recenzje / ESEJE

Wielość razy mnogość

Przemysław Rojek

Recenzja Przemysława Rojka z książki Manatki Bogusława Kierca.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

1.

Powiem to od razu, żeby unik­nąć nie­po­ro­zu­mień: czy­ta­nie Kier­ca jest dla mnie jed­nym z naj­trud­niej­szych, naj­bar­dziej wyma­ga­ją­cych doświad­czeń lek­tu­ro­wych.

Nie dla­te­go, żeby była to poezja w spo­sób szcze­gól­nie her­me­tycz­ny wikła­ją­ca rela­cje tek­stu i świa­ta – owszem, Kierc dale­ki jest tu od przej­rzy­sto­ści, ale nie prze­sa­dzaj­my. Nie jest też tak, że na prze­szko­dzie sta­je mi for­mal­na kom­pli­ka­cja tej pro­po­zy­cji lirycz­nej – bo jak­kol­wiek poeta jest jed­nym z naj­więk­szych w naszej współ­cze­snej poezji maje­ster­ko­wi­czów, jed­nym z ostat­nich pisa­rzy tak rado­śnie wie­rzą­cych w zasad­ność rymu i metrum, to prze­cież kunsz­tow­ność budo­wy win­na raczej uwo­dzić niż odpy­chać. A zatem – nie o for­mę będzie tu cho­dzić.

Jest raczej tak, że moja trud­ność czy­ta­nia Kier­ca loku­je się w tym, że muszę go czy­tać w sku­pie­niu z niczym chy­ba nie­po­rów­ny­wal­nym.

Dość pro­stym owej nie­po­rów­ny­wal­no­ści testem wyda­je mi się fakt, że w tym czy­ta­niu i w pisa­niu o tym czy­ta­niu prze­szka­dza mi muzy­ka – muzy­ka, któ­ra prze­cież towa­rzy­szy nie­od­łącz­nie wszel­kim moim inte­lek­tu­al­nym zatrud­nie­niom. Prze­te­sto­wa­łem w trak­cie lek­tu­ry Manat­ków muzycz­ne to i owo, docho­dząc do wnio­sków nie­bez­piecz­nie sąsia­du­ją­cych z gro­te­ską – że gdy­by Ravi Shan­kar pod­jął się zagra­nia bran­den­bur­skich kon­cer­tów Johan­na Seba­stia­na Bacha, to być może, być może to było­by to…

Oczy­wi­ście, jakoś tam uda­je mi się ten wymóg sku­pie­nia ste­ma­ty­zo­wać – oczy­wi­ście, cho­dzi o trud­no pochwyt­ną linię łączącą/oddzielającą te aku­rat doświad­cze­nia egzy­sten­cjal­ne zapi­sa­ne przez Kier­ca z tą wła­śnie for­mal­ną histe­rią, w któ­rą poeta je zamy­ka. Brzmi banal­nie? Jasne, że tak. Kło­pot w tym, że banal­ne bynaj­mniej nie jest.

2.

Poezja z Manat­ków jest logo­reą powtó­rzeń, pono­wień, wikła­ją­cych się w róż­no­ra­kie opo­zy­cje, kom­bi­na­cje, per­mu­ta­cje. Nie­po­dob­na wszyst­kich ich tutaj wymie­nić – nale­ża­ło­by wte­dy po pro­stu prze­pi­sać książ­kę Bogu­sła­wa Kier­ca na nowo, względ­nie (idąc tro­pem tego, co Geo­r­ges Perec zro­bił w swo­im Życiu instruk­cji obsłu­gi) opa­trzyć ją kil­ko­ma indek­sa­mi rze­czo­wy­mi, któ­re nad­bu­do­wy­wa­ły­by nad nią jesz­cze jakieś hipo­te­tycz­ne meta­pow­tó­rze­nie.

Żeby nie być goło­słow­nym: Kierc powra­ca na przy­kład do wspo­mnie­nia zwią­za­ne­go z prze­by­tą szkar­la­ty­ną – i w to wspo­mnie­nie wpi­su­je pamięć o wspól­nym łóż­ku, dzie­lo­nym z jed­nym z wie­lu nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nych boha­te­rów tych wier­szy. Bli­sko z tymi zna­czą­cy­mi pamię­ci sąsia­du­ją moty­wy zdej­mo­wa­nej koszu­li, rany od kamy­ka z pro­cy (znów: bli­żej nie­spre­cy­zo­wa­ny agre­sor, upo­rczy­wie, choć być może uzur­pa­tor­sko, koja­rzą­cy się z tym od szkar­la­ty­ny i wspól­ne­go łóż­ka). Dalej jest choć­by łody­ga: tak­że jako dość ewi­dent­ny motyw fal­licz­ny; czę­sto zresz­tą Kierc aktyw­ność sek­su­al­ną w swych wier­szach masku­je meta­fo­ry­ką flo­ry­stycz­ną. Są też natręc­twa bar­dziej ogól­ne, roz­pro­szo­ne w nie­do­słow­no­ściach, któ­ry­mi zachwy­co­na była­by kry­ty­ka tema­tycz­na: aniel­skość, nagość, odbi­cie (rów­nież, acz nie wyłącz­nie, lustrza­ne), opo­zy­cje lata­nia i pły­wa­nia, dzie­ciń­stwa i sta­ro­ści (z ich figu­ra­mi – chłop­czy­kiem i pry­kiem). Z zasta­na­wia­ją­cą czę­sto­tli­wo­ścią powra­ca jed­no kon­kret­ne nawią­za­nie inter­tek­stu­al­ne: do wier­sza Juli­sza Sło­wac­kie­go „Anioł ogni­sty – mój anioł lewy…”; podob­nie nie bez zna­cze­nia wyda­je się oso­bli­wa klam­ra dedy­ka­cyj­na – jeden z pierw­szych wier­szy dedy­ko­wa­ny jest Hen­ry­ko­wi Bere­zie, przed­ostat­ni utwór w tomie poświę­co­ny został tegoż Bere­zy pamię­ci. No i wresz­cie ta dzi­wacz­na upo­rczy­wość słów miesz­czą­cych się bli­żej lub dalej cen­trum pola seman­tycz­ne­go zwią­za­ne­go z napie­ra­niem (gnie­ce­niem, wci­ska­niem, par­ciem, tło­cze­niem, pcha­niem, w wer­sji deli­kat­niej­szej – przy­tu­la­niem; bywa, że Kier­co­wi rów­nież cho­dzi o seks, ale nie tyl­ko).

W tej dale­ce nie­kom­plet­nej wyli­czan­ce manat­ków wypeł­nia­ją­cych tom Bogu­sła­wa Kier­ca nie cho­dzi oczy­wi­ście o wyli­cza­nie samo; jak w każ­dej wyli­czan­ce waż­ne jest, na kogo pad­nie, na tego bęc. Natłok wra­żeń, wspo­mnień, doświad­czeń, sko­ja­rzeń, pię­trzą­cy się aż do gra­ni­cy, na któ­rej gro­zi mu – niczym wie­ży wzno­szo­nej przez nie­świa­do­me zło­wiesz­czych praw gra­wi­ta­cji dziec­ko – osu­nię­cie się w bez­ład, budu­je pej­zaż stę­że­nia, inten­syw­no­ści, któ­re roz­ła­do­wu­ją się w dyna­mi­ce dia­lek­tycz­ne­go ruchu w górę i w dół. W górę, czy­li ku temu, co ducho­we, nie­biań­skie, wiecz­ne, nawie­dza­ją­ce dys­kur­sy reli­gij­ne; w dół, czy­li do cia­ła, zie­mi, przy­god­no­ści i nie­trwa­ło­ści, do gwał­tow­nej (tak­że przez swą cza­so­wość, ulot­ność) eks­ta­zy doświad­cza­nia wie­lo­ra­kiej mate­rii tego świa­ta. I na to wła­śnie pada, i na to bęc – pod­miot wier­szy Kier­ca jest nie­okieł­zna­ną w swej żywot­no­ści afir­ma­cją bycia w całej jego prze­dziw­nie, berg­so­now­skiej z ducha, nie­po­wstrzy­ma­nej (a prze­to nie­de­fi­nio­wal­nej) dyna­mi­ce: od chłop­ca do pry­ka, od pod­wod­nych głę­bin do pod­nieb­nych prze­stwo­rzy, od stru­pów po szkar­la­ty­nie do blizn po kamy­ku z pro­cy, od jed­nej do dru­giej stro­ny lustra, od żywe­go Hen­ry­ka Bere­zy do Hen­ry­ka Bere­zy mar­twe­go, od anio­ła ogni­ste­go do jego lewej mani­fe­sta­cji… To jest ten napór, ten jakiś nie­cier­pli­wy, prze­ła­mu­ją­cy i poko­nu­ją­cy ruch, od jakie­go aż pęcz­nie­ją nowe wier­sza auto­ra Zaskroń­ca. W pewien spo­sób to, co mia­ło­by być tej poezji praw­dzi­wie obec­nym, naj­peł­niej w niej ist­nie­ją­cym – nie ist­nie­je wła­śnie: gdy tyl­ko Kierc chce pisać o tym, co zamy­ka się w tria­dzie zie­mi, cia­ła i sek­su (a każy z tych trzech ele­men­tów wza­jem na sie­bie oddzia­łu­je, rosnąc w siłę – zie­mia jest dome­ną cia­ła, a cia­ło naj­moc­niej arty­ku­łu­je swą ziem­ną cie­le­sność w momen­tach sek­su­al­ne­go unie­sie­nia), natych­miast trans­cen­du­je to na język doświad­cze­nia reli­gij­ne­go; kie­dy jego dys­kurs wzno­si się na pra­gnie­niu opi­sa­nia tego, co nie z tego świa­ta, naj­wła­ściw­szym reje­strem opi­su oka­zu­je się być tek­sto­we zaświad­cza­nie takie­go czy inne­go cie­le­sne­go uwie­dze­nia. Czy jest więc Kierc poetą jakie­goś wymia­ru poza­świa­to­we­go, jakie­goś – mniej­sza o nazwy – sacrum bądź sanc­tum, bądź numi­no­sum? Oczy­wi­ście nie, bo na jego ducha napie­ra cia­ło; oczy­wi­ście tak, bo jego cia­ło jest wypie­ra­ne przez duszę. A może Bogu­sław Kierc to inkar­na­cja Nie­tz­sche­ań­skie­go Zara­tu­stry, eks­ta­tycz­ne­go piew­cy wszel­kiej docze­sno­ści? Wszak zie­mia u nie­go wci­ska się w nie­bo; jego zie­mia ugi­na się pod natło­kiem nie­biań­sko­ści.

Poezja Kier­ca jest więc poezją usta­wicz­ne­go nie­po­ko­ju, cią­głe­go nego­wa­nia bycia. Nego­wa­nia afir­ma­tyw­ne­go – bo jest to nega­cja bycia spe­try­fi­ko­wa­ne­go, skost­nia­łe­go w oczy­wi­sto­ści, egzy­sten­cjal­nie dogma­tycz­ne­go, zahi­ber­no­wa­ne­go; nega­cja w imię otwar­cia na to, co nie­zna­ne, jak nie­zna­nym było tchnie­nie boskie­go ruach, brzmie­nie boskie­go dahvar, od któ­re­go zaczy­na się ten naj­więk­szy gwałt na pro­chu zie­mi, jakim był uczy­nie­nie go czło­wie­kiem. I w tym sen­sie odczy­tu­ję wier­sze z Manat­ków jako pro­po­zy­cję liry­ki sen­su lar­go reli­gij­nej: prze­kra­cza­ją­cej gra­ni­ce orto­dok­syj­ne­go zawę­że­nia do jed­nej kon­fe­sji (choć Kierc rzad­ko opusz­cza Zachód: błą­dzi co praw­da – niczym w słyn­nym zda­niu z Trak­ta­tu teo­lo­gicz­ne­go Cze­sła­wa Miło­sza – po obrze­żach here­zji, ale raczej nie zdra­dza chrze­ści­jań­stwa z bud­dy­zmem czy hin­du­izmem), ufun­do­wa­nej na ruchu obli­czo­nym na per­ma­nent­ne poszu­ki­wa­nie tego, co prze­kra­cza­ją­ce.

W Tato, dro­gi tato, wra­caj do domu – jed­nym z arcy­sym­pa­tycz­nych opo­wia­dań Joh­na Mor­res­sy­’e­go – poja­wia­ją się wyjąt­ko­wo zło­śli­we Elfy, któ­re wie­dząc, że jedy­nym spo­so­bem na ich poko­na­nie jest je poli­czyć, pozo­sta­ją w usta­wicz­nym wiro­wa­niu, w gro­te­sko­wym tań­cu dopro­wa­dza­ją­cym ewen­tu­al­ne­go intru­za do oczo­plą­su. Podob­nie jest z naj­now­szą poezją Kier­ca: jeśli choć na moment pozwo­lę sobie na utra­tę kon­cen­tra­cji, na roz­pro­sze­nie lek­tu­ro­we­go sku­pie­nia, zna­cze­nia wymy­ka­ją się z chi­cho­tem w naj­ciem­niej­sze kąty. I wyda­je mi się to stra­te­gią zamie­rzo­ną: tu, w tej książ­ce, zna­kiem wod­nym sen­su jest wszak bez­u­stan­ny napór przed­tek­sto­we­go doświad­cze­nia – wła­śnie: nie doświad­cze­nie samo, ale jego czy­sta poten­cja, jego nacisk, prze­miesz­cza­nie.

3.

Takie roz­po­zna­nie tego, co moim zda­niem naj­waż­niej­sze w liry­ce z Manat­ków – czy­li orga­ni­zu­ją­ce­go je prze­świad­cze­nia o apo­fa­tycz­no­ści same­go fak­tu bycia w jego cie­le­sno-ducho­wej, sek­su­al­no-reli­gij­nej peł­ni – współ­gra z anor­mal­no­ścią for­my wier­szy Kier­ca. Choć­by taki frag­ment z wier­sza „Śpie­wa­nie”:

Śpię. Śpie­wam we śnie, że nie śpie­wam – śnię
śpie­wa­nie sie­bie, to zna­czy, że mnie

śpie­wa coś we mnie, albo poza mną
śpie­wa mnie; jestem śpie­wa­niem […]

Albo tak – z „Luster”:

Nie, że nie mogę, nie umiem, że nie
chcę zra­nić, znisz­czyć tego cał­kiem nie
do wyra­że­nia wyzna­nia i nie
dla­te­go, że to nawet we mnie nie
jest nagie, cho­ciaż i intym­nie nie
skry­te w ciem­no­ści mnie, do któ­rej nie
mam strze­żo­ne­go dostę­pu, bo nie
znam sztol­ni ani szczy­tów mojej nie
oddzie­la­ją­cej się od cia­ła, nie
wypie­ra­ją­cej się go duszy, nie
mam zie­lo­ne­go poję­cia o nie
zapa­mię­ta­nym sobie w tra­wie nie-
ba […]

For­ma wier­szy Kier­ca – wyra­zi­ście idio­ma­tycz­na, choć oczy­wi­ście przy­wo­dzą­ca na myśl a to Bia­ło­szew­skie­go, a to Leśmia­na, czy nawet Bakę – zasa­dza się na trzech pod­sta­wo­wych ope­ra­cjach. Po pierw­sze – rym (czę­sto) i metrum (pra­wie zawsze). Po wtó­re – przy­wią­za­nie do zda­nia: kurio­zal­nie dłu­gie­go, gra­ma­tycz­ne­go łamań­ca czę­sto wypeł­nia­ją­ce­go w poje­dyn­kę cały wiersz. Po trze­cie wresz­cie – gra­ni­czą­ce z sady­zmem pastwie­nie się nad mor­fo­lo­gią wyra­zów: koro­wód syno­ni­mów, homo­ni­mów, anto­ni­mów wiru­ją­cych w paro­no­ma­stycz­nym plą­sie.

Cyze­lo­wa­nie for­my w Manat­kach nie jest oczy­wi­ście wyłącz­nie (a raczej – w ogó­le nie jest) orna­men­ty­ką: mam wra­że­nie, że poeta usi­łu­je okieł­znać (jak naj­do­słow­niej: zało­żyć wędzi­dło i uzdę, szarp­nąć cugla­mi, zmu­sić do posłu­szeń­stwa, prze­pro­wa­dzić z nie­prze­wi­dy­wal­no­ści do ule­ga­nia woli kieł­za­ją­ce­go) prze­ra­sta­ją­ce go doświad­cze­nie mno­go­ści sen­sów, wyczer­pać rze­czy­wi­stość, osła­bić jej napór. Jak w wier­szu „Śpie­wa­nie” – sce­ną źró­dło­wą tego tek­stu wyda­je mi się epi­fa­nia jakie­goś wyż­sze­go zna­cze­nia, skry­ta w nie­ocze­ki­wa­nej ety­mo­lo­gicz­nej zależ­no­ści snu, śpie­wa­nia i tego tak zapo­zna­wa­ne­go, a tak prze­cież waż­ne­go zaim­ka zwrot­ne­go (bo sko­ro w „śpie­wać” wysły­szeć moż­na „śpię”, to dla­cze­go nie dało­by się w „śnie” usły­szeć „śpie­wu”, a w nich obu wska­zy­wa­nia na sie­bie same­go jako na czy­nią­ce­go?). Taka sce­na źró­dło­wa – prze­czu­cie skry­tej w języ­ku epi­fa­nii – łączy­ła­by wiersz Kier­ca, z jed­nej stro­ny z tra­dy­cją wyso­ko­mo­der­ni­stycz­ną, sym­bo­li­stycz­ną zwłasz­cza, z dru­giej z lek­cją „pod­słu­chi­wa­ne­go języ­ka” lin­gwi­stów. I od tego momen­tu zaczy­na się wysi­łek wier­sza, by epi­fa­nię języ­ko­wo dopro­wa­dzić do sta­nu peł­nej jasno­ści, do wyczer­pa­nia wszyst­kich poten­cji, zre­du­ko­wa­nia do nagie­go brzmie­nia, w któ­rym zna­czą­ce i zna­czo­ne roz­cho­dzą się w swo­je stro­ny. Podob­nie w dru­gim z przy­wo­ły­wa­nych wier­szy: wyraź­nie w nim sły­szal­na tona­cja poznaw­czej kapi­tu­la­cji wobec nie­wy­ra­żal­no­ści tego czy tam­te­go (nie jest aż tak waż­ne, cze­go kon­kret­nie) nie rzu­ca się w oczy czy­tel­ni­ko­wi tak bar­dzo jak kunsz­tow­na gra języ­ko­wa, obra­ca­nie pęcz­nie­ją­ce­go niczym frak­tal zaprze­cze­nia (przy­po­mi­na się pod­sta­wo­wy para­doks słyn­ne­go „Sone­tu na yx” wiel­kie­go sym­bo­li­sty: czy mamy tam do czy­nie­nia z odsło­nię­ciem jakiejś istot­nej praw­dy, czy też ze sty­li­stycz­nym ćwi­cze­niem?).

4.

Wra­cam do punk­tu wyj­ścia. Tak, dokład­nie tak jak w wie­lu wier­szach Bogu­sła­wa Kier­ca: od jakiej­kol­wiek bądź ele­men­tar­nej cząst­ki zna­cze­nia przez roz­pę­dzo­ną machi­nę języ­ko­wych try­bów docie­ra się do tej samej cząst­ki, któ­ra w mię­dzy­cza­sie sta­ła się czymś zupeł­nie innym. Wra­cam do punk­tu wyj­ścia. Nie będę się­gał do Manat­ków zbyt czę­sto – takiej inten­syw­no­ści uwa­gi, jakiej książ­ka ta wyma­ga, nie da się osią­gać ani bez wysił­ku, ani bez poważ­nych kosz­tów wła­snych. Czy­ta­jąc, uczest­ni­czy­łem w wie­lo­ści zna­ków mno­żo­nych przez wie­lość form, co mia­ło zna­ki roz­bro­ić z imma­nent­nej im obco­ści. Wyszło ina­czej: wie­lość pomno­żo­na przez wie­lość dała jesz­cze wię­cej wie­lo­ści po obu stro­nach rów­na­nia.

Dalej nie moż­na. Przy­naj­mniej ja nie mogę.

O autorze

Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Powiązania