recenzje / KOMENTARZE

Wiersz, W stylu wolnym, Słynne i świetne

Mariusz Grzebalski

Autorski komentarz Mariusza Grzebalskiego do wierszy z książki Słynne i świetne.

Biuro Literackie

Wiersz

któ­ry miał być sone­tem, nie chce być sone­tem.
W maju na trzy tygo­dnie tra­ci mowę.
Śni, że jest pan­tu­mem.
Z letar­gu budzi go kosmicz­na sce­ne­ria
cemen­tow­ni i śmie­cie wala­ją­ce się
wokół bazy TIR-ów w Mul­ho­use -
zupeł­nie jak w Pol­sce.
Nową inter­punk­cję łapie w gospo­dzie
Zum Hir­schen pod Sal­zbur­giem.
Ale czym jest, sta­je się w Olej­ni­cy
nie­da­le­ko Prze­mę­tu – w fiń­skim dom­ku,
nad jezio­rem, któ­re zara­sta rzę­są.
Dziew­czyn­ka mówi: Polnik kol­ny – już to ma!
Naj­szyb­szy we wsi.


Wiersz o pisa­niu wier­sza. Pró­ba poka­za­nia, jak z nicze­go – i w jakich oko­licz­no­ściach – powsta­je coś. Kto poli­czy, prze­ko­na się, że Wiersz, choć nie chciał być sone­tem, jed­nak nim został. Pseu­do-sone­tem albo sone­tem bia­łym, bo bez rymów i bez zwy­cza­jo­we­go podzia­łu na osiem wer­sów opi­su i sześć wer­sów reflek­sji.


W stylu wolnym

Rower leżał w tra­wie, poje­cha­łeś do Peki­nu,
ale wia­do­mość: Ode­zwę się póź­niej!
nade­szła z Tokio.

Przed­tem skok w skwier­czą­cą zie­leń.
Pusz­cza jak zapro­sze­nie
do zagi­nio­ne­go kró­le­stwa.
Zna­leź­li­śmy lot­ni­sko, na któ­rym pół wie­ku temu
sta­cjo­no­wa­ły nie­miec­kie myśliw­ce.
Śmierć może być bli­sko, powie­dzia­łem.
Lecz morze było jak spra­ny swe­ter,
a może wca­le go nie było,
jak tych gazet, któ­re kupi­li­śmy w osiem­dzie­sią­tym szó­stym,
że zosta­ło nam na bile­ty i ciast­ka do pocią­gu,
ale na mine­ral­ną już nie.

Potem feeria wstą­żek poże­gnal­nych.
Męż­czy­zna w mun­du­rze służb publicz­nych
pozdro­wił mnie ski­nie­niem gło­wy.
Służ­by publicz­ne to fik­cja!
Fik­cja jak pija­na stu­dent­ka zrzu­ca strin­gi
i naga bie­ga wokół aka­de­mi­ka,
uśmie­cha­jąc się do akwi­zy­to­ra reklam.

W samo­cho­dzie mówił o kunach
widzia­nych w świe­tle reflek­to­rów.
Widzia­łem tyl­ko struż­ki świa­tła,
śli­nę zasy­sa­ną przez ciem­ność.
Kie­dy doje­cha­li­śmy, zada­ła mnó­stwo pytań.
Patrzy­łem na jej rude wło­sy, zasta­na­wia­ło mnie,
czym pach­nie, jak nazy­wa­ją się per­fu­my?


Wiersz jako pró­ba uciecz­ki od jed­no­znacz­ne­go i łatwo uchwyt­ne­go sen­su. Od sta­tycz­ne­go zna­cze­nia, któ­re nada­ne zosta­je od razu i bez zgła­sza­nia wąt­pli­wo­ści. Pró­ba wymknię­cia się unie­ru­cha­mia­ją­ce­mu spoj­rze­niu czy­tel­ni­ka. Tak do fina­łu, któ­ry nie ma w sobie nic z osta­tecz­ne­go roz­wią­za­nia. Pod­miot ska­cze od sko­ja­rze­nia do sko­ja­rze­nia, tak jak się ska­cze po kamie­niach w gór­skim poto­ku. Celem nie jest prze­do­sta­nie się na dru­gi brzeg. To ska­ka­nie dla przy­jem­no­ści, ale tak, żeby się nie ską­pać.


Słynne i świetne

Wszyst­ko teraz takie słyn­ne i świet­ne
na tym słyn­nym i świet­nym świe­cie.
Wszy­scy tacy faj­ni. Nawet śmierć,
oba­wiam się, jaśnie­je bla­skiem naro­dzin.
Radość, radość, radość! Heka­tom­ba rado­ści.
Nawet JOLKA JEST KUL. O tym

stoi teraz na murach. Lud z zapa­łem
war­tym lep­szej spra­wy into­nu­je Hosan­na!
Ale i we mnie jakiś mur. I lód.
Tak chcę, że nie mogę. Że nie chcę
wyjść z domu, przejść się, prze­wie­trzyć.
Noc, mróz chwy­cił i trzy­ma za gar­dło

roz­chwia­ny za dnia świat. Wczo­raj
poje­cha­łem na sta­cję po piwo,
wró­ci­łem dopie­ro przed pół­no­cą.
Nada­wa­li pio­sen­ki, taką mia­łem potrze­bę
słu­cha­nia, że nie mogłem się zatrzy­mać.
Myśla­łem: zoba­czę jakąś dziew­czy­nę,

pod­wio­zę, gdzie trze­ba. Ale aku­rat pada­ło,
przy­stan­ki były puste jak w wigi­lię,
więc w Miko­ła­ja zaba­wi­łem się w myślach.
Ten słyn­ny i świet­ny świat jest jed­no­cze­śnie
taki dziw­ny, faj­ni ludzie tacy zagad­ko­wi.
Idąc do fry­zje­ra, zoba­czy­łem męż­czy­znę

z bul­do­giem, sta­li na gór­ce i patrzy­li
przed sie­bie zamy­śle­ni. Bul­dog był ład­niej­szy,
o ile moż­na tak powie­dzieć, od męż­czy­zny.
Ude­rzy­ło mnie, że od męż­czy­zny
kupo­wa­łem ryby i potem jadłem je,
choć ma taką twarz, jak­by je rodził usta­mi.


Czy­tel­ność i pro­sto­ta. Przej­rzy­sta for­ma pod­po­rząd­ko­wa­na opi­so­wi „słyn­ne­go” i „świet­ne­go” świa­ta. Po pro­stu Radość, radość, radość!, że powtó­rzę za pod­mio­tem. Radość tak rado­sna, że para­li­żu­ją­ca. Jak zdję­cie, na któ­rym wszyst­kie buź­ki uśmie­cha­ją się w kie­run­ku obiek­ty­wu. Wszyst­kie, czy­li nie ma ani jed­nej takiej, któ­rej nie było­by do śmie­chu.

O autorze

Mariusz Grzebalski

Urodzony w 1969 roku w Łodzi. Poeta, prozaik, redaktor. Studiował polonistykę i filozofię w Poznaniu. Były redaktor naczelny Ogólnopolskiego Dwutygodnika Literackiego „Nowy Nurt”. Obecnie redaktor w Wydawnictwie WBPiCAK. Laureat m.in. nagrody literackiej im. Kazimiery Iłłakowiczówny (za Negatyw, 1994), nagrody Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek (za Ulicę Gnostycką, 1997), nagrody Ericha Burdy (2002). Mieszka w Dąbrówce koło Poznania.

Powiązania