krymu mir, cry & crime
przylecą tu na czole burzy / na skraj trzeciego światła
w tłuste wydajne zbożne czarnoziemy
w majdany proste jak protest
w muslimskie tłamsin-tłamsin
a tam w kraju kroi się kryzys
otwierają się banie z lękami
posady się chwieją w posadach
przyrasta zewnętrze / wnętrze kurczy się
dwa ciała wyrzucone w próżnię
z lęgni newralgii w deprywację wywczasów
w nocnym pociągu z rodziną karaimskich mimów
zagrają w niewymawialne
a tu: symetria z poślizgiem i krzywa stateczność
kalafonia i leporello / według matrycy dobrej patrycy
euforia eupatorii nostalgia jak lugola
czerwienią tej samej gwiazdy kupczą dziś malcziki
której ostrza ich dziadkom wydarły serduszka
łapczywi wypoczywacze o osmutniętych oczach
wymienią dolegania na tysiąc małych chciejstw
przybędą marnotrwawić / rozregulują rutynę
bez utraty oddechu / nie dotykając gruntu
wsuną się w morza aksamitną kieszeń
w uderzenia udarów wymierzą splot słoneczny
świat im świadkiem i święty spokój
wszystkich emocji układu limbicznego
przydarzą im się bujania tkanek i dziwy prawidlane
a pustka przyjdzie żeby w nich odpocząć
kobieto roznosząca żar
dziewczyno nalewająca niebo
sypnijcie światłem do snu
a ty ich hospody pomyłuj od wszego najlepszego
Nie jestem chyba najlepszą osobą do opisywania procesu pisania własnego tekstu – a taki jest cel cyklu „Wiersz w drodze”. Nie mogę podzielić się z czytelnikami kolejnymi wersjami moich wierszy, ponieważ podczas pisania – wciąż jeszcze tradycyjnego, piórem na papierze formatu A‑4 – niszczę (dosłownie: drę na kawałeczki) każdą kolejną kartkę z nowym kształtem tekstu. Czasem jest tych kartek 20–30, zanim ostanie się ta jedna. Z niej dopiero przepisuję wiersz do komputera, gdzie zwykle dokonuję jeszcze różnych zmian, dotyczących głównie bardzo ważnej dla mnie wizualności utworu (układ strof, rozmiar wersów, a niekiedy „ukonkretnianie” tekstu na kształt domu, kwiatu, portretu trumiennego, wysuniętych szuflad itd.).
Z drugiej strony – jako wierna czytelniczka pism Georga Steinera – jestem zafascynowana tajemniczą osmozą, jaka wytwarza się między wieloma wersjami tekstu, które w procesie twórczym ulegają unicestwieniu, a tą jedną, ostateczną wersją („zwieńczeniem dzieła”), która zostaje ocalona i zaczyna żyć – w tomiku – własnym życiem. Bardzo mnie też ciekawi to, co wpływa na wiersz, a co najczęściej pozostaje poza świadomością autora wydarzenia, konteksty, wokół których zaczynają narastać znaczenia, jakieś zasłyszane frazy i rytmy, fragmenty lektur, słowa, które lepią się do siebie, choćby nawet sam poeta nie wiedział dlaczego. I jeszcze ten moment, kiedy autor wie już na pewno, że oto nadeszła najwłaściwsza pora wiersza, jego najlepsze „tu i teraz”…
Niestety, zainteresowania krytyczne to jedno, a próba prześledzenia drogi wiersza na własnym przypadku – to drugie. Czy się uda? A niech tam, spróbuję!
***
Wiersz „krymu mir, cry & crime” jest o tyle dobrym królikiem doświadczalnym, że rzeczywiście pisałam go w drodze, podczas dwutygodniowych wakacji spędzanych na Krymie. Już sam ten fakt odróżnia go od większości moich tekstów, bo najczęściej powstają one w domu, w tym samym – oswojonym i wierszolubnym – miejscu, które można usiać kawałkami zapisanych i podartych kartek, nie rozpraszając się na żadne „zewnętrzności”. Nie należę tym bardziej do grona poetów, którzy piszą głównie na wakacjach – w jakichś egzotycznych, ciepłych kurortach, na stypendiach zagranicznych, w miastach będących pomnikami kultury, o czym nie zapominają się zająknąć pod wierszem, z odpowiednią datą dzienną i adnotacją o miejscu powstania tekstu. Tym bardziej zatem „krymu mir, cry & crime” jest wyjątkowy na tle moich innych, „domatorskich” utworów. Właściwie mogłabym wskazać tylko jeden tekst pisany w „deprywacji wywczasów”, co ciekawe – nad tym samym morzem, tylko widzianym z nieco innej, bułgarskiej strony (myślę o „wodach juwenilnych, pierwiastkach śladowych, wielkich wymieraniach” z tomu Zagniazdowniki).
Nie chciałam pisać wiersza, który byłby jedynie pocztówką z urlopu – i dlatego bardzo się przed „krymu mir…” wzbraniałam. Chciałam natomiast – jeszcze w kraju – napisać wiersz o rozstaniach, podobny do tekstu „roz (moreska)”, gdzie miłość (a raczej jej brak) jest pokazywana w kategoriach wojny, terroru, rozruchów oraz kryzysu (który był wtedy tematem numer 1 na całym świecie). Dlatego najpierw w swoim moleskinie, który za Tuwimem nazywam „notesem z rodnikami” (rodniki = pomysły na wiersze), zapisałam frazę:
a tam w kraju kroi się kryzys
otwierają się banie z lękami
posady się chwieją w posadach
przyrasta zewnętrze / wnętrze kurczy się
Miał to być wiersz o przyziemnej, codziennej zewnętrzności, która jest bardzo groźna, bo tłamsi to, co najcenniejsze – wewnętrzność człowieka. Z tą frazą w głowie weszłam do Morza Czarnego i w jej rytm pływałam przez następne kilka dni. Tak, pływałam z frazą w głowie, bo w moim przypadku nic tak nie sprzyja zebraniu myśli i ułożeniu ich w wersy jak samotne, rytmiczne, powtarzalne i stylowe zanurzanie się w wodzie i wynurzanie ponad jej powierzchnię. Celowo określam pływanie epitetami, które równie dobrze pasują do pisania – dla mnie te dwie czynności są sobie bardzo bliskie, równie wytęsknione i wyczekiwane.
Oddech pływaka i rytm wiersza są do siebie bardzo podobne – tyle tylko, że to prawda dosyć abstrakcyjna. Konkrety były mniej sprzyjające, bo kiedy do pierwszego fragmentu wiersza zaczęły się – pod wodą, a jakże! – doklejać kolejne, to trzeba było niestety z tej wody natychmiast wychodzić (by nie zgubić frazy w odmętach), szybko się osuszać, a potem zapisywać wyłowione zdania, zanim się wydostaną z sieci pamięci. To zresztą betka – notować pojedyncze zdania w notesie, nawet jeżeli słona woda kapie na kartki i rozpuszcza atrament, a do moleskina przyczepiają się warstewki piasku (nie mówiąc już o sąsiadach z plaży, którzy patrzą na maniakalną zapisywaczkę z niejaką dezaprobatą). Gorzej, gdy wiersz „nabiera ciała”, kiedy nie ma zamiaru być już tylko zbiorem bezładnych zapisków, lecz chce stać się zrębem, odrębną „istotą”. A jak to zrobić z dala od domu, bez wersalki, na której łatwo porozrzucać kartki z wersami, bez śmietnika, do którego wrzuca się kolejne, podarte na kawałeczki wersje? Skąd na plaży wziąć papier A‑4 (w moleskinie nie da się przecież pracować nad wierszem, bo cały trzeba by było w końcu wrzucić do kosza) i jak „zwieńczyć tekst” na kocu, z którego wiatr może porwać tę właściwą, ostateczną wersję?
Powyższe neurotyczne problemiki i natręctwa sprawiły, że wiersz – który ze względu na warunki zewnętrzne nie mógł się „wcielić” – zaczął się rozrastać, otworzył swoje wnętrze na rozmaite, często nieproszone konteksty. Pierwotnie (tam, pod wodą) miały do niego dostęp tylko dwie osoby:
dwa ciała wyrzucone w próżnię z lęgni newralgii w deprywację wywczasów
To do nich odnosiła się cała trzecia (w układzie wiersza, ale chronologicznie pierwsza) strofka:
łapczywi wypoczywacze o osmutniętych oczach
wymienią dolegania na tysiąc małych chciejstw
przybędą marnotrwawić / rozregulują rutynę
bez utraty oddechu / nie dotykając gruntu
wsuną się w morza aksamitną kieszeń
w uderzenia udarów wymierzą splot słoneczny
świat im świadkiem i święty spokój
wszystkich emocji układu limbicznego
przydarzą im się bujania tkanek i dziwy prawidlane
a pustka przyjdzie żeby w nich odpocząć
Już pisząc tę zwrotkę, wymyśliłam wizualne przeszkadzajki, czyli ukośniki, które mają uwidocznić to, co zwykle w głośnej lekturze odczuwamy podświadomie – a mianowicie średniówkę, miejsce na zaczerpnięcie oddechu. Oczywiście bez ukośników rytm wiersza sam wymusiłby te oddechowe pauzy, ale zależało mi na tym, żeby zbliżyć rytm czytania do rytmu pływania. Wersy miały dzielić się wyraźnie na fazę podwodną (wydechową) i fazę nawodną (oddechową), miały mimetycznie odwzorowywać prawidłowe oddychanie podczas pływania.
Bardzo mi zawsze zależy nad tym, by wiersz naśladował to, o czym opowiada, żeby był takim „gestem mimetycznym”, odciskaniem się rzeczy w słowie. W „krymu mir, cry & crime” mimetyzm pojawia się jeszcze w innych kontekstach. Chociażby w tytule, gdzie hasło wyborcze Janukowycza (wszędzie wisiały wtedy jego plakaty wyborcze) skleiło się ze słowami „cry & crime” – a przecież było to sklejenie czysto brzmieniowe, bo w głowie by mi nie postało czynić z wiersza komentarza politycznego. Inną sprawą jest to, że słowa – nawet jeśli łączy je tylko podobieństwo brzmieniowe – są często sprytniejsze i bardziej przewidujące od ich użytkowników. Kwestia ta dotyczy także „majdanów prostych jak protest” – wers ten w żaden sposób nie komentuje ani pomarańczowej rewolucji, ani tego, co stało się później z jej ideałami, a jednak czysto brzmieniowe zbliżenie „prostoty” i „protestu” może okazać się niepokojące także znaczeniowo.
Na podobnej, dźwiękonaśladowczej zasadzie jest zbudowana druga część drugiej zwrotki:
a tu: symetria z poślizgiem i krzywa stateczność
kalafonia i leporello / według matrycy dobrej patrycy
euforia eupatorii nostalgia jak lugola
czerwienią tej samej gwiazdy kupczą dziś malcziki
której ostrza ich dziadkom wydarły serduszka
Brzmienie (brzemienne w znaczenie) połączyło tu ze sobą m.in. kalafonię i leporello (kojarzące się z dzieciństwem, kiedy przepadałam za obrazkami tworzonymi przy użyciu kalafonii, a także za książeczkami układającymi się w harmonijki), patrycę i matrycę, euforię i Eupatorię (to właśnie w tej miejscowości spędzaliśmy wakacje), a wreszcie nostalgię i płyn Lugola. Krym i zwiedzany później Kijów w zadziwiający sposób łączyły w sobie stare z nowym – na deptakach Eupatorii obok Shreka królowały postaci z radzieckich bajek („Wilk i zając”, „Cziburaszka”), uliczni grajkowie do znudzenia męczyli stare sowieckie szlagiery, których dźwięki mieszały się z najnowszymi hitami disco i techno w jazgotliwy zgiełk, matrioszki zaś rzadziej przypominały poczciwe babuszki, a częściej nosiły twarze polityków (tych współczesnych, ale też tych dawniejszych, np. Lenina) czy gwiazd filmowych. Najbardziej zdumiewający okazał się kijowski stragan, na którym oprócz koszulki, kubka lub torby z podobizną Doktora House’a można było nabyć t‑shirt z sierpem i młotem, gwiazdą Armii Czerwonej albo – co wprawiło mnie w największe zdumienie – z uśmiechniętą twarzą Stalina. To właśnie do tej zaskakującej zewnętrzności odnoszą się dwa ostatnie wersy tej strofki, a także dźwiękonaśladowcze połączenie niezrozumiałej dla mnie nostalgii za czasami ZSRR i płynu Lugola, który jako dzieci piliśmy po katastrofie w Czarnobylu.
Na tym etapie powstawania wiersza wiedziałam już, że nie będzie on pocztówką z wywczasów spędzanych we dwoje. Do samotni, „wewnętrzności” wiersza wdzierały się kolejne „zewnętrzności”: zgiełk nakładających się melodii, kalejdoskop kiczowatych obrazów, a przede wszystkim kolejne osoby, a właściwie tłumy, jak te, które mijaliśmy codziennie, spacerując po uliczkach Eupatorii. Co ciekawe, w tym momencie pisania tekstu uświadomiłam sobie, że chociaż wiersz rozrósł się niespodziewanie dla mnie samej, to tak naprawdę zatoczył koło i wrócił do pierwotnego pomysłu. Jeszcze w Polsce chciałam przecież napisać tekst o tym, że „przyrasta zewnętrze / wnętrze kurczy się” – i właśnie tak się stało, chociaż pierwsza zanotowana idea okazała się nieskończenie daleka od tego, co po drodze wlazło, wprosiło się do wiersza.
Na zakończenie napiszę jeszcze o dwóch miejscach, w których dokonałam „twórczej zdrady” kontekstu (żeby nie było, że to kontekst decyduje za mnie, a nie ja za niego!). Pierwsze zwichnięcie realiów nastąpiło w tym miejscu:
w nocnym pociągu z rodziną karaimskich mimów
zagrają w niewymawialne
Wbrew temu, co napisałam, w nocnym pociągu relacji Eupatoria-Kijów nie spotkałam żadnej rodziny karaimskich mimów. Prawdą jest natomiast to, że rodzinę mimów widziałam kiedyś w warszawskim tramwaju – i tak mnie ona ujęła, że po prostu musiałam umieścić ją w którymś wierszu. Dlaczego więc przeniosłam ją o tysiące kilometrów, a z jej członków uczyniłam przedstawicieli owej krymskiej mniejszości? Do końca nie umiem tego wyjaśnić – może niosło mnie skojarzenie brzmieniowe (Karaim – Krym – mim), może uświadomiłam sobie, że w niektórych wierszach działa dopiero kontekst naruszony, zdradzony i zwichnięty, a może podczas długiej nocy spędzonej na wyższej kuszetce taka – a nie polska – rodzina mi się przyśniła, a przyśniwszy się – weszła do wiersza?
Druga zdrada kontekstu to puenta, która wieńczy ostatnią, czterowersową zwrotkę, a także cały wiersz.
kobieto roznosząca żar
dziewczyno nalewająca niebo
sypnijcie światłem do snu
a ty ich hospody pomyłuj od wszego najlepszego
Słowa zamykające wiersz nie należą ani do mnie, ani do krajobrazu krymskich wakacji. Wypowiedziała je dużo wcześniej – oczywiście bez naleciałości ukraińskich i bez archaizacji – moja córka, która pomodliła się pewnego dnia w ten właśnie sposób: „ale nas zbaw od wszystkiego najlepszego”. Mimo że Manii Samosiowej nie było wtedy z nami (czyli z patrycą i matrycą) w Eupatorii, to czułam, że jej przekręcona modlitwa czuwa nad nami, nie pozwala, żeby „wewnętrzność” została zagłuszona przez agresywną „zewnętrzność”.
Tak oto „wiersz w drodze” (spisany ostatecznie w Polsce, na domowej wersalce i kartkach formatu A‑4) doszedł do siebie – okrężną drogą znalazł swoją Eupatorię, „dobrą ojczyznę”, swoje „najlepsze miejsce do życia”.