(…) wiersz działa, gdy porusza, po prostu. I gdy mówi coś, o czym nie opowiada nikt inny. Wtedy staje się wierszem ważnym.
(Dawid Mateusz, z wywiadu [1])
Gdyby współczesna poezja była w jakikolwiek sposób obecna w mainstreamowych mediach, nagłówki gazet i tytuły serwisów informujących o wydaniu Stacji wieży ciśnień Dawida Mateusza mogłyby brzmieć tak: „Długo oczekiwana książka krakowskiego poety wkrótce trafi do księgarń!”, albo tak, krócej: „Dojrzały, trzydziestoletni poeta wydaje debiut”. Samej książce w tak zatytułowanych komunikatach prasowych poświęcono by pewnie niewiele uwagi, może spróbowano by określić, w jakim zakamarku pola produkcji kulturowej można ją umieścić; komunikat byłby prosty, pozbawiony wartościujących ocen, zakończony jakąś dobrze brzmiącą puentą. Tyle. Stacja… stałaby się biograficznym faktem, który trzeba odnotować.
Jakość i siła tego rodzaju medialnej strategii informacyjnej byłaby więc słaba, w przeciwieństwie do strategii recenzentów i krytyków dysponujących prawem do oceniania czy konstruktywnego, mniej konstruktywnego i (niestety) niekonstruktywnego krytykowania. Krytyk przekazuje informację, najczęściej na temat książki, nie jej autora. Ta informacja działa w podobny sposób jak przekaz medialny – przedstawia fakty i tworzy w odbiorcach (czytelnikach) określone oczekiwania.
O Stacji… Dawida Mateusza już trochę napisano i powiedziano. Poezja Mateusza nie wydaje mi się ani relacją z pola walki z systemem kapitalistycznym, ani pogłębioną krytyką tego systemu, otaczającego nas swoimi niewidzialnymi rękoma. Krytycy sławiący doniosłość Stacji… w kontekście obnażania mechanizmów systemowych zniewoleń – mam na myśli głównie tekst(y) Mai Staśko i Dawida Kujawy – czytają ten tomik właśnie jako radykalnie polityczny. Retoryka upolitycznienia, jaka nadaje obecnie ton dyskursowi krytycznoliterackiemu, staje się czymś w rodzaju „silnej myśli” z usystematyzowanym słownikiem i zespołem niepodważalnych twierdzeń, myśli nadświadomej, uzbrojonej w teorię krytyki wszystkiego. Można tę retorykę sobie przyswoić, nie zaszkodzi, chyba warto. Można nią potem zacząć się posługiwać. W przypadku Stacji… ona jednak nie działa, dysponuje pojęciami z różnych dziedzin, jest za silna, niejasna i interpretacyjnie bezproduktywna (nie mówi niczego, o czym nie opowiadałby ktoś inny). W tej retoryce skupionej na akumulacji subwersywnych gestów pomija się to, co nie kontr-systemowe, co żywe, przypadkowe i bliskie temu, kto pisze – doświadczenie (to życiowe, nie do opisania); ekonomia upolitycznionej interpretacji wypiera to, co nie służy gromadzeniu tych gestów, a co posiada realnie subwersywny i impresyjny potencjał – wiersze o śmierci, miłości, uczuciach, byciu pomiędzy, wolności, obecności i nieobecności.
Dawid Mateusz nie ufa mediom, ale nie wszystkim. Robi wyjątek dla poezji. Nie ufa też krytykom – i słusznie. Wie, że interpretacja zależy od krytycznoliterackiej koniunktury i zawsze wpisuje się w jakieś tło (ideologiczne chociażby), a nie w konkretne dzieło, że bywa reżyserowana przez wydawnictwa mogące sobie pozwolić na opłacenie medialnego sukcesu publikacji. Autor Stacji…, powołując się w motcie na H. M. Enzensbergera, każe nam odrzucić książki (towary? fetysze?) i po prostu zacząć czytać – nie to, co zapisane, tylko to, co przeżyte przez ten konkretny podmiot, który już skończył pisać. Chodzi o czytanie nie dla „fabuły”, tylko dla doświadczenia („wiersz działa, gdy porusza”), nie dla zbudowania krytycznoliterackiej syntezy, tylko dla idiomu, z którym stykamy się podczas lektury, a także potem, bo wydaje nam się, że jakąś część tego idiomu rozumiemy.
Ten autorski dystans da się też wyczuć w Stacji wieży ciśnień. W tomiku pojawia się znacznie więcej obrazów miejsc odgrodzonych od tego, co polityczne, zamkniętych, niż słownych deklaracji uczestnictwa czy przynależności. Nawet wiersz Polska takiej deklaracji w sobie nie zawiera. Uczestnik pochodu nie skupia się na tym, co się wokół niego dzieje, tylko śni o sutkach, próbuje opisać, naszkicować wiec, ale karta pozostaje pusta („zepsutym długopisem szkicowałem wiece”). Bycie częścią protestującej grupy („rybiego pochodu” zanurzającego się w wodzie) nie budzi euforii, jest raczej oczekiwaniem na starcie z innym wiecem, na przemieszanie się światopoglądów i wojnę. Wiersz kończy się pustką, szkicu wiecu nie ma, uczestnicy zanurzają się nabierając wody w usta. Rewolucja się nie udaje, wszystko zalewa woda, w niej toną idee i ludzie. To tonięcie rozgrywa się powoli, bez medialnych fleszy, coś się kończy zamknięciem ust, a nie krzykiem.
Pojawiająca się w wielu miejscach zbioru woda staje się pseudonimem rozkładu, śmierci, odchodzenia, pogrążania się w czymś lub milczenia. Nad rzeką rozgrywają się akcje kilku wierszy. Spacer bulwarami nad Wisłą pozwala się skupić, ale nie przynosi spokoju. Rzeka to żywioł, który wchłania i skrywa, ale może też oczyszczać i wyrzucać na brzeg to, co obce lub martwe. W Wykształceniu na brzegu Wisły leżą dwa martwe łabędzie. Te dwa zwierzęce ciała są jak omen, znak zbliżającego się zagrożenia – niczym martwe szczury w Dżumie Camusa – zwiastuny katastrofy i jej pierwsze ofiary. Co ciekawe, w wierszu Wykształcenie mowa o ofierze, jaką jest choroba podmiotu tego wiersza, ofierze składanej co roku w listopadzie. Jaki rytuał wymaga tej ofiary? Ten doroczny, listopadowy i niepodległościowy, przybierający formę marszu (w wierszu mowa o marszu nierówności)? Jeśli tak, przywołany wiersz to bardzo celna krytyka tego rytuału. Biorą w nim udział „głowy lewicy” i „głowy prawicy”; obie grupy głów odnoszą rany; podmiot wiersza nie opowiada się po żadnej ze stron, choć uczestniczy w rytuale:
Wszyscy byliście piękni
i pijani nocą, a ja żarłem nienawiść
z obu waszych rąk, gdy wbiegałem wniebowzięty
w sam środek zwiastowania podejrzanych panienek
i w dziewczyny smutne jak Ruczaj
Nienawiść i nierówność – to słowa-klucze tego wiersza, odtwarzającego atmosferę groteskowego marszu, w czasie którego ścierają się ze sobą dwa opozycyjne światopoglądy. Ten rytuał ma swojego kapłana – jest nim bezdomny stojący na Moście Dębnickim z uniesionymi w górę rękoma, „czekający na to, co ma się ziścić”. Rytuał nie przynosi żadnego skutku, nic się nie zmienia, bezdomny nadal czeka na ziszczenie się czegoś, idee umierają, rewolucje nie osiągają swoich punktów kulminacyjnych, „głowy” nadal pozostają sobą i strzegą swoich światopoglądów i ich granic, marsze wyruszają, przechodzą, znikają… Końcówka Wykształcenia zamyka ten tekst w pryzmacie osobistego doświadczenia: „I nadal patrzę// jak ta sama intensywna nieobecność dyktuje tętno”. To jeden z najciekawszych tekstów ze Stacji…, radykalnie apolityczny, deklarujący krytyczny dystans jako inną formę zaangażowania.
Teksty Mateusza nie są politycznie sprofilowane, nie wpisują się w dykcję „poezji zaangażowanej”, która tak silnie wybrzmiewa na przykład w wydanym niedawno [beep] Generation Tomasza Bąka. Tym, co w wierszach Dawida Mateusza najbardziej ciekawe, jest ta celowa nieokreśloność, brak woli do opowiedzenia się po którejś ze stron społeczno-politycznego agonu. Stale odczuwana nieobecność jest czynnikiem blokującym działanie, zaangażowanie w formie walki, ideologicznej deklaracji czy akcesu do maszerujących. Nienawiść, nierówność, nieobecność – w przestrzeni tak mocno naznaczonej negatywnością nie wydarza się nic, co w jakikolwiek sposób mogłoby zachwiać rozkładem sił wytwarzającym się w przestrzeni społecznej (wspólnej dla podmiotu wiersza, maszerujących, bezdomnego, nawet martwych łabędzi). Społeczność, na którą spogląda się na przykład ze stacji wieży ciśnień (wiersz Stacja wieży ciśnień), jest morzem głów, tłumem poruszającym się w takt wytwarzany przez rytuał, podtrzymywany przez media, przejmowany przez uczestników marszu. Podmiot przywołanych do tej pory wierszy Mateusza jest poza taktem, wypada z rytmu, nie akceptuje przebiegu rytuału, ale nie robi nic, by go zatrzymać – sytuuje się więc poza dykcją zaangażowania, udziału.
Tytułowa stacja wieży ciśnień to nie tylko miejsce-obserwatorium, to także areszt oraz stacja radiowa, dystrybuująca to, co dalekie, zapośredniczone przez media. Więźniem stacji jest kobieta-rewolucja, fantazmat i ikona, „męczennica sprawy narodowej” – Julia Tymoszenko (Dogmat, Pożegnanie z Julią). W tomiku Mateusza zastępuje Ukrainę i jeszcze nie napisaną, żywą historię jej walki o niepodległość. Tej historii tak naprawdę nie znamy. Informacje o tym, co działo się na Majdanie, potem w Donbasie, jakiś czas temu w Doniecku, zostały nam udostępnione poprzez media jako bezpośrednia relacja ze zdarzeń, która tylko pozoruje swoją bezpośredniość. Docierają do nas jedynie obrazy ukraińskiej wojny, serie panoramicznych zdjęć lub zdjęć detali, zestawionych ze sobą i opatrzonych odpowiednim komentarzem. Tymi obrazami myśli się o Ukrainie, a mówi się o niej językiem komunikatów medialnych. Prawda jest jednak gdzie indziej, za wschodnią, coraz bardziej szczelną granicą. Relację z wojny ogląda się w domu, w bezpiecznym miejscu, popijając informacje colą (Kiedy ścinałem jej włosy) lub jedząc chipsy, jak w wierszu Euromajdan Moniki Milewskiej (z antologii Wschód-Zachód. Wiersze z Ukrainy i dla Ukrainy). Medium i właściwe mu sposoby przekazu czynią z wojny ciekawostkę, której przysługuje najlepszy czas antenowy. Z Tymoszenko te same media uczyniły maskotkę rewolucji, a potem uczestniczkę reality show odbywającego się w areszcie domowym. W Stacji… Dawida Mateusza warkocze Tymoszenko to symbol wolności, a sama Julia – fetysz rewolucji, księżniczka zamknięta w wieży ciśnień (Dogmat), ofiara Historii. Wojna i jej aktorzy są na tyle odlegli, że po transmisji z Kijowa przerwanej przez reklamę dotyczącą włosów nie podejmuje się ponownie oglądania tej transmisji. Media zwiększają dystans między tu i tam, prawdą a jej obrazem, realnością a medialną symulacją.
Na tle tych symulakrów znaczenia nabiera to, co bliskie i codzienne, na przykład kontakt z najbliższymi lub wspominanie nieobecnych. W Stacji wieży ciśnień miłość i czułość sąsiadują ze śmiercią i chłodem, nadzieja kontaktu i dotyku jest stale zagrożona przez możliwość nieobecności (Sweetheart Come). Każde doświadczenie wydaje się podszyte strachem i podatne na symulakralny przekład. Gwarancją realności i autentyczności jest w tej poezji imię dziewczyny (Monika) i uczucie. Tą gwarancją jest też pamięć o stale obecnych nieobecnych, którzy umierali w wodzie. Mateusz pisze dość czytelnym kodem, nie przesłania realnych postaci metaforami. Jest coś dziwnego i pociągającego w tym, jak pracuje z obrazami rozłączenia (śmierć) i kontaktu (miłość), jak przetwarza symbole (woda) i odwraca relacje społeczne (bezdomny jako kapłan), jak ostentacyjnie zaciera granice między rzeczywistością a poezją, zachowując proporcje między zaufaniem pokładanym w medium poezji a oceną roli wiersza w przestrzeni społecznej (wie, że wierszem świata nie zbawi). Wiersz ważny to nie tylko ten, który wzywa do buntu i przedstawia poglądy, to także ten, który porusza – i nie chodzi tylko o wywołanie jakiejś reakcji w czytelniku, ale także o poruszenie zwrotne, dotykające tego, kto pisze.
Jak mocno pisanie i czytanie potrafi dotykać (w sensie symbolicznym i dosłownym, fizycznym) – nie wiem, mogę tylko się domyślać, czytać nie tak, jak do tej pory, odłożyć książki i teorie, przejąć się czyimiś doświadczeniem. W przypadku Stacji… warto też odłożyć na bok słowniki krytyki kapitalizmu i podejść z dystansem do tak zwanej krytyki zaangażowanej, czyli wykonać dokładnie ten sam gest, co Mateusz, gest pozwalający oczyścić przestrzeń lektury z pokładów presupozycji i wydobyć idiom spod dykcji zaangażowania. Po tej serii oczyszczeń i wydobyć okazuje się, że poezja nie traci swojej siły, że nadal jest ważna i nadal porusza, mimo przesłon, jakimi mogą stać się interpretacje.
Przypisy:
[1] Z kontekstem cytatu można zapoznać się tutaj: https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/wywiady/kat-zaangazowania/.