Ranyjulek, oto Tuwimowi udało się wreszcie wskoczyć na platformę słynnego literackiego tramwaju „44”! Czyżby tytuł tomu Która godzina gówniarzu? oznaczał, że Tuwima godzina wybiła właśnie? Zwracam się z tą kwestią do krytyków (i czytelników), oczywiście w maju z przedniej platformy tramwaju, witając tomik jak majową epifanię, ciepły deszcz ślicznych wierszy i potężnych burzowych pomruków. Choć, prawdę mówiąc, nie piszę w maju, ani w tramwaju, lecz w pociągu zatłoczonym przez „gówniarzy”, bo właśnie skończyła się szkoła i zaczęło lato. Przekwitły bzy, ale już pachną lipy i te klimaty nadal pasują do Tuwimowych wierszy, których bukiet świeżo zerwany (bo antologia jest właśnie bukietem albo wiankiem) mam przed sobą. Jest to elektroniczny „brudnopis” antologii, tzn. zestaw wybranych wierszy sławnego Skamandryty, jeszcze bez komentarza autora wyboru. Nie wiem zatem, co o nich napisał antologista, specjalista od Podziemnych garaży, ale spróbuję odgadnąć co (i po co) Aleksander Trojanowski wyciągnął od Juliana Tuwima.
Zadanie o tyle proste, że gest Redaktora jest mocny i wyrazisty. Wystarczy otworzyć książkę, by na pierwszej stronie rozpoznać fragment „Balu w Operze”, co nieoczekiwane, bo ten satyryczny poemat nie pojawia się zwykle w wyborach wierszy, a już na pewno nie na początku. Zdziwienie byłoby mniejsze, gdyby w zgodzie z chronologią i polonistyczną rutyną kawałek poematu (najlepiej finałowy) zamykał tom. „Bal…” jest przecież utworem „ostatnim” – wieńczącym międzywojnie, ostatnim z arcydzielnych w dorobku poety, a wreszcie ostatnim, bo najdosłowniej apokaliptycznym. Tymczasem tutaj pojawia się na początku, by powracać co kilka czy kilkanaście stron, dozowany aż w sześciu porcjach w celowo poprzestawianej kolejności (IX, VII, I, IV, VIII, XI). Widać, że „Bal…” stanowi kompozycyjną oś antologii, że nadaje ton i rytm, jakby był jej wewnętrznym zegarem. Balowe i zarazem zegarowe frazy wskakują nawet do tytułu („Która godzina gówniarzu/ Piąta, kurwo, piąta”), co w kontekście Mickiewiczowej liczby 44, przywołuje trzy Adamowe godziny: „rozpaczy, miłości, przestrogi”. A co by wedle Tuwima oznaczać miała „godzina piąta”? Sprawdźcie sami, może Wam podpowiedzą „słówka-małpki i słówka-papużki”…
Apologia „Balu w Operze” nie dziwi ani trochę, bo to dzieło Poety najlepsze, nie waham się powiedzieć – genialne, a jego akcje rosną z dekady na dekadę. Coraz bardziej podoba się ekspresja, groteskowość i apokaliptyczny back-ground, jakby św. Jan wypatrzył sobie w Julianie doskonałego powiernika i pomocnika. Jeśli kiedyś razić mogła satyryczna brutalność językowa (co chwilę ktoś tutaj kogoś „macią ruga”), to dziś poetyka „wkurwu” już nie szokuje, a raczej brzmi swojsko. Ale Trojanowski ostrożnie „operuje” „Balem…”, bo na początek wybiera jego IX fragment, najcichszy i najskromniejszy. Brzmi rzewnie i zgrzebnie, bo to nie jest apokaliptyczne odsłonięcie, raczej post-apokaliptyczne domknięcie:
Jadą ze wsi wozy
Aprowizacyjne,
Jadą na wieś wozy
Asenizacyjne.
Przy rogatce się minęły
Pod szlabanem,
Jak kareta ślubna z karawanem.
Dyskretna mijanka furmanek z prowiantem i gnojówką nie jest gówniarskim dowcipem, lecz najdosłowniej gównianym dylematem, gdyż po balu trzeba posprzątać, usunąć odpadki i odchody (najłatwiej wywieźć je na wieś). Mojemu pokoleniu przed oczyma stają końcowe kadry filmu dokumentującego festiwal w Woodstocku: zwały śmieci przed estradą, a w tle gitara Jimmy’ego Hendrixa pojękująca frazy „Gwieździstego sztandaru”. Narodowy hymn rozbrzmiewa, czy raczej pełza, wśród odpadków; podobnie u Tuwima – narodowa wzniosłość spotyka się z kacem i melancholią po „narodowym obchodzie”. Taka jest „dziejowa rola” władzy, partii, polityki, ideologii. Nie tylko tej, „operowej”, która rządziła krajem pod koniec lat trzydziestych XX wieku (nacjonalistycznej, faszyzującej, antysemickiej, głęboko zdemoralizowanej), ale i tej, która czynna jest teraz. Wstrętne jest wszelki IDEOLO. Polityka gnoi, cywilizacja kala, miasto brudzi (podobnie jak masa i maszyna), ale będzie z tego nawóz, który użyźni ziemię i wreszcie wybuchnąć może nowa zieleń. Taka jest „dziejowa rola” użyźnionej ziemi i ta „rola” roli daje nadzieję, zieloną nadzieję, dlatego też poemat „Zieleń” pojawi się pod koniec tomu jakby w kontrze wobec „Balu w Operze”, albo raczej jako pocieszające dopełnienie.
W pierwszej słowach książeczki można zatem wyczytać jej projekt i streszczenie. Tomik ma dwa wyraźnie zaznaczone bieguny: „asenizacyjny” i „aprowizacyjny”, toteż większość wierszy łatwo rozdzielić na dwie grupy różne pod względem estetycznym (satyra i liryka), a zarazem ideowym (teksty polityczne naprzeciw witalistycznych, albo ekologicznych jak powiedzielibyśmy dziś). W części pierwszej jawnie krytycznej i „zaangażowanej”, a często „publicystycznej” nie zabraknie publikacji gazetowych i kabaretowych wyjętych głównie z „Jarmarku rymów”. Oczywiście pojawią się też wiersze najgłośniejsze w międzywojniu, reagujące na historyczne dramaty, jak „Śmierć prezydenta”, (przypomniana i nagłośniona przed paru laty, po zabójstwie prezydenta Adamowicza), a także wierszyki komentujące bieżącą politykę, jak „Minister i sztuka” (raz po raz przywoływany dziś z dedykacją dla aktualnego szefa resortu). Obok pojawi się jeszcze antymilitarystyczny „Pif-paf” czy, szczególnie przejmująca, „Pieśń o biciu”, wyjętą z juweniliów, a nawiązująca do antysemickich, a właściwie pogromowych nastrojów 1914 roku. Z politycznego kanonu zabraknie tylko cytowanego i śpiewanego ostatnio najczęściej (zbyt często?) „Wiersza, w którym autor grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich, aby go w dupę pocałowali”, a także pacyfistycznego manifestu „Do prostego człowieka” (fraza „rżnij w bruk karabinem” najwyraźniej nie pasuje do dzisiejszych realiów). Jednak „prostych ludzi”, biednych i nieszczęśliwych, przywołuje się tutaj co rusz („Chrystus miasta”, „Żydek”, „Nędza”, „Ciemna noc”), a obok nich znajdą się pamflety na „strasznych mieszczan” („Kamienice”, „Mieszkańcy”, „Szuranie”…) i zapyziałą prowincję („O skwarnej śmierci”, „Zabawa”, „Trzy wiersze o fryzjerze”), a także teksty eskapistyczne, oddające przesyt i wstręt do realiów życia publicznego („Błaganie”, „Złota polska jesień”). Drugą grupę, afirmatywną, tworzą teksty wielbiące naturę, a zarazem sceptyczne wobec miasta i cywilizacji. Pisarz, nazwany „Rousseau mieszczańskiego dwudziestolecia”, objawia się tutaj jako autor wspomnianej już „fantazji słowotwórczej” pt. „Zieleń”, kluczowej dla logiki wyboru, bo poszerzającej i pogłębiającej utarte, często zbanalizowane rozumienie ekologii. „O zieleni można bez końca”, więc w tę zieloną nieskończoność zapraszają liryki, w których „dzwoni zielony bulgot wiosny”: ekstatyczna „Rzeź brzóz”, „Przemiany”, „Sitowie”, „Trawa”.
Ciekawym zabiegiem kompozycyjnym jest umieszczenie w środku książki, jakby na granicy dwóch części, dwuznacznego dytyrambu „Wiosna”, w którym „aprowizacyjna” pochwała obudzonego erotyzmu i płodności, miesza się z „asenizacyjną” demoralizacją rozpasanej hołoty. Ale znajdzie się też parę utworów wymykających się dwubiegunowości tomu. Dlaczego trafił tu „poemat sentymentalny” pt. „Piotr Płaksin”? Nie ma już telegrafistów, klarnet dawno przestał być afrodyzjakiem, a depresji nie nazywa się chandrą Czyżby szło o aktualizację miłosnej historii, któregoś spośród tysięcy rosyjskojęzycznych Ukraińców zatrudnionych na polskich budowach, nieszczęśliwie zakochanego w Polce – „pannie Jadzi z bufetu”? To chyba naiwne wyjaśnienie, ale atutem wiersza może być wschodni zaśpiew, który dziś pobrzmiewa w całym kraju. Nie jest to już opresyjny język carskich czy sowieckich sołdatów ani zarządzających nami „czynowników”, lecz mowa „prostych ludzi”, uciekinierów, cywilnych ofiar wojny, najczęściej kobiet i dzieci. Może ta oswojona i ogładzona, a nawet osłodzona rosyjska mowa wnosi w polskie uszy utraconą słowiańską śpiewność, którą zawsze słyszałem u autora Słopiewni. Przecież to język łódzkiego dzieciństwa poety, zawsze kochał jego melodię i tęsknił za nim, czego efektem są kapitalne przekłady z Puszkina, Lermontowa, Błoka czy Majakowskiego.
Na koniec spoglądam na koniec tomu, który zamyka wiersz „Rzecz Czarnoleska”. Tytułowy tekst klasycyzującego tomu z 1929 roku dotąd brzmiał obco w moich uszach, a tu nagle Trojanowski stawia mi go przed oczy jako ostatnie słowo Juliana. Wiersz opatrzony numerem 44 zapewne stanowić ma harmonijny powrót do idealnego miejsca naszej poezji, w którym przed wiekami ojciec Jan pokochał i poślubił najpiękniejszą polszczyznę. Przypominam, że mityczny Czarnolas jest także imieniem Czarnego Lasu, realnego miejsca, w którym rośnie najprawdziwszy bór. Może tak pomyślanym „czarnoleskim” finałem chciał redaktor tomu wyciszyć gwałtowność, czy orgiastyczność Tuwimowego stylu, skądinąd świetnie korespondującą z dzisiejszym wielogłosem (od bełkotu mediów, przez internetowy infantylizm albo hejt, po głupawkę disco polo). Figura Kochanowskiego osłabia zarzut koniunkturalnego, więc powierzchownego doboru wierszy, nadającego mu antypisowską i proekologiczną wymowę. Ale czy to źle? Przecież Tuwim zwykł tworzyć spontanicznie, często pod presją aktualności, sympatyzując z lewą stroną sceny. Taki był, a na pewno bywał: gwałtowny, emocjonalny, zapalczywy, upolityczniony namiętnie i serdecznie, często naiwnie. Więc może ucieszyłby go wybór wierszy dojmująco aktualny, choćby nawet ze szczeniackim sznytem? Seria 44 przyzwyczaiła nas do antologii nieoczywistych, idących pod włos, ale czy tu i teraz musimy szukać w Tuwimie czegoś nowego, innego, głębszego (do czego sam aspirowałem od lat)?
Ranyjulek, może o godzinie piątej, warto wrócić do evergreenów i bezczelności godnej wielce szanownych gówniarzy?
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.