Na początek pytanie o tytuł książki. Kopiec kreta. Jak czytamy na skrzydełku okładki: „kret jest plagą ogrodów, łąk i pastwisk. Ofiary wyszukuje za pomocą zmysłu węchu i smaku, przy zdobywaniu pokarmu najważniejsza jest dlań zdolność odbierania drgań ziemi”. Szkodnik to nie lada, skoro „zjada dziennie tyle, ile waży […]”… Ale czy na pewno o szkodniku mowa? Mówi się przecież o kreciej robocie także wtedy, kiedy ktoś odsłania (łączy, interpretuje) fakty dotąd zapoznawane. Kiedy w dobrej wierze staje się obrazoburcą.
Bohdan Zadura – poeta od kreciej roboty? W najnowszej książce – nie pierwszy to przypadek w tomach puławskiego poety – bez trudu można by wskazać garść wierszy, które dałoby się nazwać „publicystycznymi”. Wspólny mianownik, Wiadomości, Pieluchomajtki z refundacją – wszystkie one powstają w podobny sposób: zalew informacji o plagach cywilizacyjnych (jak w Wiadomościach – „będzie mnóstwo o zdrowiu/ to znaczy o cukrzycy raku/ gruźlicy”) i życiu gwiazd ekranu wywołuje odruch obronny. Parodiowanie języka mediów ma służyć uwydatnieniu tkwiącej w nim tandety intelektualnej. Poetyka newsu czy hasła billboardowego wdziera się do tkanki wiersza, groteskę ewokuje nawet Przypadkowe sąsiedztwo (tytuł) na przykład takie: „Bóg jest miłością Papierosy/ powodują raka i choroby serca”. Liczy się wrażliwe ucho, żyłka publicysty, ale i oko reportera.
Krótka charakterystyka pewnej „metody” pisarskiej, jaką wypracował autor Kopca…, nie zapowiada bynajmniej dalszych refleksji na jej temat. Ten sposób pisania wykorzystał Bohdan Zadura tylko w nielicznych wierszach pomieszczonych w tomie. Zbyt nielicznych i zbyt – przepraszam za określenie – błahych, by miały decydować o obliczu książki. Warto o nich wspomnieć, bo odsłaniają zalążki cech, dzięki którym poezja ta zachowuje swoją świeżość, pulsujące życie. Tego, co uderza już przy pierwszej lekturze tomu, prawdopodobnie nie sposób nazwać ironią. Ani chłodną, ani tym bardziej ciepłą, pobłażliwą. Nie jest to też sarkazm. Wiersze Zadury określa młodzieńczy (wręcz) gest niezgody, czynnościom twórczym towarzyszy bunt, którego doświadcza podmiot książki – a zaryzykowałbym twierdzenie, że właściwie sam autor.
Ten, kto mówi w najważniejszych dla tomu wierszach, buntuje się przeciwko cierpieniu, przemijaniu, śmierci, nieuchronności rozstania z bliską osobą. Nic w podobnym buncie niespotykanego, można powiedzieć: odwieczne pytania o eschatologię i metafizykę. Chyba tylko to – aż to – że mówiący nie hamletyzuje, pozostaje autentyczny w swoim języku. Prostymi środkami oddaje stan emocjonalny cierpiącego i bezradnego człowieka: „Majestat śmierci wolne żarty/ […]/ Nie umiem zgody znaleźć w sobie/ I płakać nie chcę obsobaczę/ Twojego Pana Boga raczej/ Chyba się dziś pożegnać mamy/ Śmierć patrzy z oczu mojej Mamy” (Wspomnienie). Pod piórem Zadury prawdziwie brzmią regularne rymy i niemal nieskazitelny tok jambiczny. Ani śladu stylizacji, manieryczności – wiersz staje się trenem. Jak w przypadku utworów Kochanowskiego czy Broniewskiego (tom Anka), odczytując tekst nie wypada wyjść poza analizę jego poetyki. Każdy inny komentarz byłby nietaktem recenzenta.
Mniej więcej w połowie tomu umieszczono dwa wiersze o bliźniaczych tytułach: Niedzielne obiady i Po niedzielnym obiedzie. O ile Wspomnienie ma wszelkie cechy utworu pisanego pod wpływem gwałtownego i wciąż trwającego przeżycia – „zanim zmieni się [ono] w opowieść” – o tyle wymienione teksty noszą już piętno takiej opowieści. Także w nich odnajduję ziarno buntu, jest to jednak innego rodzaju doznanie – łączące poczucie bezradności z samooskarżeniem. Niedzielne obiady: „moje dorosłe dziecko/ nie lubi niedzielnych obiadów/ (coś mi to przypomina)//[…]/ tak to już jest z ludźmi// kiedy idą na grzyby/ mówią o grzybach// kiedy idą za pogrzebem/ mówią o śmierci// więc niby dlaczego jedząc/ mieliby nie mówić o jedzeniu”. Najprostsze czynności znane każdemu człowiekowi niekiedy stają się zrozumiałe dopiero po przekroczeniu pewnej bariery wiekowej, mówi Zadura. Ile razy zdarza się nam rozumieć zachowania innych (i własne) dopiero po upływie lat („mam nadzieję że któregoś dnia/ moje dorosłe dziecko dorośnie”). Co jakiś czas w życiu człowieka odwracają się bieguny buntu i akceptacji – na podobne, wcześniej doświadczane sytuacje zaczynamy wtedy reagować inaczej. Tak w kontekście Niedzielnych obiadów można by odczytać słowa „nie jestem tym/ kim jestem” (***[wsiadam do pociągu]).
Upływający czas nie tylko zachowaniem najbliższych pozwala się zmierzyć. Niedzielne obiady nie były przecież opowieścią o ojcu i jego latoroślach, lecz o dojrzałym synu i jego matce. O czym chce Zadura opowiedzieć w wierszu Po niedzielnym obiedzie? Pisze: „odprowadzam ją (prowadzę)// /strasznie od was daleko/ nie myślałam// (niedawno to był tylko kwadrans)”. Kolejna scena „z życia” – w drodze powrotnej matka i syn zamieniają kilka słów z nieznajomą staruszką: „mnie dwa miesiące temu umarł mąż// nie pani pierwszej/ ta którą odprowadzam/ mówi z wyższością/ (to już prawie dwadzieścia lat)/ a może ze złością”. Ulotność czasu, odruchowa skłonność człowieka do wyszukiwania we własnym życiu cezur związanych z obecnością i nieobecnością bliskich osób (np. z ich śmiercią) – to niewątpliwie tematy ważne nie tylko dla tego wiersza, ale również paru utworów (moim zdaniem) kluczowych dla zrozumienia książki. A jest jeszcze jeden temat: samotność, jakiej człowiek doświadcza po utracie drugiego człowieka. Samotność, której powodem jest także niemożność porozumienia. Każdy inaczej przeżywa swój ból, solidarność między ludźmi bywa nieosiągalna – w odpowiedzi matki nie ma śladu współczucia, bo własne cierpienie wcale nie musi uczulać na cierpienia innych.
Zresztą o bólu, zwłaszcza tym fizycznym, starzeniu się i śmierci mówi się w Kopcu kreta szczególnie często. Autor Ptasiej grypy nie byłby jednak sobą, gdyby pytań o sprawy ostateczne nie zadawał też w tonacji buffo. Na przykład: „Czy lepsza jest śmierć nagła czy długie konanie/ Kto umarł nie odpowie a ten co zostanie/ Nie będzie wiedział która z nich w lepszej jest cenie/ Brak doświadczenia przecież też jest doświadczeniem/ Wątpliwie doświadczenie zatem nas bogaci/ Jedną wiedzę zyskując jakąś inną tracisz” (Ładne kwiatki). Wywód, trzeba przyznać, godny perypatetyka. W związku z nim może się pojawić wątpliwość – czy w tomie Zadury nie dałoby się wyśledzić pewnego rodzaju pęknięcia? Sądzę, że o jakości Kopca… decydują wiersze >.
Nie jest to chyba skaza, która obniżałaby wartość tomu Bohdana Zadury. Poniekąd tłumaczy ją zamykający książkę wiersz tytułowy. Szczyt kopca to jednocześnie metafora drogi i celu, do którego dąży szkodnik-kret. Myślący, stale (i na różne sposoby) rozważający swoje położenie, uporczywy w robocie – a mimo to krótkowzroczny: „kiedy patrzysz na tę górę/ nie myślisz/ że powietrze będzie tam tak rzadkie/ że nie będziesz miał czym oddychać// […]/ nie myślisz/ że nie będzie tam do kogo/ otworzyć ust//[…]// i nie myślisz/ że kiedy na nią już wejdziesz/ widok będzie jak z pagórka”.
Tekst pierwotnie ukazał się w miesięczniku „Odra” (10/2004). Dziękujemy Autorowi i Redakcji za wyrażenie zgody na ponowną publikację.