpowicz – siedziałem w lasach, w partyzantce, pan ma wspaniałe perspektywy, może pan studiować, rozwijać się duchowo, artystycznie.
Spacer z Karpowiczem był dla mnie jak święto. Karpowicz wypytywał mnie o moje studia, o moją rodzinę. Już w Empiku wrócił do mojego ostatniego opowiadania: – Napisał pan o nudnych wakacjach u stryja na leśniczówce. Ale to opowiadanie jest nudne. Utwór o nudzie nie może być nudny, ponieważ jedna nuda niweluje drugą nudę, i nie zostaje nic. Czytał pan Obcego Camusa?
- Tak, czytałem.
– To jest powieść o nudzie. Ale ta nuda w Obcym przeraża.
– Czytałem Obcego z prawdziwym przerażeniem.
– Widzi pan. Nuda jest przerażająca. Najlepiej opisać coś poprzez coś innego. Wyjaśnię panu, na czym polega artystyczny efekt obcości.
Chciałem, żeby to spotkanie trwało jak najdłużej, czułem się jak uczeń słuchający filozofa-perypatetyka w czasach greckich.
Karpowicz wciąż omawiał moje nieudane opowiadanie: – Kiedy w pana opowiadaniu doszedłem do polowania na dzika, myślałem, że w opowiadaniu coś zacznie się dziać, ale pan był tylko na obrzeżach polowania, stryj pana chronił, co było oczywiste. Ale pierwsze zdania w opowiadaniu są jak u Prousta, jednak dalej pan się zagubił.
We wrześniu 1960 r. Karpowicz zorganizował w Związku Literatów spotkanie starszych pisarzy z młodymi pisarzami. Była kawa, ciasto, winogrona, jakieś inne owoce, zapamiętałem właśnie wielką tacę z winogronami, które były wtedy rzadkością. Na początku spotkania Elżbieta Drzewińska zapytała Karpowicza: – Czy odkrył pan nowy talent? – Tak. W prozie. Styczeń. W listopadzie będę publikował w „Odrze” jego bardzo dobre opowiadanie „Śmierć”.
Jadłem winogrona, piłem kawę, słuchałem mowy wstępnej Karpowicza, który mówił, że młodzi pisarze powinni skorzystać z doświadczeń i wiedzy starszych pisarzy. – A co na to młodzi autorzy? – zapytał i popatrzył na mnie. – We wszystkim będę pana słuchał – wypaliłem. Karpowiczowi aż zaśmiały się oczy, uśmiechnął się całą twarzą: – Panie Januszu, jest pan kulturalnym, dobrze wychowanym młodzieńcem, ale niech pan czasami buntuje się przeciwko mnie.
Absolutnie nie chciałem buntować się przeciwko Karpowiczowi, którego uwielbiałem. Uwielbiałem jego wyobraźniową poezję, którą czytałem wciąż i bez końca, uwielbiałem jego kulturę bycia, wiedzę literacką, poczucie humoru. Ale skoro mistrz tego sobie życzy? Więc powiedziałem: – Czasami przeciwko panu będę się buntował. – Staszek Pasternak potwierdził to: – Będziemy przeciwko panu się buntowali.
W październiku 1960 r. wziąłem udział w zjeździe młodych pisarzy Ziem Zachodnich w Poznaniu. Niestety, wszyscy młodzi prozaicy pisali pod Hłaskę. Karpowicz opublikował moje następne wiersze, w listopadzie 1960 r. ukazała się w „Odrze” „Śmierć”, od lutego 1961 r. „Odra” stała się miesięcznikiem, dotąd była dwutygodnikiem, Karpowicz co jakiś czas kogoś odkrywał, kolejne moje wiersze pojawiły się już w miesięczniku, nie pamiętam już dokładnie, kiedy przyniosłem Karpowiczowi wiersz „Jabłko”. Jest tam wers: „jabłko jest okrągłe i niezapisane”. Karpowicz powiedział: – Zazdroszczę panu tego wersu. – Wracał do tego wersu w kolejnych naszych spotkaniach. Po latach powiedział mi, że właśnie w tym wersie zobaczył, że mam także możliwości w poezji, nie tylko w prozie. „Jabłko” ukazało się w „Odrze” w 1963 r. razem z wierszem „Źdźbło”. Jednak nadal Karpowicz widział mnie w prozie i czasami wracał w naszych spotkaniach do tradycyjnego dla nas rytuału: „Witam Marcela Prousta”, „Ja fascynuję się Faulknerem, a nie Proustem”.
W październiku 1965 r. będąc u Karpowicza w „Odrze” na zakończenie rozmowy zapytałem: – Czy odkrył pan nowy talent? – Tak. Nazywa się Rafał Wojaczek, pisze wiersze. – Nie słyszałem o takim poecie. – Bo jeszcze nic nie publikował. Będzie miał debiut w pierwszym numerze „Poezji”, nowego miesięcznika, z moim wstępem – następnie Karpowicz opowiedział mi o wierszach Wojaczka, prezentujących zupełnie nowy antyestetyzm egzystencjalny, zacytował fragment słynnego później wiersza o kiełbasie, matce jadalnej. – Pan czasem mijał się z Wojaczkiem przed moim pokojem – mówił Karpowicz. – Ale z Wojaczkiem jest inny problem. Jak wychodzi z tego gmachu, zaraz na ulicy traci kontakt ze światem – Karpowicz opowiedział mi o nerwicach lękowych Wojaczka, o jego zmaganiach z problemami psychicznymi. Zapytałem, czy to mu nie przeszkodzi w poezji? – Wierzę, że poezja go uleczy – odpowiedział Karpowicz. Utkwiły mi w pamięci słowa Karpowicza, że jeszcze mi nieznanego Wojaczka poezja uleczy.
Z końcem 1966 r. wyszedł w Ossolineum mój pierwszy tomik poetycki Kontury. Oczywiście wręczyłem go Karpowiczowi z dużym przejęciem. Wyznaczył mi wizytę, zapytałem o wrażenia z lektury tomiku. – Panie Januszu, pan mnie nie słucha – zaczął Karpowicz. I jakby chcąc podkreślić znaczenie tego zdania, powtórzył: – Pan mnie nie słucha.