
Erupcje (2)
felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek53. odcinek cyklu „Wieża Kurremkarmerruka” autorstwa Przemysława Rojka.
WięcejRecenzja Przemysława Rojka z książki Manatki Bogusława Kierca.
1.
Powiem to od razu, żeby uniknąć nieporozumień: czytanie Kierca jest dla mnie jednym z najtrudniejszych, najbardziej wymagających doświadczeń lekturowych.
Nie dlatego, żeby była to poezja w sposób szczególnie hermetyczny wikłająca relacje tekstu i świata – owszem, Kierc daleki jest tu od przejrzystości, ale nie przesadzajmy. Nie jest też tak, że na przeszkodzie staje mi formalna komplikacja tej propozycji lirycznej – bo jakkolwiek poeta jest jednym z największych w naszej współczesnej poezji majesterkowiczów, jednym z ostatnich pisarzy tak radośnie wierzących w zasadność rymu i metrum, to przecież kunsztowność budowy winna raczej uwodzić niż odpychać. A zatem – nie o formę będzie tu chodzić.
Jest raczej tak, że moja trudność czytania Kierca lokuje się w tym, że muszę go czytać w skupieniu z niczym chyba nieporównywalnym.
Dość prostym owej nieporównywalności testem wydaje mi się fakt, że w tym czytaniu i w pisaniu o tym czytaniu przeszkadza mi muzyka – muzyka, która przecież towarzyszy nieodłącznie wszelkim moim intelektualnym zatrudnieniom. Przetestowałem w trakcie lektury Manatków muzyczne to i owo, dochodząc do wniosków niebezpiecznie sąsiadujących z groteską – że gdyby Ravi Shankar podjął się zagrania brandenburskich koncertów Johanna Sebastiana Bacha, to być może, być może to byłoby to…
Oczywiście, jakoś tam udaje mi się ten wymóg skupienia stematyzować – oczywiście, chodzi o trudno pochwytną linię łączącą/oddzielającą te akurat doświadczenia egzystencjalne zapisane przez Kierca z tą właśnie formalną histerią, w którą poeta je zamyka. Brzmi banalnie? Jasne, że tak. Kłopot w tym, że banalne bynajmniej nie jest.
2.
Poezja z Manatków jest logoreą powtórzeń, ponowień, wikłających się w różnorakie opozycje, kombinacje, permutacje. Niepodobna wszystkich ich tutaj wymienić – należałoby wtedy po prostu przepisać książkę Bogusława Kierca na nowo, względnie (idąc tropem tego, co Georges Perec zrobił w swoim Życiu instrukcji obsługi) opatrzyć ją kilkoma indeksami rzeczowymi, które nadbudowywałyby nad nią jeszcze jakieś hipotetyczne metapowtórzenie.
Żeby nie być gołosłownym: Kierc powraca na przykład do wspomnienia związanego z przebytą szkarlatyną – i w to wspomnienie wpisuje pamięć o wspólnym łóżku, dzielonym z jednym z wielu niezidentyfikowanych bohaterów tych wierszy. Blisko z tymi znaczącymi pamięci sąsiadują motywy zdejmowanej koszuli, rany od kamyka z procy (znów: bliżej niesprecyzowany agresor, uporczywie, choć być może uzurpatorsko, kojarzący się z tym od szkarlatyny i wspólnego łóżka). Dalej jest choćby łodyga: także jako dość ewidentny motyw falliczny; często zresztą Kierc aktywność seksualną w swych wierszach maskuje metaforyką florystyczną. Są też natręctwa bardziej ogólne, rozproszone w niedosłownościach, którymi zachwycona byłaby krytyka tematyczna: anielskość, nagość, odbicie (również, acz nie wyłącznie, lustrzane), opozycje latania i pływania, dzieciństwa i starości (z ich figurami – chłopczykiem i prykiem). Z zastanawiającą częstotliwością powraca jedno konkretne nawiązanie intertekstualne: do wiersza Julisza Słowackiego „Anioł ognisty – mój anioł lewy…”; podobnie nie bez znaczenia wydaje się osobliwa klamra dedykacyjna – jeden z pierwszych wierszy dedykowany jest Henrykowi Berezie, przedostatni utwór w tomie poświęcony został tegoż Berezy pamięci. No i wreszcie ta dziwaczna uporczywość słów mieszczących się bliżej lub dalej centrum pola semantycznego związanego z napieraniem (gnieceniem, wciskaniem, parciem, tłoczeniem, pchaniem, w wersji delikatniejszej – przytulaniem; bywa, że Kiercowi również chodzi o seks, ale nie tylko).
W tej dalece niekompletnej wyliczance manatków wypełniających tom Bogusława Kierca nie chodzi oczywiście o wyliczanie samo; jak w każdej wyliczance ważne jest, na kogo padnie, na tego bęc. Natłok wrażeń, wspomnień, doświadczeń, skojarzeń, piętrzący się aż do granicy, na której grozi mu – niczym wieży wznoszonej przez nieświadome złowieszczych praw grawitacji dziecko – osunięcie się w bezład, buduje pejzaż stężenia, intensywności, które rozładowują się w dynamice dialektycznego ruchu w górę i w dół. W górę, czyli ku temu, co duchowe, niebiańskie, wieczne, nawiedzające dyskursy religijne; w dół, czyli do ciała, ziemi, przygodności i nietrwałości, do gwałtownej (także przez swą czasowość, ulotność) ekstazy doświadczania wielorakiej materii tego świata. I na to właśnie pada, i na to bęc – podmiot wierszy Kierca jest nieokiełznaną w swej żywotności afirmacją bycia w całej jego przedziwnie, bergsonowskiej z ducha, niepowstrzymanej (a przeto niedefiniowalnej) dynamice: od chłopca do pryka, od podwodnych głębin do podniebnych przestworzy, od strupów po szkarlatynie do blizn po kamyku z procy, od jednej do drugiej strony lustra, od żywego Henryka Berezy do Henryka Berezy martwego, od anioła ognistego do jego lewej manifestacji… To jest ten napór, ten jakiś niecierpliwy, przełamujący i pokonujący ruch, od jakiego aż pęcznieją nowe wiersza autora Zaskrońca. W pewien sposób to, co miałoby być tej poezji prawdziwie obecnym, najpełniej w niej istniejącym – nie istnieje właśnie: gdy tylko Kierc chce pisać o tym, co zamyka się w triadzie ziemi, ciała i seksu (a każy z tych trzech elementów wzajem na siebie oddziałuje, rosnąc w siłę – ziemia jest domeną ciała, a ciało najmocniej artykułuje swą ziemną cielesność w momentach seksualnego uniesienia), natychmiast transcenduje to na język doświadczenia religijnego; kiedy jego dyskurs wznosi się na pragnieniu opisania tego, co nie z tego świata, najwłaściwszym rejestrem opisu okazuje się być tekstowe zaświadczanie takiego czy innego cielesnego uwiedzenia. Czy jest więc Kierc poetą jakiegoś wymiaru pozaświatowego, jakiegoś – mniejsza o nazwy – sacrum bądź sanctum, bądź numinosum? Oczywiście nie, bo na jego ducha napiera ciało; oczywiście tak, bo jego ciało jest wypierane przez duszę. A może Bogusław Kierc to inkarnacja Nietzscheańskiego Zaratustry, ekstatycznego piewcy wszelkiej doczesności? Wszak ziemia u niego wciska się w niebo; jego ziemia ugina się pod natłokiem niebiańskości.
Poezja Kierca jest więc poezją ustawicznego niepokoju, ciągłego negowania bycia. Negowania afirmatywnego – bo jest to negacja bycia spetryfikowanego, skostniałego w oczywistości, egzystencjalnie dogmatycznego, zahibernowanego; negacja w imię otwarcia na to, co nieznane, jak nieznanym było tchnienie boskiego ruach, brzmienie boskiego dahvar, od którego zaczyna się ten największy gwałt na prochu ziemi, jakim był uczynienie go człowiekiem. I w tym sensie odczytuję wiersze z Manatków jako propozycję liryki sensu largo religijnej: przekraczającej granice ortodoksyjnego zawężenia do jednej konfesji (choć Kierc rzadko opuszcza Zachód: błądzi co prawda – niczym w słynnym zdaniu z Traktatu teologicznego Czesława Miłosza – po obrzeżach herezji, ale raczej nie zdradza chrześcijaństwa z buddyzmem czy hinduizmem), ufundowanej na ruchu obliczonym na permanentne poszukiwanie tego, co przekraczające.
W Tato, drogi tato, wracaj do domu – jednym z arcysympatycznych opowiadań Johna Morressy’ego – pojawiają się wyjątkowo złośliwe Elfy, które wiedząc, że jedynym sposobem na ich pokonanie jest je policzyć, pozostają w ustawicznym wirowaniu, w groteskowym tańcu doprowadzającym ewentualnego intruza do oczopląsu. Podobnie jest z najnowszą poezją Kierca: jeśli choć na moment pozwolę sobie na utratę koncentracji, na rozproszenie lekturowego skupienia, znaczenia wymykają się z chichotem w najciemniejsze kąty. I wydaje mi się to strategią zamierzoną: tu, w tej książce, znakiem wodnym sensu jest wszak bezustanny napór przedtekstowego doświadczenia – właśnie: nie doświadczenie samo, ale jego czysta potencja, jego nacisk, przemieszczanie.
3.
Takie rozpoznanie tego, co moim zdaniem najważniejsze w liryce z Manatków – czyli organizującego je przeświadczenia o apofatyczności samego faktu bycia w jego cielesno-duchowej, seksualno-religijnej pełni – współgra z anormalnością formy wierszy Kierca. Choćby taki fragment z wiersza „Śpiewanie”:
Śpię. Śpiewam we śnie, że nie śpiewam – śnię
śpiewanie siebie, to znaczy, że mnie
śpiewa coś we mnie, albo poza mną
śpiewa mnie; jestem śpiewaniem […]
Albo tak – z „Luster”:
Nie, że nie mogę, nie umiem, że nie
chcę zranić, zniszczyć tego całkiem nie
do wyrażenia wyznania i nie
dlatego, że to nawet we mnie nie
jest nagie, chociaż i intymnie nie
skryte w ciemności mnie, do której nie
mam strzeżonego dostępu, bo nie
znam sztolni ani szczytów mojej nie
oddzielającej się od ciała, nie
wypierającej się go duszy, nie
mam zielonego pojęcia o nie
zapamiętanym sobie w trawie nie-
ba […]
Forma wierszy Kierca – wyraziście idiomatyczna, choć oczywiście przywodząca na myśl a to Białoszewskiego, a to Leśmiana, czy nawet Bakę – zasadza się na trzech podstawowych operacjach. Po pierwsze – rym (często) i metrum (prawie zawsze). Po wtóre – przywiązanie do zdania: kuriozalnie długiego, gramatycznego łamańca często wypełniającego w pojedynkę cały wiersz. Po trzecie wreszcie – graniczące z sadyzmem pastwienie się nad morfologią wyrazów: korowód synonimów, homonimów, antonimów wirujących w paronomastycznym pląsie.
Cyzelowanie formy w Manatkach nie jest oczywiście wyłącznie (a raczej – w ogóle nie jest) ornamentyką: mam wrażenie, że poeta usiłuje okiełznać (jak najdosłowniej: założyć wędzidło i uzdę, szarpnąć cuglami, zmusić do posłuszeństwa, przeprowadzić z nieprzewidywalności do ulegania woli kiełzającego) przerastające go doświadczenie mnogości sensów, wyczerpać rzeczywistość, osłabić jej napór. Jak w wierszu „Śpiewanie” – sceną źródłową tego tekstu wydaje mi się epifania jakiegoś wyższego znaczenia, skryta w nieoczekiwanej etymologicznej zależności snu, śpiewania i tego tak zapoznawanego, a tak przecież ważnego zaimka zwrotnego (bo skoro w „śpiewać” wysłyszeć można „śpię”, to dlaczego nie dałoby się w „śnie” usłyszeć „śpiewu”, a w nich obu wskazywania na siebie samego jako na czyniącego?). Taka scena źródłowa – przeczucie skrytej w języku epifanii – łączyłaby wiersz Kierca, z jednej strony z tradycją wysokomodernistyczną, symbolistyczną zwłaszcza, z drugiej z lekcją „podsłuchiwanego języka” lingwistów. I od tego momentu zaczyna się wysiłek wiersza, by epifanię językowo doprowadzić do stanu pełnej jasności, do wyczerpania wszystkich potencji, zredukowania do nagiego brzmienia, w którym znaczące i znaczone rozchodzą się w swoje strony. Podobnie w drugim z przywoływanych wierszy: wyraźnie w nim słyszalna tonacja poznawczej kapitulacji wobec niewyrażalności tego czy tamtego (nie jest aż tak ważne, czego konkretnie) nie rzuca się w oczy czytelnikowi tak bardzo jak kunsztowna gra językowa, obracanie pęczniejącego niczym fraktal zaprzeczenia (przypomina się podstawowy paradoks słynnego „Sonetu na yx” wielkiego symbolisty: czy mamy tam do czynienia z odsłonięciem jakiejś istotnej prawdy, czy też ze stylistycznym ćwiczeniem?).
4.
Wracam do punktu wyjścia. Tak, dokładnie tak jak w wielu wierszach Bogusława Kierca: od jakiejkolwiek bądź elementarnej cząstki znaczenia przez rozpędzoną machinę językowych trybów dociera się do tej samej cząstki, która w międzyczasie stała się czymś zupełnie innym. Wracam do punktu wyjścia. Nie będę sięgał do Manatków zbyt często – takiej intensywności uwagi, jakiej książka ta wymaga, nie da się osiągać ani bez wysiłku, ani bez poważnych kosztów własnych. Czytając, uczestniczyłem w wielości znaków mnożonych przez wielość form, co miało znaki rozbroić z immanentnej im obcości. Wyszło inaczej: wielość pomnożona przez wielość dała jeszcze więcej wielości po obu stronach równania.
Dalej nie można. Przynajmniej ja nie mogę.
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.