Wiersz dla Szymona Haszka
I nie ma żadnej odpowiedzi, jest samo zdanie.
Łyżeczka złośliwie wygięta, biuro jak papierowa torba
pełna łupin orzechów i słonecznika. Bez kwiatów,
bo kwiaty są do dupy w ponurych pomieszczeniach,
bez rozmów, bo one nic nie znaczą w ponurych
pomieszczeniach. W łupince zdania, co zawsze słychać,
jest miejsce na kilka bzdur, tabelkę dla szefa, wykaz
firm strategicznych, umowę cesji albo przepiękny
druczek „umowa o dzieło”.
Nie da się pluć na
przejeżdżające samochody, bo la strada jest po drugiej
stronie, nie da się pluć ani nawet patrzeć z niechęcią.
Wystarczy gnom w sali, gdzie konferencja goni konferencję.
Zresztą – pewnie zmienimy się w zdania, płycizny,
suche formułki. Sennie, jest sennie przed pierwszą
w klimatyzowanym biurze. Coś więcej niż ciąg sylab
nie jest nikomu potrzebne, można wyłączyć znaczenie.
Codzienne stacatto ma niezmienną rytmikę,
narodziny czy śmierć?
Na dokumencie zrobić znaczek? Odważyć się nie podjąć
żadnej decyzji? W mózgu wrzaskliwy mentor
powtarza, że trzeba się wziąć za siebie, właściwie chciałby
wojny. Wojna to woda, a tutaj to kusi, lecz topniejący
śnieg niesie to samo przesłanie.
Zamierać w słowach, których nie chcesz wypowiedzieć,
to piękne, przynajmniej na razie, prawda?
Wiersz dla Tymona Haszka
„Nâham kvacani kassaci kincanat‘ asmim,
na co mama kvacani kisminci kincanat‘ atthi ti.”
(Majjhimanikâya II, 263–264)
Pokój jest pusty – choć są krzesła,
jest wersalka, jest magnetofon, choć
Marek przy biurku wkuwa dermatologię,
leniwie obraca karty atlasu i szepcze:
czerniak złośliwy, czerniak złośliwy -
a jednak jest to pusty pokój. Wiem,
że za cienką błonką co innego się dzieje
i wpływa tu jak strumień w staw.
Brzuchaty sąsiad i jego otłuszczona
małżonka biorą słoneczną kąpiel
jak foki, leżąc na trawie dość blisko
rzeki, lecz bliżej rdzewiejących garaży.
I oni też tu wpływają, dwa stare ciała
unoszące się nad brązowym stołem.
Płonie świadomość wzroku, świadomość
słuchu, papa na dachach jest tak rozgrzana,
że niebawem stanie się płynną
bitumiczną masą. Marek powtarza:
choroba Hecka, choroba Hecka,
popija tę chorobę zimną herbatą, pestki
cytryny wypluwa przez balkon.
Za chwilę rak skóry i raki in situ
wytłumaczą nam wszystkim w ognistym kazaniu,
co wolno przemilczeć opisując krajobraz,
kłykciny kończyste dodadzą perwersji,
do mojego pytania, czy gotować już obiad.
Przy rzece sikają dwaj starzy mężczyźni
na pergaminie skóry pełza robak słońce.
Bez moich myśli, wrażeń oraz czucia
nie ma niczego, więc jest gorąco
od braków, łuski łupieżu na koszulce kolesia
doskonale współgrają z mantrowaniem Marka:
choroba Bowena, choroba Bowena.
Następnym razem chciałbym się urodzić
bez tak konkretnej i namacalnej postaci.
Dobrze by było mieć możliwość przybrania
dowolnego kształtu, być twoją twarzą
lecz w konkretnym momencie, na przykład wtedy,
gdy zasypiasz i jeszcze się bronisz,
lecz wiesz, że ciężki kamień leży i już
nie czujesz piersi dłoni, no i stóp. Być językiem,
w którym ciągle coś zachodzi.
No to biegnijmy z rozkołysana frazą,
gdy przy biurku rozbrzmiewa syczące:
zespół Sweeta, zespół Sweeta, a Marka
koszula ma plamę od potu, która się ciągnie
dokładnie wzdłuż kręgosłupa. Drobne obrazki,
robaczki w języku, te spostrzeżenia wysilone
trochę, chciałoby się być gotowym
skryptem, tańcem w głównym tekście,
odręczną notatką na kserze „onkologii”.
Nie wiem, co to erytroplazja – i nie chcę wiedzieć,
o mnisi, tak mówił i miał jasną skórę; czy coś
jest nieskończone, ta wiedza nie leczy wcale.
Liście pelargonii młodnieją, jak się zdaje.
Mam frazę, mam frazę jakbym był pijany,
nad stołem nadal te dwa starcze ciała, ramię
przy ramieniu, zmarszczka przy zmarszczce,
nie da się obojętnie przejść i zadekować w kuchni,
pokroić mięsa i opłukać warzyw ani
zagotować wody, nawet rąk umyć się nie da
tak łatwo, bo ciała gnieżdżą się w źrenicy
w tętnicy tupią, biegnąc w stronę mózgu
i robią śnieg, śnieg całkiem prawdziwy,
kry płyną kanciaste do płatów czołowych,
i naddzierają wewnętrzne powłoki. Pokój jest pusty,
chociaż jest magnetofon i krzesła, i stół.
Jeden zaczyna drugi kończy. Szymon jest Ojcem Tymona. Wiersz dla Szymona jest rozprawką. Wiersz dla Tymona tym co nazywamy lamentacją. Chciałem zacząć od niepewności a skończyć na lamentacji której ostatnie zdanie brzmi: chociaż jest krzesło, jest magnetofon, jest stół; A wiersz dla Szymona zaczyna się od takiego stwierdzenia: I nie ma żadnej odpowiedzi, jest samo zdanie. Lubię struktury kołowe są naturalne.
List
„Radowało mnie twe idylliczne życie,
pozdrów ode mnie Vischera,
chłopców także.” Rano muszę przekopać
ogródek. Założę bluzę z kapturem
pobawię się w miłość. Na tej kartce
nie będzie nic o piwnicach, o wodach
gruntowych, nawet ten sposób myślenia
opisywany zwykle jako łódź na wodzie,
nie zwiedzie mnie, mam swoje sposoby
by otrzeźwieć szybko. Trzcina i nóż to
dobre obrazy choć nie odsyłają do żadnego
pisma. Powiedzieć że tu chodzę i dbam
o twoje kości to duża przesada. Wszystkie
pociągi puszczam na południe.
Zaczyna się cytatem z Fryderyka N. Z listu do jego siostry Elżbiety. Nigdy nie chciałem się dowiedzieć kim był Vischer. Ta wiedza jest zbędna. Zdanie samo w sobie ma po prostu urok. Vischer kojarzy mi się z konstatacją wiszę. W jakiś sposób wisimy cały czas, dlatego wszystkie pociągi puszcza się na południe. W dół.
Potrzaski
A ogień jest lekki, dojrzewa na palniku,
najpierw odcienie czerwieni, później niebieskie,
czarny owoc tłuszczu przylepia się do palca.
Kolacja, ten codzienny kołnierzyk,
nie odbędzie się wcale. Kup mi lornetkę,
żebym czasami, nie ściągając brwi mógł patrzeć,
jak palisz w oknie swojego bloku.
Moje ty głębokie jezioro, burzo, restauracjo
nocą:
nie ma już zwyczajnego ziemskiego życia.
Tutaj do wyjaśnienia potrzebne jest tylko jedno. Blok gdzie mieszkał i blok gdzie ja mieszkałem, krótko bo krótko ale zawsze, stały naprzeciw siebie. Paliliśmy w tym samym momencie. To wszystko.