recenzje / KOMENTARZE

Wiersz w drodze – krymu mir, cry & crime

Joanna Mueller

Autorski komentarz Joanny Mueller do wiersza „krymu mir, cry & crime” z książki Wylinki, wydanej w Biurze Literackim 18 listopada 2010 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

krymu mir, cry & crime

przy­le­cą tu na czo­le burzy / na skraj trze­cie­go świa­tła
w tłu­ste wydaj­ne zboż­ne czar­no­zie­my
w maj­da­ny pro­ste jak pro­test
w muslim­skie tłam­sin-tłam­sin
a tam w kra­ju kroi się kry­zys
otwie­ra­ją się banie z lęka­mi
posa­dy się chwie­ją w posa­dach
przy­ra­sta zewnę­trze / wnę­trze kur­czy się

dwa cia­ła wyrzu­co­ne w próż­nię
z lęgni new­ral­gii w depry­wa­cję wywcza­sów
w noc­nym pocią­gu z rodzi­ną kara­im­skich mimów
zagra­ją w nie­wy­ma­wial­ne
a tu: syme­tria z pośli­zgiem i krzy­wa sta­tecz­ność
kala­fo­nia i lepo­rel­lo / według matry­cy dobrej patry­cy
eufo­ria eupa­to­rii nostal­gia jak lugo­la
czer­wie­nią tej samej gwiaz­dy kup­czą dziś mal­czi­ki
któ­rej ostrza ich dziad­kom wydar­ły ser­dusz­ka

łap­czy­wi wypo­czy­wa­cze o osmut­nię­tych oczach
wymie­nią dole­ga­nia na tysiąc małych chciejstw
przy­bę­dą mar­no­tr­wa­wić / roz­re­gu­lu­ją ruty­nę
bez utra­ty odde­chu / nie doty­ka­jąc grun­tu
wsu­ną się w morza aksa­mit­ną kie­szeń
w ude­rze­nia uda­rów wymie­rzą splot sło­necz­ny
świat im świad­kiem i świę­ty spo­kój
wszyst­kich emo­cji ukła­du lim­bicz­ne­go
przy­da­rzą im się buja­nia tka­nek i dzi­wy pra­wi­dla­ne
a pust­ka przyj­dzie żeby w nich odpo­cząć

kobie­to roz­no­szą­ca żar
dziew­czy­no nale­wa­ją­ca nie­bo
syp­nij­cie świa­tłem do snu
a ty ich hospo­dy pomy­łuj od wsze­go naj­lep­sze­go


Nie jestem chy­ba naj­lep­szą oso­bą do opi­sy­wa­nia pro­ce­su pisa­nia wła­sne­go tek­stu – a taki jest cel cyklu „Wiersz w dro­dze”. Nie mogę podzie­lić się z czy­tel­ni­ka­mi kolej­ny­mi wer­sja­mi moich wier­szy, ponie­waż pod­czas pisa­nia – wciąż jesz­cze tra­dy­cyj­ne­go, pió­rem na papie­rze for­ma­tu A‑4 – nisz­czę (dosłow­nie: drę na kawa­łecz­ki) każ­dą kolej­ną kart­kę z nowym kształ­tem tek­stu. Cza­sem jest tych kar­tek 20–30, zanim osta­nie się ta jed­na. Z niej dopie­ro prze­pi­su­ję wiersz do kom­pu­te­ra, gdzie zwy­kle doko­nu­ję jesz­cze róż­nych zmian, doty­czą­cych głów­nie bar­dzo waż­nej dla mnie wizu­al­no­ści utwo­ru (układ strof, roz­miar wer­sów, a nie­kie­dy „ukon­kret­nia­nie” tek­stu na kształt domu, kwia­tu, por­tre­tu tru­mien­ne­go, wysu­nię­tych szu­flad itd.).

Z dru­giej stro­ny – jako wier­na czy­tel­nicz­ka pism Geo­r­ga Ste­ine­ra – jestem zafa­scy­no­wa­na tajem­ni­czą osmo­zą, jaka wytwa­rza się mię­dzy wie­lo­ma wer­sja­mi tek­stu, któ­re w pro­ce­sie twór­czym ule­ga­ją uni­ce­stwie­niu, a tą jed­ną, osta­tecz­ną wer­sją („zwień­cze­niem dzie­ła”), któ­ra zosta­je oca­lo­na i zaczy­na żyć – w tomi­ku – wła­snym życiem. Bar­dzo mnie też cie­ka­wi to, co wpły­wa na wiersz, a co naj­czę­ściej pozo­sta­je poza świa­do­mo­ścią auto­ra wyda­rze­nia, kon­tek­sty, wokół któ­rych zaczy­na­ją nara­stać zna­cze­nia, jakieś zasły­sza­ne fra­zy i ryt­my, frag­men­ty lek­tur, sło­wa, któ­re lepią się do sie­bie, choć­by nawet sam poeta nie wie­dział dla­cze­go. I jesz­cze ten moment, kie­dy autor wie już na pew­no, że oto nade­szła naj­wła­ściw­sza pora wier­sza, jego naj­lep­sze „tu i teraz”…

Nie­ste­ty, zain­te­re­so­wa­nia kry­tycz­ne to jed­no, a pró­ba prze­śle­dze­nia dro­gi wier­sza na wła­snym przy­pad­ku – to dru­gie. Czy się uda? A niech tam, spró­bu­ję!

***

Wiersz „kry­mu mir, cry & cri­me” jest o tyle dobrym kró­li­kiem doświad­czal­nym, że rze­czy­wi­ście pisa­łam go w dro­dze, pod­czas dwu­ty­go­dnio­wych waka­cji spę­dza­nych na Kry­mie. Już sam ten fakt odróż­nia go od więk­szo­ści moich tek­stów, bo naj­czę­ściej powsta­ją one w domu, w tym samym – oswo­jo­nym i wier­szo­lub­nym – miej­scu, któ­re moż­na usiać kawał­ka­mi zapi­sa­nych i podar­tych kar­tek, nie roz­pra­sza­jąc się na żad­ne „zewnętrz­no­ści”. Nie nale­żę tym bar­dziej do gro­na poetów, któ­rzy piszą głów­nie na waka­cjach – w jakichś egzo­tycz­nych, cie­płych kuror­tach, na sty­pen­diach zagra­nicz­nych, w mia­stach będą­cych pomni­ka­mi kul­tu­ry, o czym nie zapo­mi­na­ją się zająk­nąć pod wier­szem, z odpo­wied­nią datą dzien­ną i adno­ta­cją o miej­scu powsta­nia tek­stu. Tym bar­dziej zatem „kry­mu mir, cry & cri­me” jest wyjąt­ko­wy na tle moich innych, „doma­tor­skich” utwo­rów. Wła­ści­wie mogła­bym wska­zać tyl­ko jeden tekst pisa­ny w „depry­wa­cji wywcza­sów”, co cie­ka­we – nad tym samym morzem, tyl­ko widzia­nym z nie­co innej, buł­gar­skiej stro­ny (myślę o „wodach juwe­nil­nych, pier­wiast­kach śla­do­wych, wiel­kich wymie­ra­niach” z tomu Zagniaz­dow­ni­ki).

Nie chcia­łam pisać wier­sza, któ­ry był­by jedy­nie pocz­tów­ką z urlo­pu – i dla­te­go bar­dzo się przed „kry­mu mir…” wzbra­nia­łam. Chcia­łam nato­miast – jesz­cze w kra­ju – napi­sać wiersz o roz­sta­niach, podob­ny do tek­stu „roz (more­ska)”, gdzie miłość (a raczej jej brak) jest poka­zy­wa­na w kate­go­riach woj­ny, ter­ro­ru, roz­ru­chów oraz kry­zy­su (któ­ry był wte­dy tema­tem numer 1 na całym świe­cie). Dla­te­go naj­pierw w swo­im mole­ski­nie, któ­ry za Tuwi­mem nazy­wam „note­sem z rod­ni­ka­mi” (rod­ni­ki = pomy­sły na wier­sze), zapi­sa­łam fra­zę:

a tam w kra­ju kroi się kry­zys
otwie­ra­ją się banie z lęka­mi
posa­dy się chwie­ją w posa­dach
przy­ra­sta zewnę­trze / wnę­trze kur­czy się

Miał to być wiersz o przy­ziem­nej, codzien­nej zewnętrz­no­ści, któ­ra jest bar­dzo groź­na, bo tłam­si to, co naj­cen­niej­sze – wewnętrz­ność czło­wie­ka. Z tą fra­zą w gło­wie weszłam do Morza Czar­ne­go i w jej rytm pły­wa­łam przez następ­ne kil­ka dni. Tak, pły­wa­łam z fra­zą w gło­wie, bo w moim przy­pad­ku nic tak nie sprzy­ja zebra­niu myśli i uło­że­niu ich w wer­sy jak samot­ne, ryt­micz­ne, powta­rzal­ne i sty­lo­we zanu­rza­nie się w wodzie i wynu­rza­nie ponad jej powierzch­nię. Celo­wo okre­ślam pły­wa­nie epi­te­ta­mi, któ­re rów­nie dobrze pasu­ją do pisa­nia – dla mnie te dwie czyn­no­ści są sobie bar­dzo bli­skie, rów­nie wytę­sk­nio­ne i wycze­ki­wa­ne.

Oddech pły­wa­ka i rytm wier­sza są do sie­bie bar­dzo podob­ne – tyle tyl­ko, że to praw­da dosyć abs­trak­cyj­na. Kon­kre­ty były mniej sprzy­ja­ją­ce, bo kie­dy do pierw­sze­go frag­men­tu wier­sza zaczę­ły się – pod wodą, a jak­że! – dokle­jać kolej­ne, to trze­ba było nie­ste­ty z tej wody natych­miast wycho­dzić (by nie zgu­bić fra­zy w odmę­tach), szyb­ko się osu­szać, a potem zapi­sy­wać wyło­wio­ne zda­nia, zanim się wydo­sta­ną z sie­ci pamię­ci. To zresz­tą bet­ka – noto­wać poje­dyn­cze zda­nia w note­sie, nawet jeże­li sło­na woda kapie na kart­ki i roz­pusz­cza atra­ment, a do mole­ski­na przy­cze­pia­ją się war­stew­ki pia­sku (nie mówiąc już o sąsia­dach z pla­ży, któ­rzy patrzą na mania­kal­ną zapi­sy­wacz­kę z nie­ja­ką dez­apro­ba­tą). Gorzej, gdy wiersz „nabie­ra cia­ła”, kie­dy nie ma zamia­ru być już tyl­ko zbio­rem bez­ład­nych zapi­sków, lecz chce stać się zrę­bem, odręb­ną „isto­tą”. A jak to zro­bić z dala od domu, bez wer­sal­ki, na któ­rej łatwo poroz­rzu­cać kart­ki z wer­sa­mi, bez śmiet­ni­ka, do któ­re­go wrzu­ca się kolej­ne, podar­te na kawa­łecz­ki wer­sje? Skąd na pla­ży wziąć papier A‑4 (w mole­ski­nie nie da się prze­cież pra­co­wać nad wier­szem, bo cały trze­ba by było w koń­cu wrzu­cić do kosza) i jak „zwień­czyć tekst” na kocu, z któ­re­go wiatr może porwać tę wła­ści­wą, osta­tecz­ną wer­sję?

Powyż­sze neu­ro­tycz­ne pro­ble­mi­ki i natręc­twa spra­wi­ły, że wiersz – któ­ry ze wzglę­du na warun­ki zewnętrz­ne nie mógł się „wcie­lić” – zaczął się roz­ra­stać, otwo­rzył swo­je wnę­trze na roz­ma­ite, czę­sto nie­pro­szo­ne kon­tek­sty. Pier­wot­nie (tam, pod wodą) mia­ły do nie­go dostęp tyl­ko dwie oso­by:

dwa cia­ła wyrzu­co­ne w próż­nię z lęgni new­ral­gii w depry­wa­cję wywcza­sów

To do nich odno­si­ła się cała trze­cia (w ukła­dzie wier­sza, ale chro­no­lo­gicz­nie pierw­sza) strof­ka:

łap­czy­wi wypo­czy­wa­cze o osmut­nię­tych oczach
wymie­nią dole­ga­nia na tysiąc małych chciejstw
przy­bę­dą mar­no­tr­wa­wić / roz­re­gu­lu­ją ruty­nę
bez utra­ty odde­chu / nie doty­ka­jąc grun­tu
wsu­ną się w morza aksa­mit­ną kie­szeń
w ude­rze­nia uda­rów wymie­rzą splot sło­necz­ny
świat im świad­kiem i świę­ty spo­kój
wszyst­kich emo­cji ukła­du lim­bicz­ne­go
przy­da­rzą im się buja­nia tka­nek i dzi­wy pra­wi­dla­ne
a pust­ka przyj­dzie żeby w nich odpo­cząć

Już pisząc tę zwrot­kę, wymy­śli­łam wizu­al­ne prze­szka­dzaj­ki, czy­li uko­śni­ki, któ­re mają uwi­docz­nić to, co zwy­kle w gło­śnej lek­tu­rze odczu­wa­my pod­świa­do­mie – a mia­no­wi­cie śred­niów­kę, miej­sce na zaczerp­nię­cie odde­chu. Oczy­wi­ście bez uko­śni­ków rytm wier­sza sam wymu­sił­by te odde­cho­we pau­zy, ale zale­ża­ło mi na tym, żeby zbli­żyć rytm czy­ta­nia do ryt­mu pły­wa­nia. Wer­sy mia­ły dzie­lić się wyraź­nie na fazę pod­wod­ną (wyde­cho­wą) i fazę nawod­ną (odde­cho­wą), mia­ły mime­tycz­nie odwzo­ro­wy­wać pra­wi­dło­we oddy­cha­nie pod­czas pły­wa­nia.

Bar­dzo mi zawsze zale­ży nad tym, by wiersz naśla­do­wał to, o czym opo­wia­da, żeby był takim „gestem mime­tycz­nym”, odci­ska­niem się rze­czy w sło­wie. W „kry­mu mir, cry & cri­me” mime­tyzm poja­wia się jesz­cze w innych kon­tek­stach. Cho­ciaż­by w tytu­le, gdzie hasło wybor­cze Janu­ko­wy­cza (wszę­dzie wisia­ły wte­dy jego pla­ka­ty wybor­cze) skle­iło się ze sło­wa­mi „cry & cri­me” – a prze­cież było to skle­je­nie czy­sto brzmie­nio­we, bo w gło­wie by mi nie posta­ło czy­nić z wier­sza komen­ta­rza poli­tycz­ne­go. Inną spra­wą jest to, że sło­wa – nawet jeśli łączy je tyl­ko podo­bień­stwo brzmie­nio­we – są czę­sto spryt­niej­sze i bar­dziej prze­wi­du­ją­ce od ich użyt­kow­ni­ków. Kwe­stia ta doty­czy tak­że „maj­da­nów pro­stych jak pro­test” – wers ten w żaden spo­sób nie komen­tu­je ani poma­rań­czo­wej rewo­lu­cji, ani tego, co sta­ło się póź­niej z jej ide­ała­mi, a jed­nak czy­sto brzmie­nio­we zbli­że­nie „pro­sto­ty” i „pro­te­stu” może oka­zać się nie­po­ko­ją­ce tak­że zna­cze­nio­wo.

Na podob­nej, dźwię­ko­na­śla­dow­czej zasa­dzie jest zbu­do­wa­na dru­ga część dru­giej zwrot­ki:

a tu: syme­tria z pośli­zgiem i krzy­wa sta­tecz­ność
kala­fo­nia i lepo­rel­lo / według matry­cy dobrej patry­cy
eufo­ria eupa­to­rii nostal­gia jak lugo­la
czer­wie­nią tej samej gwiaz­dy kup­czą dziś mal­czi­ki
któ­rej ostrza ich dziad­kom wydar­ły ser­dusz­ka

Brzmie­nie (brze­mien­ne w zna­cze­nie) połą­czy­ło tu ze sobą m.in. kala­fo­nię i lepo­rel­lo (koja­rzą­ce się z dzie­ciń­stwem, kie­dy prze­pa­da­łam za obraz­ka­mi two­rzo­ny­mi przy uży­ciu kala­fo­nii, a tak­że za ksią­żecz­ka­mi ukła­da­ją­cy­mi się w har­mo­nij­ki), patry­cę i matry­cę, eufo­rię i Eupa­to­rię (to wła­śnie w tej miej­sco­wo­ści spę­dza­li­śmy waka­cje), a wresz­cie nostal­gię i płyn Lugo­la. Krym i zwie­dza­ny póź­niej Kijów w zadzi­wia­ją­cy spo­sób łączy­ły w sobie sta­re z nowym – na dep­ta­kach Eupa­to­rii obok Shre­ka kró­lo­wa­ły posta­ci z radziec­kich bajek („Wilk i zając”, „Czi­bu­rasz­ka”), ulicz­ni graj­ko­wie do znu­dze­nia męczy­li sta­re sowiec­kie szla­gie­ry, któ­rych dźwię­ki mie­sza­ły się z naj­now­szy­mi hita­mi disco i tech­no w jazgo­tli­wy zgiełk, matriosz­ki zaś rza­dziej przy­po­mi­na­ły poczci­we babusz­ki, a czę­ściej nosi­ły twa­rze poli­ty­ków (tych współ­cze­snych, ale też tych daw­niej­szych, np. Leni­na) czy gwiazd fil­mo­wych. Naj­bar­dziej zdu­mie­wa­ją­cy oka­zał się kijow­ski stra­gan, na któ­rym oprócz koszul­ki, kub­ka lub tor­by z podo­bi­zną Dok­to­ra House­’a moż­na było nabyć t‑shirt z sier­pem i mło­tem, gwiaz­dą Armii Czer­wo­nej albo – co wpra­wi­ło mnie w naj­więk­sze zdu­mie­nie – z uśmiech­nię­tą twa­rzą Sta­li­na. To wła­śnie do tej zaska­ku­ją­cej zewnętrz­no­ści odno­szą się dwa ostat­nie wer­sy tej strof­ki, a tak­że dźwię­ko­na­śla­dow­cze połą­cze­nie nie­zro­zu­mia­łej dla mnie nostal­gii za cza­sa­mi ZSRR i pły­nu Lugo­la, któ­ry jako dzie­ci pili­śmy po kata­stro­fie w Czar­no­by­lu.

Na tym eta­pie powsta­wa­nia wier­sza wie­dzia­łam już, że nie będzie on pocz­tów­ką z wywcza­sów spę­dza­nych we dwo­je. Do samot­ni, „wewnętrz­no­ści” wier­sza wdzie­ra­ły się kolej­ne „zewnętrz­no­ści”: zgiełk nakła­da­ją­cych się melo­dii, kalej­do­skop kiczo­wa­tych obra­zów, a przede wszyst­kim kolej­ne oso­by, a wła­ści­wie tłu­my, jak te, któ­re mija­li­śmy codzien­nie, spa­ce­ru­jąc po ulicz­kach Eupa­to­rii. Co cie­ka­we, w tym momen­cie pisa­nia tek­stu uświa­do­mi­łam sobie, że cho­ciaż wiersz roz­rósł się nie­spo­dzie­wa­nie dla mnie samej, to tak napraw­dę zato­czył koło i wró­cił do pier­wot­ne­go pomy­słu. Jesz­cze w Pol­sce chcia­łam prze­cież napi­sać tekst o tym, że „przy­ra­sta zewnę­trze / wnę­trze kur­czy się” – i wła­śnie tak się sta­ło, cho­ciaż pierw­sza zano­to­wa­na idea oka­za­ła się nie­skoń­cze­nie dale­ka od tego, co po dro­dze wla­zło, wpro­si­ło się do wier­sza.

Na zakoń­cze­nie napi­szę jesz­cze o dwóch miej­scach, w któ­rych doko­na­łam „twór­czej zdra­dy” kon­tek­stu (żeby nie było, że to kon­tekst decy­du­je za mnie, a nie ja za nie­go!). Pierw­sze zwich­nię­cie realiów nastą­pi­ło w tym miej­scu:

w noc­nym pocią­gu z rodzi­ną kara­im­skich mimów
zagra­ją w nie­wy­ma­wial­ne

Wbrew temu, co napi­sa­łam, w noc­nym pocią­gu rela­cji Eupa­to­ria-Kijów nie spo­tka­łam żad­nej rodzi­ny kara­im­skich mimów. Praw­dą jest nato­miast to, że rodzi­nę mimów widzia­łam kie­dyś w war­szaw­skim tram­wa­ju – i tak mnie ona uję­ła, że po pro­stu musia­łam umie­ścić ją w któ­rymś wier­szu. Dla­cze­go więc prze­nio­słam ją o tysią­ce kilo­me­trów, a z jej człon­ków uczy­ni­łam przed­sta­wi­cie­li owej krym­skiej mniej­szo­ści? Do koń­ca nie umiem tego wyja­śnić – może nio­sło mnie sko­ja­rze­nie brzmie­nio­we (Kara­im – Krym – mim), może uświa­do­mi­łam sobie, że w nie­któ­rych wier­szach dzia­ła dopie­ro kon­tekst naru­szo­ny, zdra­dzo­ny i zwich­nię­ty, a może pod­czas dłu­giej nocy spę­dzo­nej na wyż­szej kuszet­ce taka – a nie pol­ska – rodzi­na mi się przy­śni­ła, a przy­śniw­szy się – weszła do wier­sza?

Dru­ga zdra­da kon­tek­stu to puen­ta, któ­ra wień­czy ostat­nią, czte­ro­wer­so­wą zwrot­kę, a tak­że cały wiersz.

kobie­to roz­no­szą­ca żar
dziew­czy­no nale­wa­ją­ca nie­bo
syp­nij­cie świa­tłem do snu
a ty ich hospo­dy pomy­łuj od wsze­go naj­lep­sze­go

Sło­wa zamy­ka­ją­ce wiersz nie nale­żą ani do mnie, ani do kra­jo­bra­zu krym­skich waka­cji. Wypo­wie­dzia­ła je dużo wcze­śniej – oczy­wi­ście bez nale­cia­ło­ści ukra­iń­skich i bez archa­iza­cji – moja cór­ka, któ­ra pomo­dli­ła się pew­ne­go dnia w ten wła­śnie spo­sób: „ale nas zbaw od wszyst­kie­go naj­lep­sze­go”. Mimo że Manii Samo­sio­wej nie było wte­dy z nami (czy­li z patry­cą i matry­cą) w Eupa­to­rii, to czu­łam, że jej prze­krę­co­na modli­twa czu­wa nad nami, nie pozwa­la, żeby „wewnętrz­ność” zosta­ła zagłu­szo­na przez agre­syw­ną „zewnętrz­ność”.

Tak oto „wiersz w dro­dze” (spi­sa­ny osta­tecz­nie w Pol­sce, na domo­wej wer­sal­ce i kart­kach for­ma­tu A‑4) doszedł do sie­bie – okręż­ną dro­gą zna­lazł swo­ją Eupa­to­rię, „dobrą ojczy­znę”, swo­je „naj­lep­sze miej­sce do życia”.

O autorze

Joanna Mueller

Urodzona w 1979 roku. Poetka, eseistka, redaktorka. Wydała tomy poetyckie: Somnambóle fantomowe (2003), Zagniazdowniki/Gniazdowniki (2007, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia), Wylinki (2010), intima thule (2015, nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy i do Silesiusa), wspólnie z Joanną Łańcucką Waruj (2019, nominacje do Silesiusa i Nagrody im. W. Szymborskiej) oraz Hista & her sista (2021, nominacja do Silesiusa), dwie książki eseistyczne: Stratygrafie (2010, nagroda Warszawska Premiera Literacka) i Powlekać rosnące(2013) oraz zbiór wierszy dla dzieci Piraci dobrej roboty (2017). Redaktorka książek: Solistki. Antologia poezji kobiet (1989–2009) (2009, razem z Marią Cyranowicz i Justyną Radczyńską) oraz Warkoczami. Antologia nowej poezji (2016, wraz z Beatą Gulą i Sylwią Głuszak). Członkini grupy feministyczno-artystycznej Wspólny Pokój. Mieszka w Warszawie.

Powiązania